0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska / OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...

Nie, nie będzie o politykach. Naszymi tytułowymi bohaterkami są rośliny iglaste z rodziny cyprysowatych – thuja occidentalis, po polsku żywotniki lub tuje. Wszyscy znamy je dobrze, chociaż z widzenia. Niewysocy, zielonkawi „śpiący rycerze” pilnują nam Polski od Giewontu po Bałtyk. Bronią granic naszych ogródków, stoją wytrwale wzdłuż dróg, na rondach, a nawet w parkach miejskich. Trudno chyba o roślinę, która w większym stopniu skolonizowała polski krajobraz niż tuja.

Jeżdżę sporo po Polsce i jak dotąd udało mi się znaleźć tylko jedną miejscowość, w której nie ma ani jednej tui.

Co wiele tłumaczy, to wieś licząca tylko cztery gospodarstwa, z czego dwa są opuszczone. Jeśli myślicie, że to wyższościowe narzekania warszawiaka na masowe gusta, to spieszę donieść, że w Warszawie „thujoza” również ma się świetnie. Na samym środku Placu Zbawiciela, tym samym, który uchodzi za epicentrum wysmakowanego wielkomiejskiego stylu, rośnie równy rządek żywotników. I nikt nigdy nie powiedział na ten temat złego słowa.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Przeczytaj także:

Jakiej zieleni potrzebujemy

Tuje opanowały więc nie tylko nasz krajobraz, ale także, a może przede wszystkim – nasze wyobrażenie o tym, jak powinna wyglądać zieleń czy szerzej – przyroda. I to właśnie nad wyobrażeniem, którego symbolem jest tuja, warto się głębiej zastanowić. Doszliśmy już być może do punktu, w którym prawie wszyscy chcą, żeby wokół nas, szczególnie w miastach, było bardziej zielono. Powszechne i przekraczające podziały polityczne pragnienie zieleni widać w badaniach, choćby tych prowadzonych przez organizację More In Common. Najwyższa pora zastanowić się, jakiej zieleni naprawdę potrzebujemy. Szczególnie w obliczu kryzysu klimatycznego i powiązanego z nim kryzysu, czy wręcz załamania się bioróżnorodności – dwóch wielkich, wywołanych przez nas, ludzi procesów, które dzieją się na naszych oczach. A może raczej: umykają naszemu spojrzeniu.

Najpierw jednak o samej bohaterce. Skąd tak naprawdę wzięły się w Polsce tuje i w jaki sposób tak się rozprzestrzeniły? Najprawdopodobniej pierwsze osobniki tego pochodzącego z Ameryki Północnej iglaka zostały zasadzone w 1861 w arboretum w Kórniku, najstarszej w Polsce instutucji tego typu. Arboretum założone przez magnacki ród Działyńskich funkcjonowało początkowo jako ogród pokazowy dla sprowadzanych z dalekich krajów egzotycznych roślin. Do dziś właśnie tam rosną najstarsze w Polsce okazy tuj. W dwudziestoleciu międzywojennym za sprawą środowiska naukowców i propagatorów ochrony przyrody, w tym profesora Władysława Szafera, placówka w Kórniku zaczęła także działać jako szkółka i hodowla roślin. To wtedy popularność zyskiwać zaczęły hodowane już w Polsce odmiany tui. Na niektóre z nich do dziś mówi się nawet „tuja kórnik”.

Prawdziwy boom na tuje zaczął się dopiero w latach 90. Zdaniem Marty Tomasiak, architektki krajobrazu, współtwórczyni wystawy „Antropocen” pokazywanej niedawno w warszawskim pawilonie Zodiak, dużą rolę odegrała tutaj branża ogrodnicza.

Uprawa jednej rośliny, która rośnie stosunkowo szybko i jest łatwa w uprawie, daje szybsze i większe zyski.

