0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Rys. Weronika Syrkowska / OKO.pressRys. Weronika Syrkow...

W korytarzach hotelu stoją wózki dziecięce. Mamy rozmawiają o pierwszych zębach, temperaturze, karmieniu. Dzielą się pieluszkami, przekazują ubranka, z których ich dzieci wyrosły. Zarząd myśli o stworzeniu żłobka. Nie wiadomo, ile jeszcze potrwa wojna.

JESTEŚMY TU RAZEM

Powoli wyczerpują się zasoby dobrej woli i możliwości pomocy ukraińskim rodzinom, które ratując się przed rosyjską agresją, próbują w Polsce mieszkać, pracować i uczyć się. Państwo nie wspiera już Polek i Polaków, którzy przyjmują uchodźców. Czas na nowo ułożyć relacje i szukać rozwiązań. Chcemy w OKO.press opisywać historie gości z Ukrainy, usłyszeć je od was. Czekamy też na listy polskich pracodawców, gospodarzy, wszystkich osób, które chcą napisać komentarz lub zgłosić pomysł. Piszcie na adres [email protected].

МИ ТУТ РАЗОМ

Поволі вичерпуються ресурси доброї волі та можливості допомоги українським родинам, які, рятуючись від російської агресії, намагаються жити, працювати та навчатися в Польщі. Держава більше не підтримує польок та поляків, які приймають біженців. Настав час заново формувати стосунки та шукати рішення. В OKO.press ми хочемо описати історії гостей з України, почути їх від вас. Також чекаємо на листи від польських роботодавців, господарів та всіх, хто бажає написати коментар чи подати ідею. Пишіть на [email protected].

Cykl OKO.press „Jesteśmy tu razem” o Ukraińcach i Ukrainkach w Polsce znajdziecie tutaj.

Pierwszy obywatel Mieszka

Słyszę pukanie do drzwi pokoju, w którym nocowałam. Otwieram. Ołeksandra wyciąga z wózka Erika i żartuje, że zaparkuje ich taksówkę na korytarzu. Erik to malutki przystojniak w niebieskim golfie, który pasuje mu do koloru oczu. Ma jasne włosy i cztery zęby, które zauważam, kiedy uśmiecha się do mnie.

Erik jest pierwszym dzieckiem i jedynym chłopczykiem urodzonym w hotelu Mieszko w Gorzowie Wielkopolskim. Ołeksandrze nie przyszłoby do głowy, że urodzi dziecko w obcym kraju.

Podczas porodu były komplikacje, lekarze wykonali cesarskie cięcie.

– Nie wiem, co byłoby, gdybym została w domu – mówi.

24 lutego rano Ołeksandra budzi się w łóżku żytomierskiego szpitala. Zbliża się termin jej porodu. W internecie piszą, że zaczęła się wojna. Potwierdza to sąsiadka-żołnierka, która była na urlopie macierzyńskim. Dzwoniła do męża, który jest zawodowym żołnierzem.

– Wojna w naszych czasach?! – nie może uwierzyć Ołeksandra.

W szpitalu położniczym pacjentki i pielęgniarki płaczą. Panuje chaos i strach. Ołeksandra dzwoni do rodziców. Upewnia się, że jej młodsze siostry nie poszły do szkoły. O ósmej przychodzi do pracy lekarka. Jechała z Ozernego, gdzie spadły pierwsze rakiety. Wypisuje do domu pacjentki, które nie mają rodzić w najbliższych dniach. Inne zostają. Rodzą w piwnicy.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY" to cykl OKO. press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli" - analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Ołeksandra jedzie do domu. Za cztery dni szpital, w którym leżała, w wyniku ataków bombowych zostaje bez okien i drzwi. Rodzące kobiety wywieźli do innego szpitala. Wkrótce i on zostanie częściowo zniszczony.

Gdzie będzie rodziła?

Mama z siostrami, 9 i 13 lat, jadą do Polski. Tata mówi, żeby też jechała. Do granicy Ołeksandrę dowożą, dalej musi iść sama. Lekarka pisze: 37 tygodni, możesz urodzić w każdej chwili!

