0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Marek KowalczykMarek Kowalczyk

Od początku rosyjskiej inwazji Białorusini w Ukrainie napotykają problemy: pozwolenia na pobyt nie są przedłużane, konta bankowe pozostają zablokowane. W internecie wylał się antybiałoruski hejt. „Jak by rząd powiedział, że mamy się wynosić, to byśmy tak zrobili. Ale politycy milczą, a my nie wiemy, co robić”.

Zanim do Eugena Barysznikau’a dotarła wiadomość o wybuchu wojny, Narodowy Bank Ukrainy zablokował mu konto bankowe. 40-letni informatyk stracił dostęp do środków i został bez ważnych dokumentów.

- 23 lutego poszedłem do Służby Migracyjnej Ukrainy, żeby złożyć wniosek o zezwolenie na pobyt. Procedury dla informatyków są uproszczone, bo jesteśmy cennymi specjalistami dla ukraińskiej gospodarki. Wcześniej nie miałem żadnych problemów. Pracownicy Ministerstwa Transformacji Cyfrowej byli bardzo pomocni: dostępni 24/7 i uprzejmi. 24 lutego wszystko się zmieniło. Dla Ukraińców jesteśmy obywatelami kraju agresora. Ja to rozumiem, przecież Rosjanie ostrzeliwują Ukrainę z terytorium Białorusi. Ale to nie znaczy, że wszyscy Białorusini są odpowiedzialni za działania Łukaszenki!

Po pięciu miesiącach Barysznikau’owi skończyła się cierpliwość: bank zerwał z nim umowę, powołując się na ustawę o zwalczaniu terroryzmu, a sprawa z pozwoleniem na pobyt utknęła w martwym punkcie.

- Machnąłem ręką na pieniądze, poprosiłem bank, żeby przekazał je Siłom Zbrojnym Ukrainy, bo szkoda, żeby się marnowały na koncie. Stwierdzili, że żartuję - wspomina Barysznikau, gdy rozmawiamy we lwowskiej kawiarni. - Rozumiem, że nie jesteśmy tu już mile widziani, bo Łukaszenka popiera Putina. I gdyby ukraiński rząd kazał nam wyjechać, to byśmy wyjechali. Ale żaden polityk o tym głośno nie mówi. A my nie wiemy, co robić.

NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Barysznikau: Słyszę ciągle, że Białorusini wbili Ukraińcom nóż w plecy

Barysznikau nie jest jedynym Białorusinem, który od początku rosyjskiej inwazji napotkał biurokratyczne przeszkody. - Choć ukraiński rząd nie wprowadził żadnych zmian w polityce imigracyjnej, to od połowy maja, kiedy Służba Migracyjna wznowiła działalność, obserwujemy dyskryminacyjne praktyki ze względu na narodowość - wyjaśnia Władimir Żbankow, szef programu pomocy prawnej w organizacji pozarządowej Free Belarus Center.

Na przykład Białorusini regularnie otrzymują nakaz opuszczenia Ukrainy w ciągu dziesięciu dni, czasem szybciej. Ci, którzy wyjadą, nie będą już mogli wrócić, nawet jeśli ich rodziny wciąż tu mieszkają.

Odwołanie od tej decyzji jest problematyczne, ponieważ Służba ma co najmniej 30 dni na rozpatrzenie wniosku, a wyjechać należy w ciągu kilku dni. Dlatego wielu Białorusinów unika kontaktu z urzędami. Decydują się na pobyt w Ukrainie bez ważnych dokumentów. Albo wyjeżdżają, bo są zmęczeni ciągnącymi się w nieskończoność procedurami.

Od lutego mają dostatecznie dużo stresu. Takie wysyłanie od Annasza do Kajfasza jest poza tym poniżające. Spójrzmy prawdzie w oczy: trzeba być naprawdę zdeterminowanym, żeby w tym momencie zalegalizować pobyt w Ukrainie.

