Trump odwraca wektory amerykańskiej polityki zagranicznej i obronnej oraz otwiera drogę do porozumienia z putinowską Rosją ponad głowami swych sojuszników. Dla Europy to ostatni dzwonek ostrzegawczy, a dla Ukrainy wielkie zagrożenie
Jednego tylko dnia Stany Zjednoczone Donalda Trumpa odwróciły się całkiem oficjalnie od Europy i wzięły się za układanie się z Putinowską Rosją. Trump bardzo jednoznacznie próbuje wyznaczyć z Putinem strefy wpływów na nowo. I spycha Ukrainę oraz kraje Europy do roli pionków w swych układach z Kremlem.
Jak zawsze w wypadku Trumpa, tak i tym razem trudno określić, jak dalece wykonany przez niego zwrot będzie miał charakter trwały i w jakim stopniu za bardzo ostrymi werbalnymi deklaracjami pójdą czyny.
Niemniej pozycje przetargowe Ukrainy w ewentualnych negocjacjach z Rosją właśnie bardzo wyraźnie osłabły. A Europa stanęła przed największym i najpilniejszym wyzwaniem w zakresie bezpieczeństwa od lat bezpośrednio poprzedzających II wojnę światową.
Organizator pewnej słynnej wielkiej konferencji pokojowej, w której uczestniczyli przedstawiciele największych mocarstw, polityk ogromnie wpływowy i zdaniem wielu wybitny, postawił przed zebranymi następujące cele: „Uregulowanie najkorzystniejszych warunków dla rozwoju handlu i cywilizacji, w celu wyeliminowania nieporozumień i sporów, które w przyszłości mogłyby się pojawić w wyniku nowych aktów okupacji i dla dalszego poprawiania moralnego i materialnego dobrostanu lokalnej ludności”.
Konferencja odbywała się w rezydencji polityka, który ją zwołał. Jej uczestnicy siedzieli w dwukondygnacyjnym salonie przy wielkim stole, nad którym wisiała ogromna, choć niezbyt dokładna mapa. W swej otwarciowej mowie organizator cytował pewnego klasyka i wskazywał, że dla rozwiązania problemów regionu świata, którego konferencja dotyczy, niezbędne jest zastosowanie wskazanej przez owego klasyka jakże nowocześnie sformułowanej reguły geopolitycznej „3 C” od „commerce (handel), christianity (chrześcijaństwo) i civilization (cywilizacja).
Konferencja okazała się bardzo owocna. Potrwała trzy miesiące i zaowocowała względnie trwałym wytyczeniem granic stref wpływów pomiędzy 14 państwami w pewnej części świata. Nie uczestniczył w niej żaden z mieszkańców tej części świata.
Głos tych, którzy domagali się ich udziału, pozostawał zupełnie marginalny.
Konferencja odbywała się w pałacyku przy Wilhelmstrasse 77 w Berlinie na przełomie 1884 i 85 roku, a jej gospodarzem był Otto von Bismarck, kanclerz wskrzeszonego przed nieco ponad dekadę cesarstwa niemieckiego. Klasykiem, którego Bismarck cytował, był David Livingstone, misjonarz, odkrywca i zarazem ideolog kolonializmu przekonany o supremacji rasy białej.
Na konferencji, nazwanej później „berlińską” – całkowicie ponad głowami mieszkańców kontynentu – wytyczono obecne i przyszłe granice kolonii w Afryce, podjęto i inne ważkie decyzje, jak na przykład tę o przekazaniu na własność królowi Belgii Leopoldowi II dorzecza rzeki Kongo, co w niedalekiej przyszłości skutkowało jednym z pierwszych przypadków nowoczesnego ludobójstwa na masową skalę. Konferencja zadecydowała o przyszłych losach całego kontynentu, a z jej bezpośrednimi skutkami – jak na przykład z granicami wyrysowanymi przez białych ministrów zebranych w willi Bismarcka liniami prostymi o długości setek i tysięcy kilometrów w poprzek podziałów etnicznych i kulturowych – niepodległe już państwa Afryki borykają się i dziś.
Niewykluczone, że dziś, w lutym 2025 roku, kiedy pół świata szuka na gwałt historycznych analogii dla rozmów o wojnie w Ukrainie toczących się między Donaldem Trumpem a Władimirem Putinem, znajdując je najczęściej w okolicach konferencji monachijskiej z 1938 roku, warto przypomnieć właśnie epokę Bismarcka, Metternicha i Talleyranda. A zatem czasy koncertu mocarstw, idei Realpolitik, szczytowego kolonializmu i doktryny Clausewitza stanowiącej, że wojna i militarna siła są narzędziami i przedłużeniem polityki.
