0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Jim WATSON / AFPFot. Jim WATSON / AF...

Amerykańska demokracja widziała już w historii twardych prezydentów i ostre konflikty między władzą federalną a władzami miast czy stanów. Ale przemówienie Donalda Trumpa w bazie Korpusu Piechoty Morskiej w Quantico brzmiało jak zapowiedź czegoś innego: pełzającego stanu wojennego.

Trump, przyzwyczajony do entuzjastycznych tłumów zwolenników, tym razem nie doczekał się śmiechu ani oklasków – wojskowi siedzieli w milczeniu, zgodnie z tradycją bezpartyjności sił zbrojnych. Dla kontrastu – w lecie na wystąpieniu w Fort Bragg oklaskiwali go szeregowi żołnierze.

Na początku przemówienia zachęcił słuchaczy do klaskania: „Jeśli nie podoba się wam to, co mówię, możecie wyjść – oczywiście wtedy stracicie stopień i przyszłość”. Część osób roześmiała się nerwowo.

Przeczytaj także:

Ćwiczenia na cywilach, czyli "Szybka Reakcja na Zamieszki Wewnętrzne”

Przemawiając do kilkuset najwyższych rangą generałów, Trump ogłosił, że wojsko powinno „ćwiczyć w niebezpiecznych miastach”, a przestępczość i protesty w Chicago czy Portland nazwał „inwazją od wewnątrz”. Prezydent wskazał, że ma już rozkaz utworzenia przez sekretarza obrony specjalnych oddziałów Gwardii Narodowej w gotowości do szybkiego użycia w całym kraju.

Ton jego wystąpienia łamał dotychczasową zasadę rozdziału wojska od polityki wewnętrznej. Trump podważał sens prawa Posse Comitatus, które od 1878 roku ogranicza udział armii w egzekwowaniu porządku w kraju. Prezydent zapowiadał, że „porządkuje” miasta rządzone przez demokratów, a żołnierzom pozwalał „oddawać” protestującym, jeśli zostaną opluci lub obrzuceni kamieniami.

Generałowie siedzieli w milczeniu, świadomi, że słyszą słowa, które mogą zmienić charakter amerykańskiej armii: z siły chroniącej państwo – w narzędzie walki z obywatelami.

Plan utworzenia przez Pentagon „Szybkiej Reakcji na Zamieszki Wewnętrzne” pokazuje, że wystąpienie Trumpa w Quantico nie jest kaprysem chwili, lecz kolejnym etapem długo rozwijanej strategii. Jak ujawnił „Washington Post”, administracja od miesięcy rozważa stworzenie stałych oddziałów Gwardii Narodowej gotowych w każdej chwili wkroczyć do amerykańskich miast, gdy dojdzie do protestów lub napięć społecznych.

Armia jako gotowe narzędzie do użycia przeciw obywatelom

Według niejawnych dokumentów w planie przewidziano dwie grupy po 300 żołnierzy rozlokowane w bazach w Alabamie i Arizonie, aby mogły w ciągu godziny ruszyć na wschód lub zachód od Missisipi. W razie alarmu pierwsza setka miałaby być gotowa do wyjazdu w ciągu godziny, kolejne fale – w ciągu dwóch i dwunastu godzin. Cała formacja miałaby być wyposażona w broń, sprzęt do tłumienia zamieszek i pełnić dyżury rotacyjnie co 90 dni, aby uniknąć wypalenia.

Koszty, zwłaszcza utrzymania wojskowych samolotów w ciągłej gotowości, liczono w setkach milionów dolarów, dlatego w dokumentach rozważano nawet korzystanie z rejsowych linii lotniczych, by przerzucać żołnierzy „w mniej rzucający się w oczy sposób”.

Plan opiera się na przepisach pozwalających prezydentowi ominąć ograniczenia dotyczące użycia wojska w kraju. Krytycy, w tym prawnicy z Brennan Center for Justice, ostrzegają, że taka stała „służba szybkiego reagowania” zaniża próg decyzji o wysłaniu żołnierzy do miast: skoro narzędzie jest gotowe, łatwiej po nie sięgnąć.

Dowódcy Gwardii Narodowej w dokumentach zwracają uwagę na możliwe skutki uboczne: przeciążenie ludzi i sprzętu, osłabienie gotowości do reagowania na katastrofy naturalne, przestoje w szkoleniu bojowym, kłopoty z pracodawcami rezerwistów. Zaniepokojenie budzi także ryzyko chaosu, gdy wojsko przyjedzie do miasta szybciej, niż lokalne władze zdołają przygotować przyjęcie i koordynację.

Przed czym chce się bronić Trump, skoro zagrożenia nie ma?