Szkółki szybko to sobie podliczyły i zaczęły nadprodukcję tui. Popyt oczywiście też był, ale odpowiednio stymulowany. Tuje wypromowano jako rośliny o wielu zaletach: szybko rosną (szczególnie w początkowym stadium, bo potem wzrost wyhamowuje – to potraktowano jako kolejną ich zaletę), są zielone cały rok, a gęste igliwie sprawia, że świetnie sprawdzają się jako żywopłot i oddzielają strefę prywatną od publicznej. A do tego są mało wymagające, plastyczne (poddają się przycinaniu) i nie trzeba o nie zanadto dbać. I rzeczywiście: „nie stwarza problemów”, „idealny zielony ekran”, „z powodzeniem daje się przycinać i formować”, „dekoracyjny charakter”, „niewygórowane wymagania glebowe” – czytam w opisach firm, które reklamują swoje sadzonki tuj w internecie.

Właśnie te „zalety” tuj wiele mówią o naszym stosunku do przyrody, w który tak świetnie wpisały się żywotniki. Jesteśmy ogarnięci obsesją panowania nad wszystkim, co zielone i naturalne: przycinamy przyrodę pod linijkę, formatujemy ją do wersji bezpiecznej, uporządkowanej i sterylnej. Widać to nie tylko w doborze gatunków, jakie wprowadzamy w nasze otoczenie, by je zazielenić, ale także w sposobie gospodarowania roślinami i terenami zielonymi. Wciąż wycinamy stare, najcenniejsze drzewa – nie tylko z rynków miast – ze względów „bezpieczeństwa”, choć realne ryzyko związane z ich obecnością w naszym krajobrazie jest iluzoryczne:

w Polsce mniej ludzi ginie od przewrócenia się drzewa niż od rażenia piorunem.

Te, którym pozwalamy rosnąć, często przycina się w taki sposób, że skazuje się je na całkowite obumarcie.

Przyroda to nie dywan i meble

Inny wymiar tego samego podejścia to mania koszenia trawy. Pomimo prowadzonych od kilku lat kampanii społecznych nadal nie udało się przekonać wielu samorządów czy wspólnot mieszkaniowych do porzucenia pomysłu, by za wszelką cenę utrzymywać wszędzie równiutko przystrzyżone trawniki. Dochodzi do tego jeszcze „rewitalizacja” parków – kosztujące często miliony złotych projekty polegają na pozbawianiu terenów parkowych naturalnej dzikości i przywracaniu im historycznego, ale nieprzystającego do dzisiejszych realiów kostiumu służącego wyłącznie bardzo subiektywnie postrzeganej estetyce. Ofiarami takich zapędów padają także tak zwane „nieużytki”, nazywane przez architekta krajobrazu Kaspra Jakubowskiego „czwartą przyrodą”.

Świetnym przykładem takiego procesu jest to, co właśnie dzieje się w Warszawie nad Wisłą: dzikie Łąki Golędzinowskie, pełen ptaków, owadów i zwierząt cenny przyrodniczo teren w pobliżu centrum miasta, mają być kosztem, bagatela, 10 milionów złotych zamieniane w „naturalny park”. Powstaną m.in. punkty widokowe oraz... place zabaw i boiska. Wszystko oczywiście pod płaszczykiem powiększenia terenów zielonych w mieście – teraz coś, co parkiem oficjalnie nie jest, będzie mogło nim zostać. Cóż z tego, że już teraz ten teren jest bardzo popularny również wśród ludzi właśnie ze względu na swoją dzikość.

Skąd w nas ta dojmująca potrzeba kontroli przyrody?

Zdaniem Stanisława Łubieńskiego, pisarza i przyrodnika, przyroda jest traktowana jak przedłużenie mieszkania.

– Chcemy ją urządzać według swojego gustu i dlatego każdy przejaw dzikości jest tępiony. Tymczasem przyroda to nie dywan i meble, przyroda nie należy tylko do nas. Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej dla nas – mówi mi Łubieński.

Dlaczego to dla nas ważne? Bo w przyrodzie przycinanej pod linijkę i sprowadzanej do roli ozdobnika, na łeb na szyję lecą w dół wskaźniki bioróżnorodności. Czyli, mówiąc wprost: w takiej równiutkiej i przyciętej przyrodzie jest znacznie mniej życia niż w tej dzikiej i bujnej.

