Ukraińscy dokumentaliści rozliczają się z mitem heroicznej walki i pokazują, kim są naprawdę bohaterowie tej wojny i jaką płacą cenę za swoje bohaterstwo
Wojna, jaką od 2022 roku toczy Ukraina z rosyjskim agresorem, jest pierwszą wojną XXI wieku, w której heroicznej perspektywie od samego początku towarzyszy druga perspektywa: cywilna. Za sprawą telefonów i internetu to, co w dawnych wojnach było ukryte: cierpienie niewinnych i bezbronnych ofiar, rozgrywa się dzisiaj na oczach milionów. Z kolei obrazy z pierwszej linii frontu – zdjęcia z dronów czy kamer na hełmach żołnierzy, pokazują rzeczywistość wojny technologicznej, w której człowiek jest cieniem na obrazie z drona. Mięsem, które wcześniej czy później zostanie wdeptane w błoto.
„Sława Ukrajini – Herojam sława” („Chwała Ukrainie – Bohaterom chwała”) – pozdrawiają się ukraińscy żołnierze. „Heroji ne wmyrajut'” („Bohaterowie nie umierają”) – słychać na apelach poległych. Ale kim właściwie są dzisiaj bohaterowie i na czym polega ich chwała? Kiedyś cechy bohaterskie przypisywano żołnierzom dokonującym heroicznych czynów. Dzisiaj heroizmem jest przetrwanie w warunkach ciągłego zagrożenia życia. I to pokazuje ukraińskie i europejskie kino dokumentalne, prezentowane na festiwalu Millennium Docs Against Gravity, rozpoczynającym się 9 maja – w rocznicę zakończenia innej wojny.
Kim są bohaterowie tej wojny? Bohaterami filmu „Pieśni płonącej ziemi” Olhi Zhurby są piekarze, wypiekający chleb kilkanaście kilometrów od linii frontu. Bo trzeba wyżywić ludzi. Wolontariusze, którzy czekają w samochodach wypełnionych prowiantem i lekami, aż otworzy się jedyna droga do oblężonego miasta. Bo ludzie potrzebują jedzenia i leków. Kierowca, który wywozi dzieci z terenów okupowanych – miał pojechać raz, jeździ od wielu dni codziennie tam i z powrotem, pod ostrzałem. Bo zostało tam jeszcze wiele dzieci. Nauczycielka, która na lekcji rozmawia z uczniami o ich marzeniach, a kiedy odzywają się syreny alarmu lotniczego, prowadzi klasę do schronu i tam kontynuuje lekcję. Bo dzieci muszą mieć przed sobą przyszłość.
Film Olhi Zhurby ma formę notatnika, rejestrującego wojnę od pierwszych godzin z perspektywy cywilnych mieszkańców. Rozpoczyna go sekwencja nieba o świcie, zasnutego ciemnymi chmurami. Z offu dobiegają nagrane głosy przerażonych osób, dzwoniących na numer alarmowy, aby dowiedzieć się, co się dzieje od operatora, który sam niewiele wie. Kamera towarzyszy mieszkańcom Kijowa, usiłującym opuścić zaatakowane miasto zatłoczonymi do granic możliwości pociągami. Jest w busie, wywożącym uciekinierów z oblężonego Mariupola. Przy ekshumacji cywilnych ofiar zbrodni rosyjskich. W prosektorium, gdzie patomorfolodzy próbują identyfikować zmasakrowane ciała. W samochodzie, który wiezie trumnę z ciałem poległego do jego rodzinnej miejscowości. I na cmentarzu, na którym powiewają tysiące niebiesko-żółtych flag zatkniętych na świeżych mogiłach.
Nie ma tu wszechwiedzącego narratora ani głównego bohatera, za którym moglibyśmy podążać. Na listę dialogową składają się dziesiątki głosów ludzi, opowiadających swoje mikrohistorie: o sąsiedzie zabitym, kiedy szedł po drewno na opał, o ojcu, torturowanym przez rosyjskich okupantów, o dwóch tygodniach spędzonych w piwnicy pod ostrzałem, o ciałach bliskich, których nie można zabrać z prosektorium, bo okupanci je zaminowali.