Do pierwszego noclegu w Polsce Ołeksandra dociera po 35 godzinach podróży. Jedzie z teściową. Mama z dziewczynkami pojechały oddzielnie – dzieci są adoptowane, więc transport dla nich zorganizowały służby socjalne.

Ołeksandra najpierw trafiła do hali sportowej w Chełmie. Stamtąd do hotelu w Gorzowie Wielkopolskim przywiózł ją polski wolontariusz. Mówił, że tam nią się zaopiekują. To jej wystarcza.

– Długo się tam jedzie? – pyta Ołeksandra.

– Osiem godzin. Będę jechać przez miasta, żeby w razie czego szpitale były blisko – obiecał nieznajomy mężczyzna.

W Gorzowie poznał Ołeksandrę ze swoimi znajomymi, którzy później jej pomagali, porozmawiał z lekarzami, zadbał o wszystko.

– Czułam się tu jak u Pana Boga za piecem. Nie martwiłam się nawet, bo wiedziałam, że tutaj wszystko będzie dobrze – mówi Ołeksandra.

1 kwietnia Ołeksandra rodzi syna.

– Planuje pani wrócić do Ukrainy, jak skończy się wojna?

– Nie wiem, wszystko zależy od tego, jaka tam będzie sytuacja. W domu oczywiście jest najlepiej. Kilka dni temu wróciliśmy stamtąd. Pojechałam pochować ojca… poległ na wojnie. Nie chciałam zostawiać mamy i dziewczynek samych. Jednak bezpieczniej dla Erika będzie tutaj, w Polsce.

Ojciec Ołeksandry zginął na początku lutego na wschodzie Ukrainy. Zgłosił się do wojska na ochotnika.

– Zawsze mówił, że jak wszyscy będą się ukrywać przed walką… – Ołeksandra łapie oddech i stara się być opanowana. – Ktoś powinien nas bronić. Pójdę, bo mam tu dzieci, żonę. Nie chcę, żeby orki tutaj przyszły.

Składam kondolencje.

– Co zrobić? Nie jesteśmy jedyną taką rodziną. U nas takich jest już niestety dużo – odpowiada Ołeksandra. Trudno z nią o tym rozmawiać. Rany są świeże. – Przykro, że Erik nigdy nie porozmawia ze swoim dziadkiem.

Ołeksandra przytula radosnego syna, którego trzyma na kolanach. Erik jeszcze nie wie, na jaki świat przyszedł.

– Jak długo tu będziemy? Nie wiem. Po roku pobytu będziemy musieli płacić za zakwaterowanie. Nie wiem, jak to będzie.

– Pani jest tutaj sama z synkiem?

– Tak. Teściowa miesiąc po jego urodzinach wróciła do Ukrainy.

– Mąż nie pomoże z opłatami?

– Znając nasze relacje, nie mogę na nikogo liczyć. W tej chwili jesteśmy tutaj, mamy co jeść, jest nam ciepło, dostaliśmy absolutnie wszystko, niczego nie potrzebujemy. I za to jesteśmy niezmiernie wdzięczni.

Ołeksandra i jej syn Erik. Fot. Krystyna Garbicz

Wśród 305 tys. dzieci urodzonych w 2022 roku w Polsce ponad 10 tysięcy to dzieci ukraińskie. Z tego 4306 to dzieci uchodźczyń wojennych. Siedmioro z nich urodziło się w hotelu Mieszko w Gorzowie Wielkopolskim. Jak Erik, syn Ołeksandry.

27 lutego 2022 roku działalność hotelowa Mieszka została zawieszona.

Z 7-piętrowego hotelu, gdzie zatrzymywali się klienci biznesowi, Mieszko przekształcił się w ośrodek dla uchodźców wojennych z Ukrainy. Przez rok bezpłatnie gościł około 400 osób, a przewinęło się przez niego ponad 800. Obecnie mieszka tam 330 osób.

Początki były ciężkie. Personel hotelu, jak i większość Polaków nie miał doświadczenia w niesieniu pomocy na taką skalę.

