Od 2014 roku Ukraińcy żyją w cieniu wojny i przywykli. Ale ostatnie informacje o zagrożeniu rosyjskim atakiem sprawiły, że o wojnie znów mówi się tu więcej. "W pełni kontrolujemy nasze granice i jesteśmy w pełni gotowi na każdą eskalację", mówił prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski (na zdjęciu)
Od ponad miesiąca zachodnie media i politycy alarmują o rosyjskich przygotowaniach do ataku na Ukrainę. Zaniepokojenie wywołała koncentracja rosyjskich wojsk w pobliżu granicy z Ukrainą i na zaanektowanym Krymie. Według amerykańskich danych wywiadowczych, którymi Waszyngton podzielił się z europejskimi partnerami, Rosja może osiągnąć stan gotowości do tego typu operacji na przełomie stycznia i lutego przyszłego roku.
To nie pierwszy raz, kiedy Rosja straszy w tym roku Ukrainę i Zachód koncentracją swoich wojsk. Wiosną zmobilizowała w pobliżu Ukrainy ponad 100 tys. żołnierzy i znaczną ilość ciężkiego sprzętu. Ale tym razem Zachód jest zdecydowanie bardziej zaniepokojony. Wiosną dla deeskalacji wystarczyła rozmowa telefoniczna między prezydentem USA i Rosji, podczas której umówili się oni na spotkanie, do którego doszło w czerwcu w Genewie.
Teraz stawki są zdecydowanie wyższe. 7 grudnia doszło do spotkania online Joe Bidena i Władimira Putina, podczas którego sytuacja wokół Ukrainy była jednym z głównych tematów rozmów. Ale za wcześnie robić wywody, czy doprowadzi to kolejnej deeskalacji.
Co ciekawe, w samej Ukrainie reakcje na sytuację są często spokojniejsze niż na Zachodzie. To zrozumiałe, chociaż nie we wszystkich przypadkach. Zrozumiałe dlatego, że - jak często podkreślają sami Ukraińcy – dla nich wojna trwa od 2014 roku. Najpierw „zielone ludziki”, czyli nieoznaczeni rosyjscy żołnierze zajęli Krym, a potem rozpoczęła się wojna na Donbasie.
Nie jest tak, że Ukraińcy lekceważą zagrożenie. Po prostu żyją z nim już od wielu lat.
"Uwaga mediów międzynarodowych zmusiła Ukraińców do zastanowienia się, czy dzieje się coś, o czym nie wiemy. Sama informacja, że na granicy stoją rosyjskie wojska, nie jest dla Ukraińców nowiną. Tym bardziej, że w ciągu ostatnich lat były różnego rodzaju oświadczenia, komunikaty, że oni tam są i ludzie trochę się do tego przyzwyczaili" – tłumaczy Natalia Humeniuk, dyrektorka Laboratorium Dziennikarstwa Interesu Społecznego.
Dziennikarka wskazuje, że „szeroka publiczność trochę się niepokoi, bo w telewizji o tym mówią”. Widać też pewne przebudzenie wśród wolontariuszy i dziennikarzy, którzy zaczęli się zastanawiać publicznie, co robić, jeśli na przykład napadną na Kijów.
"Ukraińskie społeczeństwo początkowo odniosło się do informacji o koncentracji rosyjskich wojsk spokojnie. Dopiero od niedawna widać pewien wzrost napięcia" – potwierdza Kostiantyn Reucki, obrońca praw człowieka i współzałożyciel organizacji Wostok SOS.
Jednak zdaniem Hymeniuk teraz dominuje odczucie, „że to już nie jest coś nagłego, jak w 2014 roku”, kiedy nie było wiadomo, czego oczekiwać.
Rzeczywiście, w pierwszych miesiącach 2014 roku w Kijowie panowała atmosfera niepewności. Wielu oczekiwało kolumn rosyjskich czołgów zmierzających do ukraińskiej stolicy, ale nawet wtedy nie było paniki. Owszem byli tacy, którzy wyjeżdżali za granicę, na przykład do Polski, a wielu rozważało opór. W Donbasie późną wiosną 2014 r. wojna stała się rzeczywistością dla milionów mieszkańców. Ponad siedem lat po rozpoczęciu konfliktu tzw. wewnętrznych uchodźców jest ok 1,5 mln - musieli opuścić tereny walk i miejscowości zajęte przez porosyjskich bojowników.