Nie ma tego, do czego przyzwyczaiło nas kino wojenne: batalistyki, wybuchów pocisków, zaciętych walk, wsparcia przychodzącego w ostatniej chwili. O tym, że blisko toczy się wojna, świadczą tylko odgłosy wybuchów, które na chwilę przerywają pracę piekarzy. Jedyną osobą w mundurze, która pojawi się w kadrze, będzie żołnierka z oddziału medycznego, która w drodze do nowego oddziału zatrzymuje się na chwilę w swoim mieszkaniu. Nie opowiada, przez co przeszła na froncie. Jej pusty wzrok i nieruchoma, niemal pozbawiona mimiki twarz mówią wszystko.
Zhurba śledzi, jak wojna zmienia codzienne życie. Jak odciska się w zabawach wiejskich chłopaków, strzelających do kacapów z drewnianych karabinów. Jak rysuje zmarszczki na twarzach młodych kobiet, które próbują na zdjęciach w prosektorium rozpoznać ciała swoich bliskich: mój miał znamię na łopatce, to jego ząb, był wstawiany, to jego nóż. Jak wypala kręgi w dojrzałym zbożu.
Angielski tytuł filmu – „Songs of Slow Burning Earth” – zawiera w sobie grę słów: slow burning to powolne spalanie, ale slow burn to także kumulowanie, na przykład gniewu. Po trzech latach okrutnej wojny społeczeństwo ukraińskie dostosowuje się do wojennych warunków. Następuje nieunikniona normalizacja nienormalnego. Ale pod spodem narasta napięcie. Pytanie, kiedy eksploduje.
W klasycznym kinie wojennym ta historia stałaby się kanwą emocjonującego filmu akcji: garstka straceńców rzuca się do walki przeciwko przeważającej sile wroga, aby zdobyć strategicznie położony, niedostępny i ufortyfikowany punkt. Dokonuje przy tym bohaterskich czynów, mimo krwawych ofiar z uporem posuwa się naprzód, wykorzystuje spryt i szczęście, aby w finale zatknąć zwycięski sztandar na zdobycznym terytorium.
W filmie Mstyslava Chernova „2000 metrów do Andrijiwki” epizod ukraińskiej kontrofensywy z 2023 roku – zdobycie przez ukraińskie wojska strategicznie położonej wioski w okolicach Bachmutu – staje się symbolem absurdu wojny. Tym razem mamy bohatera – jest nim charyzmatyczny sierżant Fiedia, dowodzący oddziałem szturmowym. Fiedia otrzymuje flagę, którą ma zatknąć nad zdobytą Andrijiwką. Kontrola nad wioską otworzy drogę do wyzwolenia Bachmutu, jednego z kluczowych miast okupowanego obwodu donieckiego.
Jedyna droga do tego miejsca prowadzi przez dwukilometrowy wąski pas lasu, z którego po wielotygodniowych walkach zostały tylko kikuty. Oddziałowi sierżanta Fiedi towarzyszy ekipa filmowa wysłana, aby zarejestrować moment zawieszenia ukraińskiej flagi i puścić w świat wiadomość o zwycięstwie. Żołnierze i filmowcy nie wiedzą, że droga do Andrijiwki, którą normalnie można pokonać w 8 minut biegiem, zajmie im wiele dni i będzie kosztowała życie wielu żołnierzy. Kiedy w końcu dotrą do wioski, okaże się, że pozostała z niej tylko nazwa. Nie będzie gdzie zawiesić zwycięskiej flagi – wszystkie domy zostały zrównane z ziemią. Wśród zgliszcz błąkać się będzie jedyny mieszkaniec Andrijiwki – kot.
Swój poprzedni dokument – nagrodzony Oscarem film „20 dni w Mariupolu” – Mstyslav Chernov nakręcił sam, kiedy w pierwszych tygodniach pełnoskalowej wojny jako korespondent wojenny AP znalazł się w oblężonym mieście. Rejestrował to, co działo się przed jego oczami. Współrealizatorami jego najnowszego filmu są żołnierze z ukraińskiej 3. Brygady Szturmowej, wymienieni w napisach końcowych z „pozywnych”, czyli pseudonimów wywoławczych: Piro, Kapter, Mystic, Angel, Vitos, Fiedia, Kobzar, Courier, Baton, Two Zero. Zdjęcia z pola walki pochodzą z kamer, zamontowanych na ich hełmach. Zmontowane z nagraniami rozmów w okopach, tworzą wrażenie obecności na linii zero.
Wojnę oglądamy z perspektywy pierwszej osoby, jak w grze wideo. Słyszymy świst kul, wybuchy, komendy, krzyki rannych. Z tym że uczestnicy tej gry mają tylko jedno życie.