W Gorzowie Wielkopolskim, znajdującym się blisko Niemiec, język ukraiński był nowością. Teraz już Polacy i Ukraińcy zjedli razem beczkę soli.

Przyjechałam do Mieszka, żeby po roku pełnoskalowej wojny zapytać moje rodaczki, jak ratowały nowe życie, które nosiły w swoim łonie, i jak czują się w Polsce.

Przeczytaj także:

Myrosława, czyli sławiąca pokój

8 sierpnia 2021 roku jest szczególnym dniem dla Ilony – wychodzi za mąż. Wcześniej nie chciała słyszeć o ślubie czy dziecku. Studiowała na kierunku medycznym. Planowała, że weźmie ślub, jak tylko skończy studia. W październiku dowiaduje się, że jest w ciąży. Wszystko idzie świetnie. Zamierza w kwietniu pójść na urlop macierzyński. W klinice, gdzie pracuje jako położna, szukają dla niej zastępstwa.

Jest pewna, że urodzi dziewczynkę. Będzie miała na imię Myrosława. To imię Ilona miała w głowie od pięciu lat. Nie może się doczekać, żeby poznać płeć dziecka. To znaczy potwierdzić, że ma rację.

– 19 lutego zorganizowaliśmy gender party, zamówiliśmy balony, jak teraz jest modne – wspomina Ilona.

Po pięciu dniach wojna przekreśla szczęście.

11 marca minął rok od dnia, kiedy Ilona ze swoją 74-letnią babcią przyjechała do Gorzowa. Już wcześniej pracowała w Polsce, nie był to dla niej nieznany kraj. Najpierw mieszkały w miejscu zbiorowego zakwaterowania. Potem przyjęła je pod swój dach mieszkanka Gorzowa. Gdy Ilona urodzi dziecko, nawet żartem zaproponuje jej, by została chrzestną. Ta odmówi, bo po wojnie, jeśli Ilona wróci do Charkowa, będą daleko od siebie. Co to za matka chrzestna na odległość? Więc Ilona czeka z chrztem.

Dwa miesiące przed porodem zaczyna szukać innego mieszkania. Z dzieckiem i babcią w małym pokoju będzie za ciasno. Bezpłatnych ofert już nie ma. Idzie na dworzec do punktu recepcyjnego. Tak trafia do hotelu Mieszko. 21 czerwca rodzi Myrosławę.

– Pomogło mi doświadczenie Saszy. I gdyby nie ona, to nie wiedziałabym wielu rzeczy i czułabym się zagubiona. Opowiadała o wizytach do lekarzy, o szczepieniach, jak załatwić formalności. Bardzo mi się podobał poród tutaj. Mam to z czym porównać, pracowałam w szpitalu położniczym przez pięć lat.

Do szpitala Ilona jedzie sama.

Nie wie, że może towarzyszyć jej babcia. Mąż jest prawie 2 tys. kilometrów od niej, ale na porodzie obecny online. Ilona marzy, by urodzić sama, mimo że płód jest duży. Kiedy pojawiają się zielone wody płodowe, lekarze decydują się na natychmiastową cesarkę. Noworodek waży 3900 kg.

– Leżałam po operacji i zadzwoniłam do męża, żeby pokazać mu córkę. Ona nawet zdążyła uśmiechnąć się do niego. A tam zaczął się ostrzał. Rozłączył się i pobiegł się schować. Przez kilka godzin nie wiedziałam, co się z nim dzieje – wspomina Ilona. – Zjadło to dużo nerwów.

Mąż Ilony został w Charkowie.

Pochodzi z Berdiańska, który obecnie jest pod okupacją. Nie może wrócić do domu ani dołączyć do rodziny. Zostaje mu tylko praca. Jest spawaczem i teraz spawa kraty do schronów przeciwlotniczych.

– Czeka, aż skończy się wojna i my przyjedziemy albo on będzie mógł przyjechać do nas. Myrosławy jeszcze nie widział na żywo, tylko przez Telegram.

Mieszkanie w Charkowie jest całe. Miejsca, w którym pracowała Ilona, właściwie już nie ma. Został budynek bez okien i drzwi. Klinika nie pracuje, lekarze wyjechali.

– Gdyby nie Myrosława, to chyba bym została w Charkowie – mówi Ilona.

– Nie myślała pani, żeby pojechać z Myrosławą, chociażby do Lwowa i tam spotkać się z mężem?

– Boję się jeszcze z nią podróżować. Ona jest bardzo aktywnym dzieckiem. Mężowi do Lwowa też nie będzie łatwo dojechać – mówi Ilona.

Zanim Myrosława skończy roczek, Ilona powinna pojechać do Charkowa, żeby załatwić świadczenia socjalne.

Nie może tego zrobić online.

– Charków cały czas jest ostrzeliwany, zresztą boję się jechać nawet do Lwowa. Pamiętam, jak siedzieliśmy w piwnicach, kiedy ukrywaliśmy się przed atakami. Pieniądze nie wydają mi się warte tego, żeby jechać tam z dzieckiem.

– A po wojnie pani wróci?

– Z jednej strony bardzo chcę do domu. Ale strach zostaje. Nie ma gwarancji, że wszystko nie zacznie się od nowa. Może gdyby ze mną był mój mąż, to byłoby mi łatwiej i może mogłabym powiedzieć, że chcemy tu zostać. Teraz nie potrafię nawet sobie odpowiedzieć na to pytanie.

– Nie zazdrości pani kobietom, które wyjechały z mężami?

– Zazdroszczę, ale to nie jest zła zazdrość. Jak słyszę, że do kogoś ma przyjechać mąż, to myślę: dlaczego nie do mnie? Niektórzy wyjeżdżają przez Krym [mężczyźni w wieku poborowym nie są wypuszczani z kraju przez władze ukraińskie, ci z terenów okupowanych próbują się wydostać przez Krym – red.] Ale teraz ryzykować… ile było sytuacji, że ludzi rozstrzeliwano. Mam dużo znajomych, którzy zginęli w czasie wojny, więc dopóki jest możliwość, on zostaje tam, a ja z dzieckiem tu.

Ilona cieszyła się, że urodziła latem.

Mówi, że w Gorzowie jest wiele parków. Nie pokaże mi swoich ulubionych miejsc, bo się rozpadało. Rozmawiamy w różnych językach: ja po ukraińsku, ona po rosyjsku.

– Skąd pani jest? – pyta.

– Chyba słychać mój galicyjski akcent.

– Tak, tak, już rozróżniamy, kto skąd jest. Od razu słychać – uśmiecha się Ilona. – Kiedyś byłyśmy z Saszą na spacerze i rozmawiałyśmy między sobą po rosyjsku. Przechodzący obok Polak nagrywał nas i krzyczał: śmierć kurwa. Chyba pomyślał, że jesteśmy z Rosji. Mąż prosi, żebym rozmawiała tutaj po ukraińsku, żeby nie patrzyli na mnie dziwnie.

Zapisałam się też na kurs języka polskiego tutaj w hotelu. Pytanie, którego języka powinna uczyć się Myrosława: ukraińskiego, polskiego czy rosyjskiego? Słyszy wszystkie te języki. Zdarza się, że mówię do niej po ukraińsku i wtrącam jakieś słowo po polsku.

Wiktoria – na cześć zwycięstwa

– Powiedział mi, żebym spakowała nasze dokumenty i rzeczy. Myślałam, że jedziemy razem. Patriota. Przed granicą wyciągnął swoje dokumenty – spokojnie mówi Hałyna.

Mieszkają w obwodzie wołyńskim, graniczącym z Białorusią. W nocy, kiedy rozpoczyna się inwazja, mąż Hałyny nie śpi. Myśli, jak wywieźć żonę i synów w bezpieczne miejsce. Trzy dni wcześniej Hałyna zarejestrowała ciążę. – Po operacji lekarze mówili, że sama nie urodzę. Było ryzyko. Jednak tutaj urodziłam.

– Ona ściąga skarpetkę! – zauważam, gdy dziecko ubrane w tiulową spódniczkę w jasno-różowym kolorze, z kokardą na głowie, usiłuje się rozebrać.

– Już potrafi.

Hałyna chciała mieć trójkę dzieci. Po dwóch chłopczykach marzyła o córce. Trzecie dziecko straciła. Miała operację po usunięciu mięśniaka. Zdecydowała się na kolejną próbę.

Dopiero w Polsce dowiaduje się, że to będzie dziewczynka.

– Na granicy mówili, że jeśli jestem w ciąży i pokażemy dokumenty potwierdzające, że mamy trójkę dzieci, to mąż będzie mógł wyjechać. Odmówił.

Hałyna martwi się o dziecko. Jest w czwartym miesiącu ciąży.

– W Ukrainie jest łatwiej, chodzisz do tego samego lekarza, wszystko o tobie wie. A tutaj przychodzisz do tego, kto jest dostępny. Zanim on przeczyta te kartki… Nie bardzo mi się tutaj podobało.

– A warunki?

– Też mamy dobre warunki. Jedyne, co mi się w Polsce bardziej podobało, to że po porodzie dziecko jest zabierane na jakiś czas, kiedy matka sama nie może się nim opiekować. W Ukrainie dają ci je od razu. Więc ktoś musi z tobą być, żeby pomóc przy dziecku. Tutaj możesz wybierać.

Mąż Hałyny przyjechał przed porodem. Poszedł na komisję. Nie ma trzech palców u prawej ręki, nie nadaje się do wojska.

– Gdybym nie rodziła, to nie przyjechałby, pomagałby naszym.

Teraz jest z rodziną. Poszedł do pracy. Nie zawsze chcą go brać z powodu tych trzech palców. Pracował przy kostce brukowej, potem robił fasady domów, teraz zajmuje się szpachlowaniem.

– Trudno tutaj z pracą dla Ukraińców – mówi Hałyna.

Hałyna i jej synowie, 6-letni Władik i 12-letni Nazar byli pierwszymi mieszkańcami Mieszka.

Władik chodzi do zerówki, Nazara zabrała z polskiej szkoły, było mu trudno się zaadaptować. Chodzi do ukraińskiej online, ponieważ zamierzają wracać do Ukrainy.

– Cała nasza rodzina tam została – wyjaśnia Hałyna.

W lutym Hałyna z córeczką pojechała do domu na kilka dni. Teść ma raka, chciała pokazać mu dziecko. Przed wyjazdem Władik płacze:

– Mamo, a jak tam będą bombyty? A ty jeszcze Wikusię taką maleńką wieziesz.

– Wtedy mama szybciutko wróci z powrotem – obiecała Hałyna.

– O, dzień dobry! – do sali, gdzie rozmawiamy, wchodzi właściciel hotelu Mieszko, Les Gondor. – Co tam? – zagląda do dziecka, które Hałyna trzyma na rękach. I mówi do mnie: – To obywatelka naszego hotelu.

– Mamy już prawie cztery zęby! – chwali się Hałyna.

– Ajajaj… no tak, gryzie, ślini się – zauważa Les.

5 września w hotelu Mieszko pojawiły się dwie nowe obywatelki.

– Ja urodziłam o piętnastej, a Ania przed północą. Ania miała termin na 30 sierpnia, a ja 13 września. Śmiałyśmy się, że będziemy rodzić razem. I tak się stało. W tym samym dniu urodziłyśmy nasze Wiktorie.

– Wiktoria, czyli zwycięstwo?

– Moja na cześć zwycięstwa Ukrainy.

Album z podziękowaniami uchodźców z Ukrainy. Rodzina Serediuków. Fot. Krystyna Garbicz

Kronika Mieszka

O Ani wcześniej słyszałam od właściciela hotelu. Rozmawialiśmy o wojnie, przeglądaliśmy pamiątkowy album z podziękowaniami i życzeniami, które zostawiają uchodźcy. Pan Les pokazywał mi zdjęcia ze swoich urodzin, które obchodził 1 czerwca. Zorganizował dla dzieci słodki poczęstunek, oni dla niego godzinny koncert ukraińskich piosenek.