Jak to wygląda w praktyce? Weźmy tradycyjny, polski żywopłot złożony z różnych gatunków i porównajmy z monokulturowym żywopłotem z równo przyciętych tui. Miks gatunków, które kwitną i owocują – choćby jałowca czy głogu, równie dobrze sprawdzających się jako „zielony ekran”, jeśli już tak bardzo potrzebujemy się szczelnie odgrodzić – jest znacznie bardziej atrakcyjny dla owadów i ptaków. Tworzy się naturalne siedlisko, w którym różne gatunki wpływają na siebie nawzajem. Powstaje ekosystem, który jest znacznie bardziej odporny. Korzyści, które z tego płyną – również dla nas, ludzi – są olbrzymie, a ryzyka, jeśli przyjmiemy odwrotną strategię i nadal będziemy wszystko, co zielone, przycinać i rewitalizować: jeszcze większe.

Dlaczego? Ponieważ mamy do czynienia ze światowym kryzysem bioróżnorodności, czyli spadkiem liczebności i masowym wymieraniem gatunków. Zdaniem wielu naukowców jest on równie groźny jak kryzys klimatyczny, choć te zjawiska są ze sobą powiązane. W raporcie Światowego Forum Ekonomicznego z 2021 uznano go za jedno z 10 największych zagrożeń dla ludzkości. To znaczące, że nawet to gremium zajęło się tym problemem. To dlatego, że ponad połowa światowego PKB bezpośrednio zależy od przyrody. Wzajemne powiązania pomiędzy gatunkami i stabilność naturalnych ekosystemów wpływają m.in. na produkcję żywności, dostęp do czystej wody i lepszą ochronę przed klęskami żywiołowymi, takimi jak pożary, susze czy nawalne deszcze.

To właśnie dlatego w projekcie Europejskiego Zielonego Ładu zawarto jako jeden z kluczowych celów objęcie ochroną co najmniej 30 proc. unijnych obszarów lądowych i morskich. Ważne jest, by nie mylić pojęć: nie chodzi o „ochronę ścisłą”, w której człowiek na dany teren nie ma w ogóle ani prawie w ogóle wstępu. Chodzi o takie formy ochrony, w których możemy nadal z przyrody korzystać np. w celach rekreacyjnych, ale ograniczamy jej eksploatację, a przekształcanie – do niezbędnego minimum (na przykład związanego z ochroną cennych gatunków).

Dom jednorodzinny, obłożony białym sidingiem i otoczony tujami. Tuje
Dom jednorodzinny, obsadzony tujami, Brwinów, 2001. Fot. MARZENA HMIELEWICZ / Agencja Wyborcza.pl

Czemu Cambridge zrezygnował z trawnika

Skoro już o tych celach rekreacyjnych mowa, to warto wiedzieć, że i tu również przyroda dzika i nieuporządkowana sprawdza się lepiej. Jak dowiodły już liczne badania naukowe, w tym. m.in. zespołu z Colorado State University – człowiek bardziej odpoczywa od hałasu i stresu w miejscu, w którym słychać śpiew ptaków i w ogóle odgłosy natury – a tych zawsze jest więcej w miejscu dzikim i niepodporządkowanym na siłę wątpliwym wzorcom estetycznym.

Świetnym przykładem może być warszawski Park Skaryszewski, od lat najmniej z tych warszawskich uporządkowany i niepoddany pseudo-rewitalizacji. Badania profesora Macieja Luniaka dowiodły, że to właśnie w tym parku jest najwięcej ptaków i co za tym idzie, najbardziej słychać tam ich różnorodny śpiew. Wystarczyło tylko… nic z tym nie robić. Świadomie i z rozmysłem.

Wreszcie kolejny argument za dzikością i przeciw szeroko pojętej „thujozie”, czyli manii porządkowania i przycinania przyrody pod linijkę. To kryzys klimatyczny i związane z nim coraz większe ryzyko występowania susz.

Tutaj również dzikość i „nieporządek” robi dla nas wielką robotę.

Ot, nawet zwykłe liście, których grabienie (lub co gorsza – zdmuchiwanie przy pomocy spalinowych dmuchaw) to wciąż częsty obrazek z naszych miast. Takie zalegające liście to przecież nic innego jak doskonały magazyn wody, który użyźnia glebę i zmniejsza ryzyko jej przesuszenia. Podobnie jak gałęzie, które spadły z drzew czy w ogóle martwe drewno pozostawiane w miejscu, gdzie spadło.

Wszystko to, co wydaje się nam jeszcze wciąż świadectwem „zaniedbania”, to tak naprawdę działający mechanizm, który może nam pomóc przetrwać w coraz mniej przyjaznym klimacie. O ile tylko przestaniemy mu przeszkadzać i zrozumiemy, że czasy, w których przyroda miała spełniać przede wszystkim funkcje estetyczne, dawno minęły. Jeśli w to nie wierzymy, to i tak będziemy musieli.

Wystarczy wspomnieć londyński Hyde Park podczas ubiegłorocznej fali upałów, która nawiedziła Wielką Brytanię. Tamtejsze legendarne równiuteńkie, zielone trawniki po prostu całe pożółkły. Zdjęcia z tego lata obiegły cały świat, a zarządzający parkiem wyciągnęli wniosek: taki park, do jakiego się przyzwyczailiśmy, jest już nie do utrzymania. Teraz zieleń parkowa ma być podzielona na strefy, a na części z nich pozwoli się trawie rosnąć oraz wprowadzi dodatkowe zabiegi, które odbiją się korzystnie na retencji wody w całym Hyde Parku.

Jeszcze inny przykład: trawnik z dziedzińca Kings College w Cambridge, który przez kilka wieków uchodził niemal za święty. Ale w 2019 roku naukowcy – a w tej instytucji mają oni pewien autorytet – przekonali władze uczelni, żeby trawnik „zapuścić” i zrobić z niego łąkę kwietną.

Po kilku latach eksperymentu opublikowano jego efekty. Oto one: na łące w Cambrige żyje 25 razy więcej bezkręgowców, rośnie tam trzy razy więcej gatunków roślin, w tym wiele uznawanych za zagrożone, które wcześniej nie miały szans przetrwać na równiutkim trawniczku. Jednocześnie łąka wymaga mniej pracy i wydatków, jest odporniejsza na suszę i nie trzeba jej tyle podlewać, a na dodatek zapewnia lepszy efekt chłodzenia w upalne dni. No a estetyka? Cóż, to musi każdy ocenić sam, choćby na podstawie zdjęć. Myślę, że wybór nie będzie trudny.

Wróćmy na koniec do tytułowego pytania o to, czy rządzą nami thuje. Nie chodzi o przekonanie, że za decyzjami o tym, jak kształtowana jest przyroda i zieleń wokół nas, stoi jakiś spisek. Ba, nawet same tuje są tutaj bogu ducha winne – o czym najlepiej można się przekonać, sprawdzając, jak wyglądają najstarsze okazy żywotników rosnące w Polsce. Daleko im do karłowatych i symetrycznych strażników ogródków znanych nam dziś.

Tytułowe pytanie jest tak naprawdę skierowane do każdej i każdego z nas: czy twoim podejściem do przyrody nie rządzi przemożna chęć „zagospodarowania” jej i przycięcia do własnych wyobrażeń? Czy potrafimy po prostu czasem dać spokój, odłożyć kosiarkę czy sekator i dać „zieleni” dziczeć i zamieniać się stopniowo w prawdziwą przyrodę? Spróbujmy, a może okazać się, że jedyne, co warto regularnie przycinać, to nasze własne zapędy do kontrolowania i porządkowania. Czyli: naszą wewnętrzną tuję, która mówi nam, że to, co niesymetryczne, dzikie i „zabałaganione” jest brzydkie i niebezpieczne.

Na zdjęciu: dom w Brwinowie otoczony tujami.

;

Udostępnij:

Jan Mencwel

Aktywista, publicysta, współzałożyciel i były prezes, a obecnie Sekretarz Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Autor książki „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta”.

Komentarze