W kinie fabularnym podobny efekt starał się osiągnąć Steven Spielberg w „Szeregowcu Ryanie” (1998). Krytyka zachwycała się realizmem scen batalistycznych, oglądanych z perspektywy pierwszej osoby. Tutaj dokumentalny realizm wywołuje inne emocje. Zmniejszenie dystansu między widzem a bohaterami filmu powoduje, że wojna traci resztki patosu. Przestaje być polem heroicznych zmagań, staje się przerażającą rzeczywistością. Jak mówi jeden z żołnierzy, lądowanie w lesie pod Andrijiwką jest jak lądowanie na obcej planecie, na której wszystko chce cię zabić. Tylko że to nie jest obca planeta. Jesteśmy w sercu Europy.
Drugim, równorzędnym bohaterem filmu staje się Sheva, 46 letni żołnierz, ochotnik, który do armii przyszedł z policji. Kamera zarejestrowała go w ukryciu, w oczekiwaniu na wyjście do walki. „Nie róbcie ze mnie bohatera. Nic jeszcze nie zrobiłem. To moja pierwsza bitwa” – mówi ekipie. „Jak kamera może zrobić z ciebie bohatera” – pyta jeden z filmowców. Sheva nie odpowiada. Głos narratora informuje, że pięć miesięcy później Sheva zostanie ciężko ranny na polu walki i umrze.
Film kończy apel poległych: żołnierze wywołują imiona zabitych kolegów, wśród nich słychać „pozywnyje” ludzi z oddziału zdobywającego Andrijiwkę. Półtora miesiąca po bitwie o Andrijiwkę ukraińska ofensywa zakończy się fiaskiem. A po kolejnych sześciu miesiącach wojska agresora odbiją strategiczną wioskę, a właściwie to, co z niej pozostało. Hollywoodzkiego happy endu nie będzie.
W filmie „Pieśń płonącego świata” jest poruszająca sekwencja warsztatów, podczas których młodzi Ukraińcy odpowiadają na pytanie, o czym marzą. Większość osób powtarza marzenia dotyczące całego kraju: aby Ukraina była w NATO, aby była niezależna, wolna, bez korupcji. Tylko nieliczni mają marzenia osobiste: dotyczące życia prywatnego, szczęścia, sukcesu zawodowego. „Czy można przeżywać osobistą radość w Ukrainie podczas wojny? Czy mamy prawo marzyć?” – pyta prowadząca warsztaty.
Próbą odpowiedzi na to pytanie jest film Alisy Kovalenko „Mój drogi Theo”. Osobiście wolę oryginalny ukraiński tytuł, który w tłumaczeniu brzmi: „Z miłością z frontu”, bo lepiej oddaje intymny i osobisty charakter tego obrazu. Ma on formę dziennika, który reżyserka nagrywa na froncie dla swojego pięcioletniego syna. Theo jest we Francji pod opieką ojca u jego rodziny, Alisa wstąpiła ochotniczo do Sił Zbrojnych Ukrainy i walczy na pierwszej linii.
To nie pierwsza autofikcja Kovalenko. W poprzednim filmie „Alisa w krainie wojny” (ironicznie nawiązującym w tytule do powieści Lewisa Carolla) reżyserka zarejestrowała swoje życie od rewolucji godności na Euromajdanie do wybuchu wojny na wschodzie Ukrainy i aneksji Krymu. Pokazała, jak studentka szkoły filmowej z obserwatorki zdarzeń zmienia się w ich uczestniczkę. Z twórczyni w żołnierkę.
W „Mój drogi Theo” Kovalenko kieruje znów kamerę na siebie, tym razem, aby pokazać wojnę z perspektywy matki, żony, żołnierki i artystki. Szuka odpowiedzi na pytanie, która z tych tożsamości jest najważniejsza w obliczu zagrożenia. Zastanawia się nad wyborem między obowiązkiem a miłością. I jego konsekwencjami.
To kolejny dokument, w którym osobista perspektywa odbiera wojnie heroiczny patos. Poetycka, osobista narracja reżyserki stanowi kontrapunkt dla frontowej rutyny: życia w okopach, ukrywania się przed ostrzałem, czekania na atak. Jest marzec 2022 roku, Rosjanie wycofują się spod Kijowa. Wojna dopiero się zaczyna.