Pomysł jest bezprecedensowy, bo gdy powstawał, nie było w kraju ani gwałtownych protestów, ani wzrostu przestępczości. W opinii ekspertki z Naval War College Lindsay P. Cohn to „dziwne przedsięwzięcie – bo właściwie nic się nie dzieje”. Krytycy ostrzegają, że przygotowywanie takiej formacji w okresie spokoju świadczy o ambicji trwałego przesunięcia armii w stronę roli wewnętrznej policji –

i może zapowiadać nowy rozdział w relacjach między władzą cywilną a wojskiem w Stanach Zjednoczonych.

Skąd mają się wziąć żołnierze, których Donald Trump chce wysłać do amerykańskich miast w roli „sił szybkiego reagowania”? Najprościej – z Europy. Taki wniosek nasuwa się po lekturze ujawnionego przez „Politico” projektu nowej Strategii Obrony Narodowej USA, przygotowanej pod kierunkiem Elbridge’a Colby’ego, wiceszefa Pentagonu.

Według doniesień dokument kładzie nacisk na ochronę terytorium Stanów Zjednoczonych i całej zachodniej półkuli, a więc odwraca priorytety z pierwszej kadencji Trumpa, kiedy głównym zagrożeniem ogłoszono Chiny. Oznacza to zwrot ku misjom krajowym i regionalnym kosztem dotychczasowych zobowiązań wobec sojuszników w Azji i w Europie.

Colby – dawny „jastrząb” wobec Pekinu – dziś zbliża się do izolacjonistycznego nurtu w administracji i przekonuje, że Ameryka powinna rozluźniać zagraniczne zobowiązania, aby skoncentrować zasoby na obronie własnych granic i porządku wewnętrznego. Nowa strategia idzie w parze z zapowiedzianą globalną rewizją rozmieszczenia wojsk USA, która ma wskazać, skąd można przesunąć oddziały bliżej kraju.

Po to Trump chce wycofać amerykańskie siły z Europy?

Według źródeł w Pentagonie i dyplomatów europejskich cytowanych przez „Politico” i „Financial Times” realne jest ograniczenie amerykańskiej obecności na Starym Kontynencie. Wspomina się o znacznym zmniejszeniu liczby żołnierzy z około 80 tysięcy stacjonujących dziś w Europie. Już w tym roku cięcia objęły Baltic Security Initiative – fundusz wspierający modernizację armii Łotwy, Litwy i Estonii.

Trump podczas ostatniego spotkania z prezydentem Polski zapewniał, że wojska w Polsce nie ubywa, ale przyznał, że rozważa redukcje w innych częściach kontynentu. Ale jeszcze z poczuciem ulgi poczekajmy. Prezydent USA nie raz zmieniał zdanie w ważnych sprawach albo tłumaczył, że powiedział coś zupełnie innego.

Tymczasem dla wielu europejskich stolic oznacza to, że w razie eskalacji konfliktu w Ukrainie czy zagrożenia ze strony Rosji nie będzie można liczyć na dotychczasowy parasol amerykańskiej obecności.

Przesunięcie priorytetów z odstraszania Chin na bezpieczeństwo „własnego podwórka” nie jest więc abstrakcyjną koncepcją – to potencjalne źródło sił, które mają pilnować porządku w Los Angeles, Chicago czy na granicy z Meksykiem.

Krucjata Hegsetha i pochwała fali w wojsku

Przed prezydentem głos zabrał także Pete Hegseth. Jego przemówienie zaskoczyło nawet wielu doświadczonych generałów. Amerykańscy sekretarze obrony dotąd starali się unikać ideologii i zachowywać wizerunek bezstronnych menedżerów sił zbrojnych w myśl oświeceniowej zasady cywilnej kontroli nad armią.

Hegseth – dawny komentator telewizyjny, dziś z tytułem „sekretarza wojny” – wkroczył na mównicę jak trybun politycznej krucjaty.

Zamiast mówić o modernizacji armii czy zagrożeniach zewnętrznych, zaatakował „woke”, równościowe programy rekrutacyjne i standardy przeciwdziałania fali w koszarach. Ogłosił koniec „politycznej poprawności” i wprowadził zestaw rygorów: jednolite – „męskie” – normy sprawności fizycznej dla wszystkich żołnierzy, ostrzejsze przepisy dotyczące wyglądu i golenia, poluzowanie zasad dotyczących szkolenia rekrutów i stosowania siły, a nawet zniesienie ograniczeń dla twardych metod w obozach szkoleniowych.

„Nie chcę w armii grubych generałów ani brodaczy” – mówił do kilkuset najwyższych dowódców, dodając, że kto nie przejdzie nowych testów albo „nie chce się ogolić i wyglądać profesjonalnie, powinien znaleźć sobie inną pracę”.