– Tutaj jeszcze trzeba wkleić zdjęcie malutkiej Wiktorii – mówi Gondor, kiedy pokazuje trzy legitymacyjne zdjęcia rodziny Serediuków z Kołomyi, miasta na zachodzie Ukrainy. – I trzeba to zafoliować, żeby się nie zniszczyło. Kiedyś będziemy wracali do tego, co tutaj wspólnie przeżyliśmy. Między nami są już więzi przyjacielskie, a nawet rodzinne.

Kewin, syn Lesa, został ojcem chrzestnym dziecka jednej mieszkanek hotelu.

Wiktoria – w Gorzowie i w Charkowie

Dzisiaj mija rok, jak Ania z mężem Dimą, który ma mózgowe porażenie dziecięce i 10-letnim Saszką przyjechali do Gorzowa. Wczoraj minęło pół roku od chwili, gdy Ania urodziła córeczkę. Domyślam się, że to z tej okazji w pokoju Serediuków na toaletce w plastikowej butelce po soku stoi czerwona róża.

Pokój wygląda jak każda sypialnia rodziny, w której niedawno urodziło się dziecko. Obok łóżka pod oknem stoi białe dziecięce łóżeczko, na nim poskładane malutkie ubranka w pastelowej kolorystyce. W kątach pokoju leżą zabawki. Brązowa wykładzina jest przykryta dziecięcym dywanikiem z literami i zwierzętami. Tam Wiktoria próbuje raczkować. Dywanik to prezent od mieszkańców ich czwartego piętra. Za drzwiami jest korytarz, gdzie kończy się prywatność.

Jest jeszcze sofa, na niej śpi Saszko.

Teraz jest w szkole. Tej polskiej. Jak wraca, to odrabia lekcje z ukraińskiej. Rodzice nie pozwalają, żeby latał po korytarzach z innymi dziećmi, nie chcą, żeby ktoś się skarżył. Saszko pozbywa się więc nadmiaru energii na dodatkowych zajęciach sportowych.

– Dostajemy na niego pieniądze, więc to on powinien z nich korzystać. Kupiliśmy mu specjalny strój, żeby ćwiczył – tłumaczy Ania.

Ania jest dla mnie potwierdzeniem stereotypu Ukrainki, który wyniosłam z lektury ukraińskiej klasyki. Można o niej powiedzieć, że robota pali jej się w rękach. Zawsze pyta na recepcji, czy jest potrzebna jakaś pomoc. To Ania była jedną z inicjatorek dyżurów kuchennych.

– Posprzątajmy chociaż po sobie – mówiła do innych mieszkańców hotelu.

Ania zawsze zakłada, że wszystko pójdzie źle.

Obawiała się rodzić w Polsce. Wypytuje dziewczyny o szczegóły, chociaż to jest jej trzecia ciąża. Drugie dziecko straciła w 10. tygodniu. Kiedy zachodzi w ciążę po raz trzeci, znowu jest ryzyko. Wojna. Ucieczka. W Polsce od razu szuka lekarza.

– Skąd pani jest?

– Z obwodu iwanofrankowskiego.

– A jak tam u was?

– Niby spokojnie, ale były naloty na lotnisko…

– To jeśli spokojnie, to co pani tu robi?

Ania wychodzi. Trzęsą jej się ręce. Dzwoni do teściowej, mówi, że jedzie do domu. Ta prosi, żeby poszła do lekarza prywatnie. Potem Ania jednak znowu pójdzie do państwowego, żeby poród był bezpłatny.

Najbardziej zapamiętała wizytę w ostatnich miesiącach ciąży u starszego lekarza.

– Jak zwykły wiejski chłop popatrzył na mnie, wszystko mi opowiedział, wziął wymaz – Ania składa dwa palce wskazujący i środkowy i wykonuje szybki ruch do góry – powąchał i mówi, że wszystko dobrze, zapalenia nie ma. Ja bym się porzygała.

– Zostałaś przebadana – mówi Iryna, która rodziła po Ani. Śmiejemy się razem.

– Tutaj na drzwiach jest napisane pchać, tołkat` po naszemu. Jak widzę to słowo, to aż robi mi się niedobrze. W szpitalu położna tak do mnie mówiła: pchaj, pchaj – wspomina Iryna, kiedy pytam o to, czy wszystko rozumiała podczas porodu.

– Lekarka mówi: O, widzę już czarne włosy. Zadarła mi nogę w jedną stronę – nie idzie, w drugą i za jakieś parę minut mała wyleciała – opowiada Ania, gestykulując z dzieckiem na rękach.

Zdejmuje z głowy Wiktorii czerwoną opaskę i delikatnie głaszcze córeczkę po włosach, w które wtarła olejek. Marija i Wiktoria „rozmawiają” głośniej od nas. Udzielają wywiadu, jak ich mamy.

Ania z córką Wiktorią w swoim pokoju. Fot. Krystyna Garbicz

Jeśli nie brać pod uwagę pierwszej nieprzyjemnej wizyty u lekarza, Ania chwali poród w Polsce.

– Tu nie jest jak u nas, że jeśli płacisz, to wokół ciebie biegają. Nie miałam pieniędzy, ale byłam traktowana na równi z innymi.

– Nie jestem pewna, czy Ukraińcy potrafiliby tak samo dobrze przyjąć Polaków, gdyby była odwrotna sytuacja – mówi Iryna.

Wiktoria, jak prawie wszystkie inne dzieci urodzone w Mieszku, nie jest ochrzczona. Dima dzwonił do otcia, czyli księdza, który w Ukrainie udzielał ślubu rodzinie i chrzcił pierwsze dziecko.

– W Gorzowie jest rosyjskojęzyczna i polska cerkiew – mówi Dima.

– Do rosyjskojęzycznej nie idźcie, lepiej już u Polaków – orzekł oteć.

Ania znalazła koleżanki, które mogłyby zostać chrzestnymi, ale z chrzestnym jest problem.

– Kogo brać na chrzestnych? Jak wrócimy, to dziecko zostanie bez chrzestnych – mówi Iryna. – Z drugiej strony można to zrobić bez chrzestnych. Starszą córkę ochrzciliśmy w szpitalu tuż po porodzie, ponieważ przenosiłam ciążę i były problemy. Potem po kilku miesiącach odbyła się właściwa ceremonia. Teraz nasz kum jest na froncie.

Na chwilę zapada cisza. Ania zabiera głos:

– Brygada mojego brata wczoraj rano wyszła z Bachmutu. Miasto jest okrążone. Próbowali się wydostać przez dwie noce z rzędu. Dowódca dał rozkaz ewakuacji w ostatniej chwili. Nie można było wyjść wcześniej, bez takich strat w ludziach, a potem wrócić z większymi siłami?

– Oddają Bachmut? – pyta Iryna.

– A mają wybór?

– Tyle wytrzymali, tylu już tam zginęło.

Les Gondor, właściciel hotelu Mieszko i jego córka Oliwia opowiadają o rodzinach z Ukrainy, które gościli. Fot. Krystyna Garbicz

Marija, bo tak chciał tata

Podczas śniadania siadam obok Iryny. Wróciła ze szkoły niedaleko hotelu, odprowadziła starszą, 8-letnią córkę. Iryna palcami skubie grzankę i od czasu do czasu zagląda do wózka, gdzie leży Marija. 18 marca skończyła pięć miesięcy.

– Jakie pampersy! Mam termin w październiku. Będę rodzić w domu. Niczego nie potrzebuję – tak myślała Iryna, kiedy Polacy przynosili do hotelu dary dla uchodźczyń.

Przyjechała z Kamieńskiego, miasta na wschodzie Ukrainy, które przez 80 lat było Dnieprodzierżyńskiem.

Wojna była dla niej zaskoczeniem. Od kiedy osiem tygodni wcześniej zaszła w ciążę, mniej interesowały ją wiadomości. Jej mąż, który pracuje jako kierowca ciężarówki, miał w sobotę 26 lutego wyjechać w zagraniczną trasę.

Iryna odwozi chomika do brata, kota do mamy:

– Jesteśmy w ciąży, wyjeżdżamy.

Od tej pory Marija nie widziała się z rodziną inaczej niż online.