Po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji Barysznikau mógł wyjechać z Ukrainy. Ale został. - Chciałem pomóc, przyjmowałem w swoim mieszkaniu osoby, które uciekały przed rosyjską agresją, zabezpieczałem folklorystyczne archiwa we Lwowskim Konserwatorium i zbierałem datki na Siły Zbrojne Ukrainy. Robiłem, co mogłem. Też, żeby pokazać Ukraińcom, że nie wszyscy Białorusini to dranie.

Przeczytaj także:

- Decyzji w sprawie pozwolenia na pobyt dalej nie ma, więc nic tu po mnie. Czuję się jak Mr. Wolf, z filmu Pulp Fiction. Jeśli moja pomoc nie jest tu doceniana, to nie będę się narzucał. Życzę Ukraińcom powodzenia - mówił mi we Lwowie.

We wtorek 9 sierpnia Barysznikau wyjechał do Polski i tym samym wrócił do punktu wyjścia. Bo to w Polsce mieszkał na początku swojej przymusowej emigracji z Białorusi.

- Miałem szczęście, wyleciałem do Warszawy tuż przed wprowadzeniem przez UE strefy zakazu lotów dla białoruskich samolotów. To było w maju 2021 roku, zaraz po tym, jak pilot Ryanaira został zmuszony do lądowania w Mińsku z dziennikarzem Protasiewiczem na pokładzie. Dlaczego musiałem wyjechać? W Mińsku współpracowałem z Biełsatem. Prowadziłem program satyryczny, skecze dotyczyły głównie absurdów życia w Białorusi. Parę dni przed tym incydentem z Protasiewiczem studio odwiedzili goście z tajnych służb. Zarząd stwierdził, że może zrobić się niebezpiecznie i radził wszystkim pracownikom opuścić kraj.

Portret młodego mężczyzny z ulicą w tle
Eugen Barysznikau, 40-letni białoruski informatyk w centrum Lwowa. Fot. Marek Kowalczyk

Żeby zostać w Polsce dłużej Barysznikau potrzebował wizy długoterminowej. - W Polsce też jest specjalny program dla informatyków, ale wniosek należy złożyć za granicą. Nie zamierzałem ryzykować podróży do Białorusi, więc pojechałem do Ukrainy. I zostałem, bo mi się tu spodobało. Na zachodzie kraju można się bez problemu porozumiewać po białorusku. I podatki są dużo niższe niż w Polsce.

Łukaszenka od początku inwazji zezwala rosyjskim wojskom na prowadzenie ataków z terytorium Białorusi. W rezultacie w mediach społecznościowych rośnie mowa nienawiści wobec Białorusinów.

- To zrozumiałe. Ile razy słyszałem, że Białorusini wbili Ukraińcom nóż w plecy. Nawet jeden z wolontariuszy, którego gościłem w moim wynajętym mieszkaniu, umieścił taki post na Facebooku w pierwszym dniu rosyjskiej inwazji. Ale po kilku dniach u mnie oznajmił, że go usunął – uśmiecha się gorzko Barysznikau. - To takie moje małe zwycięstwo.

Niektórzy podchodzą do tej fali hejtu z przymrużeniem oka. W lipcu na Twitterze pojawiło się konto "у чому сьогодні винні білоруси" (Czemu winni są dzisiaj Białorusini?). Autor umieszcza tam absurdalne sytuacje typu: „Dzisiaj mój kot zrobił kupę obok kuwety. Przeklęci Białorusini!”.

Barysznikau: - Problem w tym, że Ukraińcy tak naprawdę mało wiedzą o sytuacji w Białorusi. Chwalą nawet Łukaszenkę za zaprowadzenie w kraju porządku, nie wiedząc, że za tym porządkiem stoi autorytaryzm. Ukraińskie media i Ukraińcy nie robią rozróżnienia na łukaszystów i resztę białoruskiego społeczeństwa. Chociaż w przypadku Czeczenów istnieje tu wyraźny podział: mówi się o Czeczenach, którzy walczą za Ukrainę i prorosyjskich kadyrowcach.

Niechęć wobec Białorusinów tak się nasiliła, że niektóre kawiarnie i restauracje zabroniły im wstępu do lokali. Tak było między innymi w znanej lwowskiej piwiarni Pravda. To tam chciałam się spotkać z Baryshnikau’owem. Ale on zasugerował inne miejsce: - Nie chcę wspierać kawiarni, która umieściła przy wejściu informację: „Białorusinom wstęp wzbroniony”.

zdjęcie w telefonie pokazujące stronę paszportu z urzędową pieczątka
Władimir Żbankow z organizacji Free Belarus Center w Kijowie pokazuje nakaz opuszczenia kraju w białoruskim paszporcie. Fot. Marek Kowalczyk.

Patsiomkina: Najpierw kwiaty, potem sztamp

Karyna Patsiomkina wie doskonale, o czym mówi Barysznikau: - We Lwowie mnie nawet raz nie wpuścili. Gdy zobaczyli mój paszport, a na początku wojny sprawdzali, powiedzieli, że nie mogę wejść, bo jestem z Białorusi. Byłam zaskoczona, że nikt z kolejki nie zareagował. Rozumiem, skąd bierze się ta dyskryminacja, ale przecież ja musiałam uciekać z Białorusi! Co ja mam wspólnego z Łukaszenką?

31-letnia Patsiomkina wyjechała z Białorusi w nocy z 25 na 26 grudnia 2021. Jak wiele innych Białorusinek brała udział w protestach i pisała listy do więźniów politycznych. Policja nigdy jej nie zatrzymała: zawsze udawało jej się uciec.

- Sytuacja zmieniła się wiosną 2021 roku, w moim domu zjawili się funkcjonariusze tajnych służb. Na szczęście mnie nie było. W tym samym czasie moje nazwisko pojawiło się na reżimowym kanale na Telegramie. Wymieniali tam przeciwników Łukaszenki. Już wiedziałam, że muszę być bardzo ostrożna. Decyzja o ucieczce zapadła na krótko przed publikacją felietonu o zabójstwie Romana Banderenki, który napisałam dla niezależnej gazety. Pracownik gazety zadzwonił do mnie i ostrzegł, że lepiej uciekać, bo przez ten artykuł wyląduję w więzieniu. Odkryłam też, że jestem śledzona.

Patsiomkina dotarła do Kijowa przez Rosję. - Jechaliśmy lasem, granicę z Rosją przekroczyłam nielegalnie. Innego wyjścia nie było. Na przejściu granicznym z Ukrainą nikt nie zwrócił na mnie uwagi, choć nie miałam przecież żadnej pieczątki w paszporcie, nie byłam tam pierwsza.

W Kijowie zatrzymała się w pierwszym lepszym hostelu. - Byłam w panice, płakałam. W Białorusi też ciągle płakałam, bo tego zatrzymali, tamtego pobili. Teraz już nie płaczę. Wylałam wszystkie łzy.

Z hostelu zabrała ją Alena. – Też taka jak ja, polityczna uchodźczyni, miałyśmy kontakt przez organizację, która załatwiła moją ewakuację z Białorusi. Zaprowadziła mnie do domu, w którym przebywali inni białoruscy polityczni uchodźcy. Załatwili mi lekarza, brałam leki na poprawę stanu psychicznego. Polepszyło mi się na tyle, żeby znowu protestować. W każdą niedzielę chodziliśmy na Majdan, okazać solidarność z więźniami politycznymi w Białorusi. To było dziwne uczucie, nikt nas za to nie bił, nie chodziła za nami policja, nikt nas nie śledził, mogliśmy stać z plakatami. Dotarło do mnie wtedy jaka pomiędzy Białorusią a Ukrainą jest przepaść.

Dwa tygodnie przed inwazją Patsiomkina przeniosła się do Buczy. - Wiesz, co tam się działo w trakcie okupacji. Wiedzieliśmy, że Rosjanie rozstrzeliwali ludzi w piwnicach. W dzień i w nocy słychać było ostrzały. Bałam się, ale nie mogłam siedzieć z założonymi rękami, aż to się skończy. Chciałam pomóc, więc zgłosiłam się do gminy. Szukali wolontariuszy. Było naprawdę niebezpieczne: jeden z wolontariuszy został postrzelony w nogę, gdy próbował dostarczyć insulinę.

8 marca Patsiomkina postanowiła opuścić Buczę. - Nie było żadnej gwarancji, że dożyjesz następnego dnia. Musiałam wyjechać.

Jej głos drży, oczy szklą się od łez. - Wciąż trudno mi opowiadać o okropnościach tej wojny.

Trafiła do Lwowa. Tam też pracowała jako wolontariuszka. - Ale tęskniłam za Buczą. To miejsce stało się moim domem, dobrze się tu czuję. Wróciłam tak szybko, jak to było możliwe.

Dziewczyna stoi na tle ulicy
Białorusinka Karyna Patsiomkina wraz z innymi ochotnikami odgruzowywała ulice w Buczy. Ulica Kolejowa w Buczy. Fot. Marek Kowalczyk

7 kwietnia Patsiomkina pomagała już ludziom powracającym do zniszczonego miasta. - Jednego dnia rejestrowałam powracające osoby lub szłam do bankomatu, żeby pomóc wypłacić pieniądze, następnego dnia oglądałam zdjęcia zwłok i informowałam rodziny, gdzie znajdują się ciała zabitych.

Patsiomkina opowiada to jednym tchem, potok słów nie ustaje. Dopiero po dwóch godzinach zapala pierwszego papierosa, by potem już palić jednego za drugim.

Pod koniec czerwca Patsiomkina otrzymała oficjalne podziękowanie i bukiet kwiatów za swoje zaangażowanie. Dwa tygodnie później urzędnik Służby Migracyjnej wbił w jej paszport pieczątkę.

- Ten sztamp to nakaz opuszczenia kraju. Od razu napisałam wniosek o ponowne rozpatrzenie mojej sprawy, załączyłam zaświadczenie o wolontariacie. Pracownicy gminy i prawnik zrobili to samo. Myślę, że to jakaś pomyłka. Znajomi obrońcy praw człowieka podkreślali wprawdzie, że chodzi o dyskryminację. Sugerowali, że powinnam złożyć skargę. Nie zrobiłam tego. Nie chcę żadnych problemów: zapłaciłam karę za pobyt w kraju bez odpowiednich dokumentów.

Służba w końcu anulowała sztamp. Ale Patsiomkina wciąż czeka na pozwolenie na pobyt, bez tego nie może podjąć legalnej pracy. Ma nadzieję, że ten koszmar niedługo się skończy.

- Na razie nie pracuję jako wolontariuszka, bo nie mogę się skoncentrować. A tak bardzo chciałabym znowu pomagać. To jedyna rzecz, która ma dla mnie sens. Od wojny wiele rzeczy straciło znaczenie. Na przykład pieniądze: moje konto wciąż jest zablokowane, ale nie robię z tego tragedii. Po tygodniach spędzonych w schronach i po wysłuchaniu tych wszystkich okropności zmieniły mi się priorytety.

Kazliuk: Przyszłość naszej Białorusi zależy od przyszłości Ukrainy

portret młodej kobiety we wnętrzu
Białorusinka Anisia Kazliuk, 25-letnia obrończyni praw człowieka w mieszkaniu we Lwowie, gdzie mieszka od początku rosyjskiej inwazji. To piąte miejsce, do którego trafiła. Jest wystarczająco duże, by przyjmować osoby uciekające przed wojną. Fot. Marek Kowalczyk

Obrończyni praw człowieka Anisia Kazliuk również nie traci nadziei. - Niewiele brakowało, a też wbiliby mi sztamp w paszport. Ale dzięki interwencji aktywistów i pracowników biura Swiatłany Cichanouskiej w Kijowie do tego nie doszło.

Problemy ze Służbą Migracyjną zaczęły się od zatrzymania na dworcu kolejowym w Kijowie. Pod koniec czerwca policja aresztowała 25-letnią Kazliuk za brak ważnych dokumentów.