"W 2014 roku w ogóle nie wiedzieliśmy, czym jest wojna, znaliśmy ją tylko z filmów. A prawdziwa wojna, jak się okazuje, bardzo się różni od tego, co pokazują w filmach.
I dla wielu, to co się stało w 2014 roku, było szokiem" – stara się wyjaśnić Reucki, który wtedy musiał uciekać z rodzinnego Ługańska, a później jako dziennikarz relacjonował wydarzenia z frontu.
"Na szczęście, bezpośrednio wojna nie dotknęła wszystkich, ale żyjemy z tą wojną już osiem lat i do tych zagrożeń już przywykliśmy" – dodaje.
Są też tacy, którzy obcują z wojną na co dzień. To kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy na pozycjach w Donbasie oraz mieszkańcy przyfrontowych miejscowości. Na przykład wieś Opytne w obwodzie donieckim, która jest położona tuż obok Doniecka. Widać z niej dobrze zniszczony podczas walk w 2014 i 2015 roku terminal donieckiego lotniska.
To wioska, która znajduje się faktycznie na linii frontu, a mieszka tam nadal ok. 40 starszych osób. Podobnych miejsc jest wiele.
Jednak dla większości ta trwająca od 2014 roku wojna jest odległa. Nawet w Donbasie wiele miast i miejscowości nie odczuwa bezpośrednio jej skutków. Do Słowiańska, który był pierwszym miastem zajętym przez przybyłych z Rosji bojowników i po paru miesiącach odbitym przez ukraińską armię, można szybko dojechać z Kijowa w wygodnym Intercity.
Tak, czy inaczej, większość albo przywykła do wojny, albo przestała zwracać na nią uwagę. Ale rosnące teraz napięcie znów zmusiło wielu do zastanowienia się, co robić, jak się przygotowywać do ewentualnej wojny.
W poprzednich latach to Kijów starał się zwracać uwagę Zachodowi na zagrożenie ze strony Rosji. Tym razem jest inaczej. Najważniejsze zachodnie media zaczęły alarmować o zagrożeniu rosyjskim atakiem na Ukrainę, powołując się na informacje amerykańskiego wywiadu.
Co ciekawe, pierwsze reakcje przedstawicieli ukraińskiej władzy nie tyle uspokajały, co wręcz zaprzeczały zachodnim doniesieniom.
„Ujmijmy to w ten sposób – to, co tam piszą, nie odpowiada rzeczywistości. Dzisiaj nie odpowiada to prawdzie. Obserwujemy wszystkie procesy, to dezinformacja i nie rozumiemy, po co oni to robią… Co będzie jutro, nie wiemy, dziś takiej koncentracji, takiego nagromadzenia, jak to opisują, nie ma” – skomentował amerykańskie publikacje 2 listopada sekretarz Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy Ołeksij Daniłow.
12 listopada Daniłow zmienił już trochę stanowisko i stwierdził, że doniesienia „Bloomberga” nie są po prostu dla ukraińskiej władzy niczym nowym. „Koncentracja następuje falami. Stany Zjednoczone nieustannie nas ostrzegają. Myślicie, że to pierwszy raz? Mamy stałą wymianę informacji i procedury współpracy. Komunikują się środowiska wywiadowcze. Nie ma tu dla nas nowości” – stwierdził.
Jednocześnie podczas wizyty 15 listopada w Brukseli minister spraw zagranicznych Ukrainy Dmytro Kuleba wezwał Zachód, aby przygotował się na scenariusz, że Rosja uderzy na Ukrainę.
Z kolei 25 listopada Daniłow (w telewizji 1+1) znów powtórzył, że nie widzi zagrożenia rosyjskim atakiem na dużą skalę w styczniu. Dodał przy tym, że świat nareszcie zrozumiał, że Rosja jest agresorem i Putin ma zamiar zniszczyć Ukrainę.