Takie słowa – dotąd nie do pomyślenia w ustach cywilnego szefa Pentagonu – wzbudziły konsternację na sali.

Hegseth oskarżył poprzednich liderów o zamianę Departamentu Obrony w „Departament Woke” i zapowiedział „koniec wojny z wojownikami”. Krytykom wśród obecnych generałów kazał zrezygnować ze stanowisk, jeśli nie akceptują jego wizji. Było to wystąpienie bardziej ideologiczne niż profesjonalne, zapowiadające zmianę kultury wojska w duchu siłowego etosu kosztem standardów cywilnej kontroli i troski o prawa żołnierzy.

Szef Pentagonu zapowiedział w Quantico coś, co wielu oficerów odebrało jako cofnięcie armii w stronę dawnych, brutalnych obyczajów koszar. W swoim przemówieniu ogłosił, że pojęcia takie jak „mobbing” czy „fala” zostały jego zdaniem „wykorzystane przeciw dowódcom” i zapowiedział pełny przegląd definicji tych zjawisk oraz procedur skargowych.

Męska wizja twardego sekretarza, któremu nie podobają się brody

„Koniec z anonimowymi donosami, końcem czekania w prawniczej próżni, końcem karier rozbijanych przez plotki” – grzmiał, przekonując, że w ten sposób „wyzwala” armię. Hegseth dał do zrozumienia, że chce przywrócić szkolenie rekrutów do „prawdziwie twardej i budzącej strach” formy, w której instruktor będzie miał prawo „położyć rękę na rekrucie”, jeśli uzna to za konieczne.

To radykalne odejście od standardów wprowadzonych po latach skandali z przemocą w jednostkach i falą samobójstw młodych żołnierzy. Zamiast doskonalić procedury ochrony podwładnych, szef Pentagonu chce poluzować dyscyplinę i znieść część zabezpieczeń przed nadużyciami, co krytycy określają jako powrót do „wieków ciemnych” w wojsku – do czasów, gdy przemoc i upokorzenia uchodziły za normalny element armijnego etosu.

Hegseth ogłosił wojnę… nadwadze i brodom w armii. Zapowiedział codzienne obowiązkowe ćwiczenia, dwa razy do roku testy sprawnościowe i przywrócenie „bezlitosnego, zdroworozsądkowego egzekwowania norm”.

„Męczy mnie widok grubych żołnierzy w szyku bojowym – a jeszcze bardziej grubych generałów w Pentagonie” – powiedział, wskazując, że odtąd wszyscy w armii mają podlegać jednolitym wymogom kondycji fizycznej.

Zniósł też stałe zwolnienia z obowiązku golenia się: „Koniec z brodaczami. Jeśli ktoś chce mieć brodę, niech idzie do sił specjalnych”.

Krytycy wskazują, że to uderza m.in. w czarnoskórych żołnierzy, którzy częściej cierpią na chroniczne podrażnienia od golenia.

Hegseth nie potrzebuje słabych kobiet

Hegseth polecił również przegląd norm dla kobiet w jednostkach bojowych, żądając powrotu do standardów sprzed ich złagodzenia w 2015 roku: „Jeśli kobiety dadzą radę, świetnie. Jeśli nie – trudno”. Ta deklaracja wywołała wśród wojskowych kobiet obawy o utratę ciężko wywalczonych przywilejów i dostęp do części specjalizacji bojowych.

Dla wielu oficerów była to zapowiedź nie tyle reformy, ile cofnięcia armii w czasy, gdy wygląd i siła fizyczna dominowały nad innymi kwalifikacjami.

W reakcji na przemówienia w Quantico gubernator Kalifornii i jeden z faworytów do nominacji demokratów w wyborach 2028 roku Gavin Newsom nazwał słowa prezydenta „groźnymi” i „godnymi dyktatora”.

Gubernator Illinois J.B. Pritzker zarzucił mu „małostkowy despotyzm”. Senator Jack Reed mówił o „niebezpiecznej i kosztownej zdradzie przywództwa”. Z kolei republikanie – od kongresmana Augusta Pflugera po senatora Lindseya Grahama – wychwalali Hegsetha za „przywracanie ducha wojownika” i chwalili prezydenta za „dumną, bezkompromisową siłę”.

Kontrast między gorącą debatą w Waszyngtonie a milczeniem mundurowych, którzy mają wykonywać te rozkazy, był uderzający. W historii amerykańskich sił zbrojnych niewiele było chwil, gdy polityczne namiętności tak wyraźnie ścierały się z wojskową powściągliwością. Tym razem jednak to właśnie ta cisza – nie aplauz ani protest – zabrzmiała najmocniej.

;
Radosław Korzycki

Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.

Komentarze