O ile bowiem rzeczywiście ekspansjonistyczny neoimperializm Władimira Putina może budzić całkiem uzasadnione skojarzenia z okresem „wstawania z kolan” Trzeciej Rzeszy, o tyle w pojmowaniu polityki międzynarodowej prezentowanym przez Trumpa jest coś głęboko dziewiętnastowiecznego, w rozumieniu jednak wcale niekoniecznie amerykańskim, a raczej bliższym świata ówczesnych europejskich mocarstw. Mocarstw wzajemnie sklinczowanych, lecz zawsze korzystających z każdej nasuwającej się okazji do położenia łapy na choćby skrawku nowego terytorium, nowym szlaku morskim, czy układzie handlowym. To świat rysowania linii na mapie, kreślenia stref wpływów i budowania strategicznych kierunków militarnej i ekonomicznej ekspansji, w ten sposób, by metropolia zawsze jak najwięcej korzystała na swych uzależnionych, kontrolowanych bądź też podbitych peryferiach.
Zupełnie jak trumpowska idea „America first”. Przypomnijmy, że w pierwszych tygodniach swego urzędowania Trump zgłosił roszczenia terytorialne do Grenlandii, Kanału Panamskiego i Strefy Gazy i wywołał serię wojen celno-handlowych, w wypadku części z nich ogłaszając natychmiast chwilowe zawieszenie broni. W najbliższą sobotę mija zaś ultimatum rzucone przez niego Hamasowi – jeśli do tego czasu „wszyscy zakładnicy nie zostaną oddani”, ma „rozpętać się piekło”. Formułując swe kolejne żądania, Trump używa języka zaczerpniętego wprost z XIX wiecznego kolonializmu – Strefę Gazy Stany Zjednoczone według jego słów chcą „przejąć” i „posiadać” a Kanał Panamski ma Stanom Zjednoczonym „służyć”.
W kategoriach XXI wieku to wojownicze ADHD Trumpa budzi skojarzenia z zachowaniami watażków z państw upadłych. W kategoriach epoki Bismarcka wyglądałoby to jednak nieco bardziej konwencjonalnie.
Trumpowska imitacja XIX-wiecznego koncertu mocarstw weszła w środę 12 lutego na całkiem nowy poziom. Tego dnia w ciągu zaledwie kilku godzin przestawiona została zwrotnica polityki zagranicznej i obronnej USA.
Najpierw wczesnym popołudniem nowy sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych Pete Hegseth przybył na spotkanie szefów MON państw NATO odbywające się w Brukseli i wygłosił wystąpienie całkowicie odwracające wektory amerykańskiej doktryny bezpieczeństwa dotyczącej Europy od czasów po II wojnie światowej. Stwierdził, że „surowe realia strategiczne uniemożliwiają Stanom Zjednoczonym Ameryki skupienie się przede wszystkim na bezpieczeństwie Europy”. USA – według słów Hegsetha – zmienią swoje priorytety militarne, koncentrując się na obronie własnego terytorium i stanu posiadania oraz odstraszaniu Chin.
W pierwotnym szkicu wystąpienia Hegsetha rozdanym wcześniej dziennikarzom znalazło się nawet stwierdzenie, że „USA nie będą już głównym gwarantem bezpieczeństwa w Europie”, co stawiało pod znakiem zapytania nawet przyszłość NATO.
Ostatecznie Hegseth wygłosił przemówienie w formie nieco złagodzonej, mówiąc nie o zerwaniu gwarancji, lecz o zmianie priorytetów.
W tym samym środowym wystąpieniu Hegseth bardzo ostro wypowiedział się o perspektywach przyszłości Ukrainy. Stwierdził, że członkostwo walczącego z Rosją kraju w NATO jest „nierealne”, podobnie zresztą jak „ukraińskie roszczenia terytorialne” – zaznaczmy, że sprowadzające się do odzyskania ziem bezprawnie okupowanych przez Rosję. Hegseth bardzo wyraźnie podkreślił, że ciężar „zdecydowanej większości” przyszłej pomocy sprzętowej i ekonomicznej dla Ukrainy ma wziąć na siebie Europa. I że Stany Zjednoczone nie będą już liderem w dziedzinie wspierania Ukrainy.
Hegseth dodał również, że Stany Zjednoczone nie wyślą żołnierzy w roli ewentualnych sił stabilizacyjnych w Ukrainie. I że gdyby taki kontyngent kiedykolwiek miał powstać, powinna to być inicjatywa państw europejskich – które nie mogą jednak liczyć na to, że siły te dysponowałyby parasolem NATO w postaci możliwości powołania się na Artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego.
Niedługo później okazało się, że to i tak tylko przygrywka do tego, co postanowił ogłosić światu przełożony Hegsetha. Donald Trump obwieścił w środę po południu polskiego czasu, że właśnie odbył długą i niezwykle efektywną rozmowę z Władimirem Putinem. I że rozmawiał z rosyjskim prezydentem najpierw o jakże godnej szacunku historii narodów amerykańskiego i rosyjskiego, a następnie o przyszłości – dotyczącej zakończenia wojny w Ukrainie i przyszłej „współpracy” Białego Domu i Kremla.