- Miałam pecha, akurat przyjechałam, żeby złożyć wniosek o przedłużenie pobytu. Na szczęście ukraińska policja nie jest tak brutalna jak białoruska milicja. Wysłuchali mnie, po czym zabrali do Służby Migracyjnej. Tam było już dość nieprzyjemnie. Usłyszałam, że będę musiała opuścić kraj i zapłacić karę za pobyt bez odpowiednich dokumentów. Gdy poprosiłam o prawnika, to przysłali jakiegoś mężczyznę, który krzyczał, że jest wojna i że Ukraina jest ostrzeliwana z terytorium Białorusi. Ta sytuacja już bardziej przypominała konfrontacje ze służbami w Białorusi. Moi koledzy z organizacji pozarządowej Free Belarus Centre nie mogli mnie odwiedzić. Zaczęłam więc dzwonić do różnych kolegów i pytać, co mam robić. Byłam w szoku. Nie spodziewałam się takiego rozwoju wypadków. Walery Kawaleuski z gabinetu Cichanouskiej stwierdził, że to niesprawiedliwe i że nie ma żadnych podstaw, żeby nakazać mi opuścić kraj.

Kazliuk mówi o tym zajściu ze stoickim spokojem. Rozmawiamy w przestronnym mieszkaniu w kamienicy w centrum Lwowa. To już piąte miejsce, do którego trafiła od początku inwazji. Jest z nią jej partner i dwa koty: szary Szatan i kocur Szanowny z sierścią w tygrysie pręgi. Poza tym mieszkanie jest puste, wcześniej tętniło życiem, gdy zatrzymywały się tu osoby uciekające przed wojną.

Kazliuk nie zamierza wyjeżdżać z Ukrainy. Uciekała już dwa razy: najpierw z Mińska, a potem z Kijowa. Białoruś opuściła w sierpniu 2021 roku. To wtedy nasiliły się represje wobec obrońców praw człowieka z organizacji Viasna, dla której pracowała. Kazliuk była już wcześniej aresztowana. W lutym 2021 przetrzymywano ją przez 20 dni w mińskim areszcie śledczym Okrestina (Akrescina), co bardzo odbiło się na jej zdrowiu – schudła 7 kg, a jej cykl miesiączkowy uległ zaburzeniu.

- Kiedy aresztowano moich kolegów z Viasny i postawiono im zarzuty, wiedziałam, że muszę wyjechać. Ale byłam przekonana, że wrócę za miesiąc albo dwa, jak tylko sprawa przycichnie. Tak się nie stało. Minęła jesień i zima, a potem zaczęła się wojna. Stało się jasne, że będę musiała poczekać do końca białoruskiej rewolucji. Przyszłość naszego kraju zależy od przyszłości Ukrainy. Zwycięstwo Ukrainy najprawdopodobniej przyczyni się do zakończenia dyktatury Łukaszenki. Reżim utrzymuje się w końcu dzięki wsparciu Rosji. Wierzę, że to wkrótce nastąpi. W końcu prowadzenie wojny jest bardzo drogie i w dodatku niepopularne.

W oczekiwaniu na powrót do domu Kazliuk wspiera więźniów politycznych w Białorusi, zachęca ludzi do pisania listów. Pomaga również białoruskiej diasporze w Ukrainie. - Przez te dyskryminacyjne praktyki Służby Migracyjnej ludzie potrzebują naszego wsparcia bardziej niż kiedykolwiek. Sama znalazłam się w podbramkowej sytuacji, więc wiem, jak to jest, gdy twój los zależy od ludzi, którzy cię nie słuchają.

;

Udostępnij:

Ula Idzikowska

Dziennikarka, reporterka. Absolwentka filologii niderlandzkiej, literatury porównawczej i dziennikarstwa śledczego. Obecnie mieszka we Lwowie, czasami w Szczecinie. Poprzednie 11 lat spędziła w Belgii, Holandii i reszcie świata. Pisze o migracji i tematyce społecznej.

Komentarze