Ale słowa o braku zagrożenia w najbliższych miesiącach nie korespondowały z tym, co powiedział kilka dni wcześniej w USA szef ukraińskiego wywiadu wojskowego Kyryło Budanow. Potwierdził on informacje amerykańskich mediów, że do ataku może dojść styczniu-lutym. Dodał również, że Rosja może zaatakować Ukrainę z wykorzystaniem broni rakietowej i lotnictwa, może też przeprowadzić operacje morskie i powietrzne operacje desantowe.
Przebywający w tym samym czasie w USA minister obrony Ukrainy Ołeksij Reznikow w wywiadzie dla Głosu Ameryki powiedział: „my nie panikujemy, bo w ciągu ośmiu lat wojny przywykliśmy do zagrożenia”. Kijów liczy na "realne wsparcie USA w obliczu poważnego zagrożenia agresją ze strony Federacji Rosyjskiej". Jego zdaniem odpowiednie działania Zachodu mogą sprawić, że cena wojny będzie dla Rosji zbyt wysoka.
Z kolei premier Denys Szmyhal w wywiadzie dla Radia Swoboda stwierdził, że w związku z koncentracją rosyjskich wojsk sytuacja jest napięta, ale na razie nie widać oznak początku operacji wojskowej przeciwko Ukrainie.
Prezydent Wołodymyr Zełenski podczas maratonu prasowego 26 listopada wyrażał się równie niejednoznacznie. Podkreślił, że zagrożenie wojną na szeroką skalę z Rosją istnieje od wielu lat, ale obecnie ma miejsce „zastraszanie", zwłaszcza przez niektóre media. Nie wiadomo, kogo miał na myśli, bo o zagrożeniu rosyjską napaścią na Ukrainę informowały najważniejsze media amerykańskie.
"W pełni kontrolujemy nasze granice i jesteśmy w pełni gotowi na każdą eskalację. Codziennie otrzymujemy dane wywiadowcze, zwłaszcza od partnerów. Przede wszystkim musimy polegać na sobie, armia jest u nas potężna" – dodał Zełenski. Po chwili stwierdził jednak, że atak ze strony Rosji nie jest wykluczony.
Takie wypowiedzi przedstawicieli władzy spotkały się oczywiście z krytyką opozycji.
Prorosyjska jest reprezentowana w parlamencie przez Opozycyjny Blok – Za życie. Jej przedstawiciele, nie chcąc się zbytnio narazić, więc tylko wypominają Zełenskiemu, że obiecał zakończyć wojnę i nawet przyklaskują, kiedy mówi on, że jest gotów rozmawiać z Putinem.
Ostrzej reaguje tzw. opozycja demokratyczna na czele z partią Europejska Solidarność byłego prezydenta Petra Poroszenki. Jej przedstawiciele wskazują, że bagatelizowanie przez Kijów zachodnich doniesień musiało wywołać zdziwienie u partnerów Ukrainy.
Były sekretarz Rady Bezpieczeństwa oraz szef parlamentu i wykonujący obowiązki prezydenta w 2014 r. Ołeksandr Turczynow w artykule opublikowanym 1 grudnia wskazał, że dopiero wypowiedź szefa wywiadu Budanowa została przyjęta na Zachodzie jako potwierdzenie ich doniesień. Tylko, że stało się to 20 dni po pierwszych informacjach zachodnich mediów, a zdaniem Turczynowa to Ukraina „była zobowiązana jako pierwsza powiadomić o zasadności takich zagrożeń”.
„Główny problem polega na tym, że prostując ostrzeżenie partnerów o realnym niebezpieczeństwie, władze ukraińskie nie zrobiły nic. Podobnie jak nie robią nic teraz, krzycząc o ofensywie na pełną skalę wojsk rosyjskich” – napisał Turczynow wskazując na brak działań na rzecz wzmocnienia obronności.