Film skomponowany jest z dwóch narracji. Jedną tworzą rozmowy matki z synem na wideo chatach i wiadomości do Theo nagrywane wtedy, kiedy nie ma łączności. Alisa stara się oszczędzić dziecku okropieństw wojny. Opowiada o życiu na froncie. Mówi, jak obchodzą Wielkanoc w okopach. Obiecuje, że kiedy Ukraina wygra, nakupią balonów i będą razem świętować zwycięstwo w Kijowie.
Drugi poziom narracji to zapisane na ścieżce dźwiękowej filmu wiadomości Alisy do syna wysłane w przyszłość jak listy w butelce. Testament, który Theo będzie mógł odczytać i zrozumieć, kiedy dojrzeje. Bez gwarancji, że tak się rzeczywiście stanie. „Tak chciałoby się coś zostawić ważnego dla ciebie. O mnie i o nas wszystkich. Co zostanie w twoim sercu, gdy mnie już nie będzie? Czy zrozumiesz mnie? Czy przebaczysz?” – mówi do syna w filmie Alisa.
W tym miejscu zaczyna się dramat. Bo mały Theo to stawka tej wojny. Roześmianego chłopca widzimy na prywatnych nagraniach z przeszłości, na plaży z latawcem, bawiącego się na podwórku, zasypiającego w łóżku z mamą. I na współczesnych zdjęciach, z francuskiej Bretanii, z urodzinowym tortem. Dla niego i o niego walczy Alisa i jej towarzysze z oddziału. Teraz nieważne są pytania, czy kiedyś odbierze listy z przeszłości. Czy je zrozumie. Chodzi o to, w jakim świecie będzie żył. I czy w ogóle będzie jakiś świat.
W „2000 metrach do Andrijiwki” jeden z ukraińskich żołnierzy mówi, że walczy po to, aby jego dzieci nie musiały walczyć. Alisa Kovalenko idzie dalej i pyta o świat, jaki przyjdzie po wojnie. „Niech ta pamięć cię nie rani, ale cię ochroni” – mówi żołnierka. Nie ma wyższej stawki.
„Pieśni płonącej ziemi” („Songs of Slow Burning Earth”), prod. Ukraina, Dania, Szwecja, Francja, 2024, 95 min, reż. Olha Zhurba;
2000 metrów do Andrijiwki („2000 Metres to Andriivka”), prod. Ukraina, USA, 108 min, reż. Mstyslav Chernov;
Mój drogi Theo („My Dear Théo”), prod. Polska, Ukraina, Czechy, 2025, 100 min, reż. Alisa Kovalenko.
22. Millennium Docs Against Gravity odbędzie się w siedmiu miastach (Warszawie, Wrocławiu, Gdyni, Poznaniu, Katowicach, Bydgoszczy i Łodzi) w dniach 9-18 maja, a następnie online od 20 maja do 2 czerwca. Pełny program festiwalu: Mdag.pl.
Publicysta, kurator teatralny, dramaturg. Absolwent teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, w latach 1994-2012 dziennikarz działu kultury „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Zbigniewa Raszewskiego dla najlepszego polskiego krytyka teatralnego (1995). Opublikował m.in. antologie polskich sztuk współczesnych „Pokolenie porno i inne niesmaczne utwory teatralne” (2003) i „Made in Poland. Dziewięć sztuk teatralnych z Polski” (2006), a także zbiór wywiadów z czołowymi polskimi ludźmi kultury „Bitwa o kulturę #przyszłość” (2015), wyróżniony nagrodą „Gazety Wyborczej” w Lublinie „Strzała 2015”. Od 2014 związany z TR Warszawa, gdzie odpowiada za rozwój linii programowej teatru oraz pracę z młodymi twórcami i twórczyniami.
Publicysta, kurator teatralny, dramaturg. Absolwent teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, w latach 1994-2012 dziennikarz działu kultury „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Zbigniewa Raszewskiego dla najlepszego polskiego krytyka teatralnego (1995). Opublikował m.in. antologie polskich sztuk współczesnych „Pokolenie porno i inne niesmaczne utwory teatralne” (2003) i „Made in Poland. Dziewięć sztuk teatralnych z Polski” (2006), a także zbiór wywiadów z czołowymi polskimi ludźmi kultury „Bitwa o kulturę #przyszłość” (2015), wyróżniony nagrodą „Gazety Wyborczej” w Lublinie „Strzała 2015”. Od 2014 związany z TR Warszawa, gdzie odpowiada za rozwój linii programowej teatru oraz pracę z młodymi twórcami i twórczyniami.
Komentarze