Trump nie omieszkał też pochwalić się, że w trakcie rozmowy Putin zacytował jedno z haseł jego kampanii prezydenckiej „Common Sense”, czyli „Zdrowy Rozsądek”. Obaj panowie mają być zgodni co do tego, że prowadzona przez nich współczesna wersja bismarkowskiej Realpolitik ma być oparta właśnie na myśleniu „zdroworozsądkowym”. Trump ogłosił też, że w trakcie swej rozmowy telefonicznej wspólnie z dyktatorem Rosji zadecydował o natychmiastowym rozpoczęciu amerykańsko-rosyjskich negocjacji dotyczących Ukrainy i jej przyszłości. Co więcej, Trump zamierza spotkać się z Putinem osobiście, najpierw na neutralnym gruncie w rodzaju Arabii Saudyjskiej. Ale obaj prezydenci już teraz zapraszają się nawzajem do złożenia wizyt w swych krajach.
O swych ustaleniach poinformował następnie prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego. Ich rozmowa miała trwać około godziny. Nie jest do końca jasne, jakie były jej konkluzje, według deklaracji Trumpa Ukraina ma być gotowa do negocjacji pokojowych.
Choć Kreml w swych oficjalnych oświadczeniach dotyczących rozmowy Putina z Trumpem był znacznie bardziej oględny od amerykańskiego prezydenta, w ciągu tego trwającego półtorej godziny połączenia telefonicznego Putin otrzymał od Trumpa niezwykle dużo:
W piątek – w Monachium, nomen omen – prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski ma się spotkać z sekretarzem stanu USA Markiem Rubio i wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych J.D Vance'em. Tak, tym samym Vance'em, który rok temu, jeszcze jako jeden z blokujących nowe amerykańskie pakiety pomocowe dla Ukrainy senatorów, również na monachijskiej konferencji ds. bezpieczeństwa odmówił spotkania z Zełenskim, stwierdzając, że „nie dba o to, co się stanie z Ukrainą”.
Po tym spotkaniu możemy zapewne spodziewać się wnoszących nieco nowej wiedzy komunikatów – zarówno ze strony Zełenskiego, jak i Vance’a i Rubio.
Pewną – wciąż kruchą – nadzieję na to, że przyszłość Ukrainy i w dalszej perspektywie oczywiście Europy nie stanie się wyłącznie przedmiotem w układach Białego Domu z Kremlem – daje wydane w środę 12 lutego 2025 późnym wieczorem stanowisko szefów MSZ największych krajów kontynentu, w którego błyskawicznym opracowaniu wydatny udział miał Radosław Sikorski. Ministrowie spraw zagranicznych Polski, Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii oraz Komisja Europejska stwierdzają w nim, że „Nasze wspólne cele powinny polegać na tym, aby Ukraina znalazła się w pozycji siły. Ukraina i Europe muszą być częścią wszelkich negocjacji”. Ministrowie i KE podkreślają też, że „Ukraina powinna otrzymać silne gwarancje bezpieczeństwa. Sprawiedliwy i trwały pokój na Ukrainie jest niezbędnym warunkiem silnego bezpieczeństwa transatlantyckiego”. W oświadczeniu zaznaczono, że kraje Europy oczekują pilnych rozmów ze swymi amerykańskimi sojusznikami.
Otwarte pozostaje jednak pytanie o postawę zarówno Unii Europejskiej, jak i jej krajów członkowskich wobec scenariusza, w którym zaprezentowana w środę przez Trumpa i Hegsetha zmiana wektorów polityki bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych miałaby się okazać realna i trwała. W tym kontekście nie zaszkodzi kwaśno przypomnieć, że zaledwie niespełna 3 tygodnie temu w swym wystąpieniu na forum Parlamentu Europejskiego inaugurującym polską prezydencję w Unii Europejskiej, premier Donald Tusk, mówiąc o ewentualnym powstaniu europejskich sił zbrojnych, twierdził, że to iluzoryczna wizja i domagał się zamiast tego unijnych inwestycji w graniczną Tarczę Wschód.
Tymczasem Europa może znajdować się właśnie w momencie zwrotnym swej powojennej historii i w sytuacji znacznie bardziej niepewnej niż ta notowana w trakcie wszystkich największych kryzysów epoki Zimnej Wojny.
Świat
Władimir Putin
Radosław Sikorski
Donald Trump
Donald Tusk
Wołodymyr Zełenski
NATO
Unia Europejska
agresja Rosji na Ukrainę
Rosja
wojna w Ukrainie
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze