„Zdaniem Erdoğana jestem suką i terrorystką. Tylko dlatego, że samodzielnie myślę, pracuję i nie urodziłam co najmniej trójki dzieci”. Taka rozmowa to akt odwagi.
Zülfiye Yılmaz, wykładowczyni prawa konstytucyjnego na Uniwersytecie w Bilkent, najstarszej prywatnej uczelni wyższej w Turcji, tym bardziej się na nią cieszy. Chce się podzielić refleksjami. Dobrze skorzystać z wolności wypowiedzi, dobrze egzekwować swoje prawa podstawowe. Nawet jeśli może się to wiązać z przykrymi konsekwencjami.
Rozmawiamy w piątek 12 maja, dwa dni przed pierwszą turą wyborów prezydenckich i parlamentarnych.
W Turcji za krytykę prezydenta, członka partii rządzącej, narodu lub symbolu narodowego można trafić do więzienia. Artykuł 299 tureckiego kodeksu karnego stanowi, że każdy, kto znieważa prezydenta republiki, może zostać skazany na karę pozbawienia wolności do lat czterech. Kara ta może być zwiększona o jedną szóstą, jeśli zostanie popełniona publicznie, lub o jedną trzecią, jeśli zostanie popełniona przez prasę lub media. Wykładowcom grozi też wydalenie z uczelni i pozbawienie prawa wykonywania zawodu.
Po próbie zamachu stanu z 2016 roku ten los dotknął niemal 130 tysięcy pracowników i pracowniczek akademii, sektora publicznego, mediów, wymiaru sprawiedliwości czy armii.
W praktyce wystarczyło być krytycznym wobec budowanego przez Erdoğana systemu, trochę za mocno forsować „zachodnie idee polityczne” albo zwyczajnie być nielubianym przez kogoś ważnego.
„Bardzo długo czułam się nieszczęśliwa i sfrustrowana nie tylko ze względu na moją własną sytuację jako akademiczki i kobiety w Turcji, ale także ze względu na osoby, które uczę. Bezrobocie wśród młodych w Turcji jest ponad 20-procentowe. Jedna piąta osób, które uczę, nie znajdzie pracy i nie będzie się rozwijać. Duża część z tych, którym się uda, będzie musiała jakoś ułożyć się ze skorumpowanym i skrajnie upolitycznionym systemem, by przetrwać. To bardzo smutna perspektywa” – mówi.
Spotykamy się na kampusie uniwersytetu w Bilkent na południowych obrzeżach Ankary. Przez rozległy kampus otoczony parkiem trzeba przejechać autobusem, by dostać do się budynku odpowiedniego fakultetu. Zülfiye pracuje na wydziale prawa, specjalizuje się w prawie konstytucyjnym. Chcemy porozmawiać o tym, jak przez 20 lat sprawowania władzy Erdoğan zmienił Turcję.
Ja też trochę ryzykuję.
Za publikację takiego wywiadu w momencie, gdy fizycznie jestem jeszcze w Turcji, mogę zostać zatrzymana na mocy tego samego paragrafu (art. 299).
Według oficjalnej narracji Turcja wciąż pozostaje krajem sekularnym, demokratycznym i socjalnym, z wyraźnym rozdziałem władzy na legislatywę (parlament) i egzekutywę (prezydent), kontrolą parlamentarną i niezależnym sądownictwem. To wszystko można wyczytać w przewodniku dla zagranicznych dziennikarzy, który dostępny jest na stronie podlegającego pałacowi prezydenckiemu Dyrektoriatu ds. Komunikacji.
Co więcej, według tejże oficjalnej narracji, nowy, ustanowiony w efekcie referendum w 2018 roku system prezydencki (przez konstytucjonalistów, takich jak Zülfiye, określany mianem „monistycznego systemu superprezydenckiego”, czyli opartego na jednowładztwie), dodatkowo wręcz wzmocnił rozróżnienie między legislatywą i egzekutywą, wzmocnił parlament.
Twierdzenie, że jest inaczej, czy np. kwestionowanie faktycznego rozdziału władzy lub niezależności sądownictwa także może zostać uznane za szarganie dobrego imienia prezydenta i republiki, albo za szerzenie dezinformacji. A to od października 2022 roku podlega karze więzienia do trzech lat lub więcej (jeśli do szerzenia dezinformacji wykorzystywano anonimowe konta).
O tym, jak zmieniła się Turcja w ciągu ostatnich 20 lat, na czym polega głębokie upolitycznienie systemu i powiązanie państwa z partią rządzącą, oraz jakie szanse ma zjednoczona opozycja, by przywrócić w Turcji praworządność, OKO.press rozmawia z dr Zülfiye Yılmaz, wykładowczynią prawa konstytucyjnego na Uniwersytecie w Bilkent, badaczką specjalizującą się w działalności samorządów i władz lokalnych, ekspertką Rady Europy.
Paulina Pacuła, OKO.press: W notatkach, które przesłałaś mi przed wywiadem, najbardziej poruszyło mnie jedno zdanie: „Przez 20 lat ten reżim nie przyczynił się do niczego poza narastającą biedą, nierównościami i rozpaczą”. Tymczasem prezydent Erdoğan w swoich reklamach wyborczych chwali się rozwojem gospodarczym, niezwykłymi osiągnięciami nauki i techniki, umocnieniem Turcji na arenie międzynarodowej. Obiecuje też kolejne świadczenia socjalne i podwyżki. To jak jest w Turcji?
Zülfiye Yılmaz, doktor prawa konstytucyjnego, Uniwersytet w Bilken: Owszem, były lata, kiedy Turcja pod rządami AKP się rozwijała. To mniej więcej pierwsza dekada ich rządów. Ale od niemal dziesięciu lat cofamy się w rozwoju. Spada PKB per capita, rośnie bezrobocie [żeby to zobaczyć, na tym wykresie trzeba wybrać dane za 10 lub 25 lat – przyp. red.], ludzie są coraz biedniejsi. Pogłębia się rozwarstwienie społeczne, bo reżim inwestuje w swoich. Bogaci się kilka procent biznesowych elit, ludzi związanych z AKP, którzy zgarniają publiczne kontrakty i bogacą z pieniędzy podatników.
Erdoğan dba też o budowę lojalnych elit społecznych. Po czystkach z 2016 roku są to w dużym stopniu przede wszystkim pracownicy instytucji państwowych, urzędnicy, częściowo sektor publiczny. Stworzył kompleksowy system nagród i kar, za pomocą którego umacnia swoją władzę. Ale poza tym jakość życia spada. Wielu ludzi jest sfrustrowanych i zmęczonych. To dlatego opozycja ma tak duże szanse na zwycięstwo wyborcze. 20 lat rządów jednego człowieka to zdecydowanie za długo. Turcja to nie folwark.
Poza tym w ostatnich latach w Turcji zniszczone zostało społeczeństwo obywatelskie, trzeci sektor, cofnęliśmy się o lata świetlne w zakresie społecznego rozumienia kwestii praw kobiet i praw mniejszości.
Pod rządami Erdoğana i AKP w Turcji zapanowało de facto jednowładztwo, nastąpiła absolutna centralizacja władzy. Zmiany w konstytucji z 2017 roku zlikwidowały rozdział między partią a urzędem prezydenckim, zmieniły ustrój z parlamentarnego z premierem, rządem i słabszym prezydentem, na system superprezydencki, gdzie prezydent ma bardzo szerokie uprawnienia, a poza tym pozostaje szefem partii.
Teoretycznie istnieje podział władzy na legislatywę (parlament), egzekutywę (prezydent) oraz władzę sądowniczą, ale w praktyce, gdy prezydent jest liderem partii, która ma w większość w parlamencie i rządzi – separacja władzy staje się iluzoryczna. Parlament nie korzysta ze swoich uprawnień odrzucania dekretów prezydenckich, kwestionowania budżetu czy współdecydowania o polityce monetarnej.
Turcja od 2016 roku jest też rządzona dekretami nadzwyczajnymi, które nie podlegają kontroli konstytucyjności. Trybunał Konstytucyjny stwierdził bowiem, że kontrola konstytucyjności prezydenckich dekretów wydawanych w stanie wyjątkowym, nie należy do ich kompetencji. Pomimo że konstytucja ogranicza zakres i czas obowiązywania takich dekretów (muszą one dotyczyć stanu wyjątkowego, w ramach którego są ogłaszane oraz nie mogą regulować kwestii związanych z prawami podstawowymi), to prezydent Erdoğan posługuje się nimi tak, jakby to było podstawowe narzędzie sprawowania władzy.
Nadzwyczajnym dekretem prezydenckim, wydanym w czasie pandemii koronawirusa, ustanowiono turecką Agencję Kosmiczną oraz zabroniono emisji w telewizji programów randkowych, w których bohaterowie mają znajdować partnerów. Jednej nocy prezydent Erdoğan podjął niekonsultowaną z nikim decyzję o wystąpieniu z Konwencji Stambulskiej, której celem jest przeciwdziałanie przemocy domowej i przemocy ze względu na płeć i orientację seksualną. Poza tym dekrety wchodzą do porządku prawnego, parlament włącza je do ustaw. Konstytucjonaliści nazywają ten proces normalizacją stanu wyjątkowego.
To wszystko tworzy niezwykle przygnębiający obraz współczesnej Turcji. Jeśli dodać do tego prześladowania polityczne, zamykanie ludzi w więzieniach za obrazę prezydenta, to można powiedzieć, że żyjemy w warunkach coraz większego terroru.
Jakie uprawnienia prezydenta czynią ten system super prezydenckim?
Pamiętajmy o jednej rzeczy: z jednej strony jest praktyka uprawiania władzy, a z drugiej porządek instytucjonalny wynikający z konstytucji. Nie w każdej sytuacji to porządek konstytucjonalny jest problemem; problemem jest sposób nadużywania władzy i łamania konstytucji, których dopuszcza się władza.
Uprawnienia prezydenta są duże. Prezydent ma prawo powoływania ministrów i mianowania urzędników na stanowiska kierownicze wszystkich instytucji publicznych. To sprawia, że te instytucje podlegają de facto prezydentowi, a nie np. poszczególnym ministrom. Są też politycznie sterowane. O tym, że to Erdoğan podejmuje wiele decyzji samodzielnie, świadczą też jego wypowiedzi, np. o polityce monetarnej. Krytycy od lat wskazują, że tureckim bankiem centralnym steruje prezydent Erdoğan. Jak widać po kilkudziesięcioprocentowej inflacji, raczej nie robi tego dobrze. Ministrowie mianowani są przez prezydenta wedle jego uznania, parlament na te powołania nie ma żadnego wpływu. Ministrowie nie pełnią swoich funkcji samodzielnie, są pozbawieni możliwości decydowania, są wykonawcami woli prezydenta. Były nawet przypadki, że nie byli w stanie zrezygnować z pełnionej funkcji, bo prezydent nie przyjmował ich rezygnacji.
Ta centralizacja władzy ma ogromne skutki dla jej wydolności. Wyraźnie odczuliśmy to pandemii, czy w trakcie lutowego trzęsienia ziemi. Administracja ani służby nie były w stanie działać szybko i sprawnie w tak nagłych sytuacjach kryzysowych. Musiały czekać na zielone światło ze strony prezydenta. W niektórych dotkniętych trzęsieniem ziemi dystryktach ludzie czekali na pomoc dwa, trzy dni, zanim prezydent mianował osobę odpowiedzialną za zarządzanie kryzysowe. To samo było w pandemii. Państwo miało problem z szybką organizacją maseczek, wsparcie finansowe wypłacane obywatelom, było bardzo małe. Kiedy burmistrzowie Stambułu i Ankary zorganizowali kampanię darowizn na rzecz solidarności między obywatelami, rząd zablokował im konta bankowe, a prezydent ogłosił własną kampanię, jakby to był wyścig między rówieśnikami.
W ciągu tych dwóch lat rząd był wielokrotnie wzywany do prowadzenia skutecznej polityki społecznej. Tymczasem prezydent i jego polityczni agenci woleli manipulować opinią publiczną. Kilka dni po ogłoszeniu pandemii szef podlegającego prezydentowi Dyrektoriatu ds. Religijnych ogłosił, że za rozprzestrzenianie wirusa odpowiadają kobiety pozostające w związkach pozamałżeńskich oraz społeczność LGBT+. Skala absurdu sięga tu zenitu. Polityka oparta na płci zawsze była stałym elementem tureckiego autorytaryzmu, a podczas pandemii była w ogromnym stopniu wykorzystywana do ukrywania odpowiedzialności.
Poza tym zgodnie z zapisami w Konstytucji wprowadzonymi do niej w 2017 roku, czyli przez AKP i Erdoğana, bardzo trudno jest pociągnąć prezydenta i ministrów do jakiejkolwiek odpowiedzialności. Teoretycznie w Konstytucji z 1982 roku, która obowiązuje po około 20 rundach poprawek wprowadzonych do niej przez lata, jest to możliwe, ale bardzo podniesiono pułap liczby posłów, która może podjąć taką decyzję.
Większość konstytucyjna w tureckim parlamencie to 360 posłów [z 600, którzy zasiadają w tej jednoizbowej instytucji – przyp. red.], a do pociągnięcia do odpowiedzialności prezydenta czy ministrów za przestępstwa urzędnicze, niezbędnych jest 400 głosów na tak. Przy tym, że rządząca ekipa ma obecnie 342 miejsca w parlamencie, jest to zupełnie niemożliwe.
Jeśli zaś chodzi o pociągnięcie do odpowiedzialności posłów, to jest to równie trudne ze względu na to, że jedynym organem, który może wystąpić z wnioskiem o pozbawienie posła immunitetu, jest prokuratura. Są tylko dwa wyjątki: w przypadku przestępstw przeciwko państwu i „rażących przestępstw” nie potrzeba żądania prokuratora od parlamentu.
Tymczasem turecka prokuratura nie jest niezależna, a parlamentarna większość nie wykorzystuje swoich uprawnień wobec „swoich”, stąd władza polityczna jest bezkarna. Opozycja przywoływała w kampanii wiele drastycznych przypadków bezkarności polityków obozu rządzącego np. braku kar za przemoc domową, wskazując, że niezbędne jest przywrócenie odpowiedzialności posłów, ministrów czy prezydenta.
Zmiany w sądownictwie, które doprowadziły do jego upolitycznienia zaszły wcześniej niż po zamachu stanu z 2016 roku, bo już w 2010 roku.
Tak. Ten system budowany był sukcesywnie. Polityczny wpływ na sądownictwo wynika ze zmian w Konstytucji z 2010 roku. Chodzi o zmianę sposobu powoływania i składu Sądu Najwyższego, Krajowej Rady Sądownictwa (tu zwanej Wysoką Radą Sędziów i Prokuratorów) oraz Trybunału Konstytucyjnego. Modyfikacje sprowadzały się do tego, że wszyscy członkowie tych ciał są powoływani przez prezydenta i parlament, w związku z czym są powoływani z klucza politycznego. W efekcie wymiar sprawiedliwości traci swoją niezależność i bezstronność.
Jeśli zaś chodzi o Trybunał Konstytucyjny to wcześniej miał on siedmiu członków plus czterech zastępców, powoływanych przez parlament i prezydenta. W 2010 roku podwyższono tę liczbę do 17, w związku z czym niezbędne było powołanie nowych sędziów do TK. Tych dodatkowych członków wybiera prezydent, w efekcie zmian parlament mianuje więc już tylko trzech. Ale znowu, przy tym, że większość w parlamencie ma partia kierowana przez prezydenta (po zamianach w konstytucji z 2017 roku prezydent nie musi bowiem rezygnować z członkostwa w partii politycznej), to de facto prezydent ma wpływ na powoływanie sędziów do Trybunału Konstytucyjnego. Jaka jest samodzielność takiego ciała, nietrudno się domyślić.
Na przykład ostatni sędzia powołany przez prezydenta do TK to były prokurator, który zasłynął bezkompromisowością (z punktu widzenia obozu władzy) w prowadzeniu głośnych spraw politycznych związanych z antyrządowymi protestami w parku Gezi w 2013 roku. Najpierw został powołany do Sądu Najwyższego, a potem decyzją prezydenta został przeniesiony do Sądu Konstytucyjnego. Parlament zaś na członka Sądu Konstytucyjnego powołał ostatnio prawnika, który był jednocześnie szefem jakiegoś regionalnego oddziału AKP. Tak więc pochodzi z partii, został powołany przez partię i zasiada w pełni upartyjnionym w Trybunale Konstytucyjnym.
Od czasu tego rzekomego zamachu stanu w 2016 roku konstytucja stała się tylko świstkiem papieru, dokumentem zupełnie pozbawionym mocy prawnej i wartości.
Kiedy podczas moich wykładów mówię studentom o zasadach wynikających z konstytucji, że są one obowiązujące dla każdej gałęzi władzy - dla legislatywy, egzekutywy i wymiaru sprawiedliwości, studenci się po prostu śmieją, bo to wszystko jest tylko teoretyczne. Konstytucja powinna być nadrzędnym źródłem prawa, a tymczasem Turcja jest rządzona dekretami, o których zgodności z konstytucją nikt nie orzeka. To sprawia, że nasz porządek prawny jest zupełnie nieprzewidywalny, nie wiemy, co się wydarzy jutro.
To dlatego tylu obywateli wspiera dziś opozycję, bo ludzie mają już dość tego stanu zupełnej nieprzewidywalności. To jest problem konstytucjonalizmu w Turcji: nie mamy obowiązującej konstytucji.
Mówisz rzekomy zamach stanu z 2016 roku, podczas gdy według oficjalnej narracji to było tak: próba zamachu stanu z 15 lipca 2016 roku została zorganizowana przez grupę żołnierzy, którzy równolegle utrzymywali przynależność do organizacji terrorystycznej Fetullah (FETO). Ich celem było zamordowanie prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana i zastąpienie porządku konstytucyjnego oraz demokracji parlamentarnej juntą wojskową. Masowe areszty i wydalenia pracowników z uniwersytetów, instytucji publicznych, sadów, armii, zamknięcia szkół i mediów były niezbędne do tego, by skutecznie bronić demokracji i walczyć z terroryzmem. Wyczytałam to w opublikowanej przez podlegający prezydentowi Dyrektoriat ds. Komunikacji broszurze pt. „10 pytań, aby zrozumieć próbę zamachu stanu z 15 lipca”.
Nie jestem pewna, czy znamy prawdę na temat tamtych wydarzeń. Taka jest oficjalna narracja, rządząca ekipa na podstawie faktycznie wykreowała pewien współczesny mit walki o niepodległość, o niezależność. 15 lipca jest teraz co roku obchodzony jako Dzień Jedności Narodowej i Demokracji, jest świętem narodowym. Ale dla mnie tamte wydarzenia są dziwne i nie do końca zrozumiałe.
Zamach stanu szybciej się skończył, niż się zaczął. Od razu pierwszej nocy prezydent i parlament zaczął publikować te listy osób do zwolnień. Wielu moich przyjaciół i przyjaciółek zostało wydalonych z uniwersytetów. Co noc publikowana była lista akademików, badaczy, profesorów i profesorek, a nawet studentów, którzy zostają wyrzuceni.
Jakim kluczem się posługiwano? Czy to byli ludzie bezpośrednio biorący udział w zamieszkach, spiskujący z armią przeciwko prezydentowi, czy kto?
Nie, wielu z nich to byli przypadkowi ludzie, których łączyło to, że zostali wskazani, że mieli nie takie poglądy, jak trzeba. Byli łączeni z ruchem Gullena, rząd twierdził, że to wszystko to gulleniści, ale sądząc np. po moich znajomych, którzy zostali objęci tymi zwolnieniami – to, co ich łączyło to niechęć do rządu i Erdoğana. Tylko wobec części zatrzymanych faktycznie dowiedziono powiązania z organizacjami terrorystycznymi.
W niektórych przypadkach, instytucje, z których pracowników zwolniono, same pomagały w przygotowaniu list osób do zwolnień. Żeby trafić na czarną listę, nie trzeba było nawet brać bezpośredniego udziału w demonstracjach. Wystarczyło być uznanym za „należącego, powiązanego lub związanego” z organizacjami, strukturami lub grupami, które Rada Bezpieczeństwa Narodowego uznała za „zaangażowane w działalność szkodliwą dla bezpieczeństwa narodowego”. Tak stwierdzał dekret nadzwyczajny.
Około tysiąca pracowników akademii zostało zwolnionych tylko za to, że podpisali petycję wzywającą do zakończenia przemocy w trakcie przedłużającego się stanu wyjątkowego w południowo-wschodnich regionach Turcji.
Osoby te zostały pozbawione prawa wykonywania zawodu, miały nie móc już nigdy zostać zatrudnione w żadnej publicznej instytucji. Niektórym zabierane były też paszporty, tylko część osób miała możliwość wyboru wyjazdu za granicę.
Teoretycznie każdemu przysługiwało prawo do odwołania się od takiej decyzji do rządowej komisji, która nadzorowała proces „czyszczenia społeczeństwa” - jak mówił o nim prezydent Recep Tayyip Erdoğan. W praktyce politycznie podporządkowane sądy w większości odrzucały te wnioski bez jakiegokolwiek rozpatrzenia. Decyzje o zwolnieniach podejmowano zupełnie arbitralnie. Nikt nie miał wglądu w ustalenia przeprowadzonego przeciwko niemu śledztwa. Może dlatego, że żadnych śledztw nie było.
Kilka spraw o takie bezpodstawne zwolnienia trafiło nawet przed Europejski Trybunał Praw Człowieka i zostało przez skarżących wygranych (np. sprawa Pişkin v. Turkey).
Dopiero w ostatnich miesiącach można odnieść wrażenie, jakby coś w tym opresyjnym systemie pękało. Są przypadki, w których sądy podejmują decyzję o zdjęciu zakazów wykonywania zawodu. Część moich znajomych wydalonych z akademii po 2016 roku wróciła właśnie do pracy. Coś się zmienia, coś się ruszyło. Także w sądach.
Jednocześnie władze co chwila wychodzą z nowymi inicjatywami, które mają ograniczać wolności obywatelskie.
Tak, ten trend jest bardzo widoczny.
Głównym narzędziem narzucania ideologii i ograniczania wolności słowa, myśli, pracy akademickiej jest kryminalizacja. W kodeksie karnym jest artykuł, który mówi o znieważeniu prezydenta. O to przestępstwo posądzony może zostać każdy, nawet dziecko. Nie musisz nawet obrazić prezydenta bezpośrednio, możesz obrazić jednego z członków jego partii albo rodziny. Za zniewagę uznana może zostać wszelka krytyka. Takich spraw są tysiące. Ten przepis istnieje od dawna, ale dopiero prokuratura za czasów Erdoğana z niego korzysta. ETPCz w zeszłym roku wydał orzeczenie w sprawie o znieważenie prezydenta i orzekł, że to żadne przestępstwo, a tylko korzystanie z wolności wypowiedzi. Zdaniem Trybunału prezydent powinien być w stanie radzić sobie z taką krytyką, bo pełni urząd publiczny, który podlega społecznej kontroli i służy suwerenowi.
Podobnie pod koniec zeszłego roku wprowadzono nowe prawo kryminalizujące dezinformację. Za celowe rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji można dostać nawet 3 lata więzienia.
To wszystko powoduje efekt mrożący, jest bardzo niepokojące. Piszesz coś w mediach społecznościowych, komentujesz coś, co cię poruszyło i ryzykujesz, że zostaniesz za to pociągnięty do odpowiedzialności. Ludzie są w związku z tym ostrożni i wielu po prostu zwyczajnie zrezygnowało z wyrażania swoich opinii. Bo mają urodziny na utrzymaniu, bo nie mogą stracić źródła utrzymania. To powoduje autocenzurę. Czasami sama przekazuje dalej jakiegoś tweeta czy coś na Instagramie i moi znajomi z uniwersytetu zwracają mi uwagę: „Może powinnaś to usunąć, nie chcemy, żebyś miała kłopoty”. To powoduje też nieufność pomiędzy ludźmi, czy nie robią screen shotów, czy nie gromadzą „kompromatów”. To jest straszne i śmieszne jednocześnie. Autocenzura wśród pracowników akademii, intelektualistów, ale i zwykłych ludzi jest powszechna.
Ale to nie wszystko, Erdoğan daje sobie prawo decydowania o stylu życia kobiet, rodzin. Kobiety powinny rodzić co najmniej trójkę dzieci. Jego koalicjanci w tych wyborach, małe fundamentalistyczne ugrupowania, postulują zniesienie równości między kobietami i mężczyznami – w parlamencie leży ustawa, która ma dawać „prawo do różnienia się”, no bo przecież kobiety i mężczyźni się od siebie różnią. Poza tym wzywają do wprowadzenia regulacji o konieczności powtórnego wyjścia za mąż lub „znajdowania nowego domu” dla wdów i kobiet niezamężnych. To jest szaleństwo, na które Erdoğan przystaje.
Jest jeszcze jeden bardzo fundamentalny problem związany z tymi wyborami. Prezydent Erdoğan de facto ubiega się o trzecią kadencję, podczas gdy turecka konstytucja zezwala na sprawowanie tego urzędu przez jedną osobę tylko przez dwie kadencje.
Tak. Erdoğan został wybrany w powszechnych wyborach prezydenckich już dwukrotnie, w 2014 i w 2018 roku. Zgodnie z konstytucją jedna osoba może sprawować funkcję prezydenta tylko przez dwie kadencję. Erdoğan ubiega się więc o trzecią kadencję.
W tej sprawie wypowiedziała się także zupełnie upolityczniona Państwowa Komisja Wyborcza, w której zasiadają sędziowie Sądu Najwyższego oraz Rady Państwowej wybierani z klucza politycznego. Wydali oni decyzję, w której uznali, że Erdoğan po raz pierwszy na prezydenta został wybrany dopiero w 2018 roku, bo kadencje liczone są od nowa w związku ze zmianą ustrojową, która zaszła w 2017 roku.
Problem z tą argumentacją jest taki, że konstytucja nie czyni takiego rozróżnienia, mówi tylko tyle że jedna osoba może sprawować funkcję prezydenta przez dwie kadencje, koniec, kropka.
Wygląda na to, że kiedy w 2017 roku pracowano nad zmianami w Konstytucji ustanawiającymi nowy system prezydencki, tę kwestię po prostu przeoczono. Zapis o dwóch kadencjach został wprowadzony w 2007 roku, kiedy wprowadzano wybór prezydenta w powszechnych wyborach. Później, kiedy zdano sobie sprawę z tej pomyłki, władze próbowały to uzasadniać, że właściwie to żaden problem, bo dyskutowaliśmy o tym w parlamencie, że wprowadzenie nowego ustroju prezydenckiego jest swego rodzaju resetem całego systemu, więc kadencje prezydenta liczy się od nowa.
To oczywiście absurd, Erdoğan startuje w tych wyborach niezgodnie z prawem. Jest to zupełnie niezgodne z zasadami republiki i demokracji, których podstawową zasadą jest alternacja władzy, opozycja ma mieć szansę bycia wybraną do sprawowania najwyższych urzędów. W przeciwnym razie państwo nie jest republiką, nie jest demokracją.
Obóz zjednoczonej opozycji zapowiada demontaż systemu prezydenckiego i przywrócenie systemu parlamentarnego. Na ile Twoim zdaniem możliwa jest realizacja tych postulatów? Z jakimi wyzwaniami będzie związana?
Żeby opozycja była w stanie wprowadzić jakiekolwiek zmiany, niezbędne jest wygranie nie tylko wyborów prezydenckich, ale i wprowadzenie co najmniej 360 posłów do parlamentu, by mieć większość. Kluczową sprawą dla przyszłości Turcji jest więc dystrybucja miejsc w nowym parlamencie.
Tylko wtedy możliwe będą zmiany w konstytucji. Opozycja mówi o wprowadzeniu „wzmocnionego systemu parlamentarnego”, z premierem, rządem i prezydentem pełniącym funkcje bardziej reprezentatywne. Zgodnie z ich propozycją, prezydent ma być wybierany tylko na jedną kadencję, a część jego uprawnień ma być zniesiona.
Jeśli opozycji uda się wygrać tylko wybory prezydenckie, ale nie zdobędzie większości w parlamencie, będziemy mieć do czynienia z kohabitacją. Prezydent, który w obecnym systemie dyktuje ustawy parlamentarzystom, nie będzie w stanie wpływać na legislację, bo parlament nie będzie go słuchał. W takiej sytuacji system będzie zupełnie niewydolny, bo prezydent ma wielkie uprawnienia, ale potrzebuje parlamentu, żeby ten uchwalał proponowane przez niego ustawy.
Tak więc, jeśli opozycja chce zrealizować swoje postulaty, musi mieć prezydenta i konstytucyjną większość w parlamencie.
Nawet jeśli Kılıçdaroğlu chciałby rządzić dekretami, tak jak robi to Erdoğan, by jakoś obejść impas, to parlament ma uprawnienia do ich odrzucenia, a dokładniej do zniesienia ich ustawą, choć gdy władze sprawował Erdoğan, a większość w parlamencie miała jego partia, to z tego uprawnienia nie korzystano. Jeśli jednak prezydentem będzie Kilicdarglu, a większość w parlamencie zachowa koalicja AKP i MHP, nietrudno sobie wyobrazić sytuacji, w której te systemowe mechanizmy kontroli i równowagi będą wykorzystywane do obstrukcji władzy i funkcjonowania państwa, aby pokazać ludziom, że ta władza nie działa i że prezydent sobie nie radzi. Osobiście mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, a Turcja wejdzie na drogę powtórnej demokratyzacji.
Dr Zülfiye Yılmaz jest prawniczką specjalizującą się w prawie konstytucyjnym i samorządzie. Obecnie pracuje na Uniwersytecie w Bilkent w Turcji jako adiunkt, jest też ekspertką Rady Europy w grupie ds. Europejskiej Karty Samorządu Lokalnego oraz Kongresu Władz Lokalnych i Regionalnych. Jej praca badawcza ogniskuje się wokół tematu autonomii i konstytucyjnego umocowania niezależności samorządów, wpływu polityki płci na kształtowanie prawa, a także dyskryminacji ze względu na płeć w decyzjach sądowych. Poza tym zajmuje się porównawczo prawem konstytucyjnym i przyszłością sądów konstytucyjnych.
Pracowała w telewizji Polsat News, portalu Money.pl, jako korespondentka publikowała m.in. w portalu Euobserver, Tygodniku Powszechnym, Business Insiderze. Obecnie studiuje nauki polityczne i stosunki międzynarodowe w Instytucie Studiów Politycznych PAN i Collegium Civitas przygotowując się do doktoratu. Stypendystka amerykańskiego programu dla dziennikarzy Central Eastern Journalism Fellowship Program oraz laureatka nagrody im. Leopolda Ungera. Pisze o demokracji, sprawach międzynarodowych i relacjach w Unii Europejskiej.
Pracowała w telewizji Polsat News, portalu Money.pl, jako korespondentka publikowała m.in. w portalu Euobserver, Tygodniku Powszechnym, Business Insiderze. Obecnie studiuje nauki polityczne i stosunki międzynarodowe w Instytucie Studiów Politycznych PAN i Collegium Civitas przygotowując się do doktoratu. Stypendystka amerykańskiego programu dla dziennikarzy Central Eastern Journalism Fellowship Program oraz laureatka nagrody im. Leopolda Ungera. Pisze o demokracji, sprawach międzynarodowych i relacjach w Unii Europejskiej.
Komentarze