Turczynowa można zaliczyć do jastrzębi na ukraińskiej scenie politycznej. W 2014 roku w Rosji otrzymał nawet przezwisko „krwawy pastor” (jako że jest kaznodzieją Ewangelicznego Kościoła Baptystycznego, a „krwawy”, bo według Rosjan ma na swoich rękach krew cywili, którzy zginęli na Donbasie). W odpowiedzi, w Ukrainie powstała niezliczona liczba memów przedstawiających „krwawego pastora”.
Ale nie tylko opozycja ma jastrzębi. 4 listopada nowym ministrem obrony został Ołeksij Reznikow, który wcześniej był wicepremierem. „Ufamy swojemu wywiadowi, ufamy wywiadom USA i innych państw. Ale nie wierzę w zwycięstwo Rosji w Ukrainie. To różne rzeczy. To [rosyjska napaść] będzie prawdziwą krwawą masakrą i rosyjscy chłopcy będą wracać do domu w trumnach” – powiedział niedawno Reznikow.
Jego zdaniem rosyjska agresja w 2014 roku spowodowała długotrwałe i fundamentalne zmiany w relacjach z Rosją. Dlatego, „wszyscy obywatele powinni być gotowi do obrony kraju […] Powinniśmy wychowywać dzieci rozumiejąc, że je to też może dotknąć”.
Skąd w takim razie taki dysonans w komunikatach przedstawicieli władzy?
Wydaje się, że władze w Kijowie obawiały się przede wszystkim skutków paniki, zarówno jeśli chodzi o nastroje społeczne jak i w gospodarce.
Również większość ukraińskich ekspertów analizując ryzyka wskazuje na brak przesłanek dużej rosyjskiej operacji, której zakładałaby zajęcie znacznego terytorium Ukrainy. Przynajmniej na razie, ponieważ od lat podkreślają oni, że Rosja pokazała już w 2014 roku, że jest na to gotowa. Ich zdaniem Zachód po prostu nareszcie to zobaczył i zareagował.
Opozycja krytykuje Zełenskiego i jednocześnie nawołuje do jedności w obliczu rosyjskiego zagrożenia. Ale trwający do początku prezydentury Zełenskiego konflikt polityczny, zwłaszcza z obozem byłego prezydenta Poroszenki, tego nie ułatwia.
Wezwania do jedności widać również w sieciach społecznościowych. Jak pokazuje przypadek Pomarańczowej Rewolucji w 2004 roku i Rewolucji Godności w 2013-2014 roku, w krytycznych dla kraju momentach aktywna część ukraińskiego społeczeństwa potrafi się zjednoczyć.
Humeniuk jest przekonana, że w kryzysowym momencie kłócący się teraz politycy zjednoczą się i nawet oligarcha Rinat Achmetow nie zostawi Ukrainy. Zresztą jej zdaniem teraz sytuacja jest zupełnie inna niż w 2014 roku. Nie ma paniki, bo jest wiara w armię, „która, jeśli coś się stanie, to jakoś nas obroni”.
"Jest wewnętrzne poczucie, jakby to dziwnie nie brzmiało, pewnego spokoju. Jeśli się nawet zacznie, chociaż nie bardzo w to wierzymy, to wszyscy będziemy się bronić. Teraz wiemy, co trzeba robić" – mówi dziennikarka.
Reucki, który bywa regularnie w Donbasie, wskazuje, że jeśli wszystko będzie tak, jak opisuje to np. "Bild", to będzie to zupełnie inna wojna i oczywiście wydarzenia będą rozwijały się bardziej dramatycznie.
Ale on, podobnie jak wielu innych, już jakiś czas temu zdecydował, że nie chce powtórki z 2014 roku i woli być przygotowany, jeśli Rosja pójdzie dalej.
W ubiegłym roku wstąpił on w szeregi obrony terytorialnej.
Dziennikarz, publicysta specjalizujący się w tematyce ukraińskiej. Korespondent Gazety Wyborczej i Outriders w Ukrainie. W konkursie Grand Press w 2014 r. został wybrany Dziennikarzem Roku.
Dziennikarz, publicysta specjalizujący się w tematyce ukraińskiej. Korespondent Gazety Wyborczej i Outriders w Ukrainie. W konkursie Grand Press w 2014 r. został wybrany Dziennikarzem Roku.
Komentarze