Najpierw jadą do Lwowa. Myślą, że skoro mąż pracuje za granicą, to go wypuszczą. Na granicy okazuje się, że byli w błędzie. Wracają do Lwowa. Iryna nie chce jechać bez męża.

We Lwowie robi USG. Podczas drogi czuła się źle. Znajomi radzą, żeby wyjeżdżać.

– Zawsze zdążysz wrócić – mówią. Pojechała na dwa-trzy tygodnie, a przynajmniej tak się wszystkim wydawało.

Czas leci. Wojna się nie kończy.

– Zdałam sobie sprawę, że będę rodzić w Polsce.

Ciążę Iryna spędziła w Kwadracie.

Tak gorzowianie nazywają przestrzeń wypoczynkową na placu Nieznanego Żołnierza. Ma tam ulubioną ławkę naprzeciwko fontanny. Póki starsza córka skacze na placu zabaw, Iryna myśli o przyszłości. Są w Polsce same. Męża zobaczy za pół roku. Uda mu się wrócić do pracy. Więc jak nie jest w trasie, to spędza czas z rodziną. Kobiety, które są w Mieszku z mężami, wyglądają na bardziej beztroskie niż te, które są tylko z dziećmi.

Iryna wypytuje o poród kobiety, które tutaj rodziły. W Polsce nie trzeba się specjalnie umawiać, wybierać lekarza, nie trzeba zabierać ze sobą toreb z rzeczami.

– W szpitalu śmiali się z naszych kobiet, które przyjechały rodzić z walizkami – mówi Iryna. – Tam dają potrzebne rzeczy, pieluszki, nawet koszulę do porodu. Nie ma różnicy, skąd kto przyjechał.

Nie wiedziałam, że jeśli przed porodem pójdzie się pod prysznic, będzie łatwiej rodzić. To powiedziała mi Ania, która rodziła wcześniej. Poszłam pod prysznic w hotelu, a potem podczas porodu. W Ukrainie nie słyszałam o czymś takim. Teraz rozumiem, dlaczego niektóre kobiety rodzą w wodzie.

W pierwszych miesiącach w Mieszku Iryna męczy się z niepowściągliwymi wymiotami ciężarnych. Nie może jeść. Zauważa to pani Iwona, żona właściciela. Jak dowiaduje się, że Iryna jest w ciąży, gotuje dla niej inną zupę.

– Po porodzie do hotelu wracałam jak do domu – mówi.

Iryna rozgląda się na boki, kiedy spaceruje przez miasto. Interesują ją budynki, ulice, historia. Pyta, czy nie mają tutaj zwiedzania z przewodnikiem. Najlepiej po ukraińsku.

Zawsze stara się robić wszystko na maksa.

Ukończyła z wyróżnieniem energetykę cieplną. Jednak podobało się jej robienie manicure. Do tego lubiła rysować. Zajęła w Ukrainie drugie miejsce w konkursie manikiurzystek. Teraz w Gorzowie uczy się polskiego. Czuje się niekomfortowo, kiedy rozumie język, a nie potrafi rozmawiać.

– Była już pani w konsulacie, żeby zarejestrować nową obywatelkę Ukrainy?

– Jeszcze nie zdążyłam. Ale ona i bez tego jest obywatelką Ukrainy. Ja Ukrainkę rodziłam – uśmiecha się. – Nie potrzebuję innego obywatelstwa. Inne kobiety jadą do Ameryki, czy jeszcze gdzieś, żeby dziecko miało obywatelstwo tego kraju.

– W Polsce to nie dzieje się automatycznie.

– Pan Les śmieje się, że dzieci urodzone w samolocie mają prawo do bezpłatnych lotów przez całe życie, a nasze dzieci są obywatelami hotelu i zawsze będą miały zapewniony tu darmowy nocleg – uśmiecha się Iryna. – Dostaliśmy polski akt urodzenia. Gdy w Ukrainie będziemy wyrabiać dokumenty dla Mariji, to będą już tłumaczenia. Taka będzie jej historia.

Po roku wojny wsparcie darczyńców zmniejszyło się, a utrzymanie hotelu nie. Hotel Mieszko prowadzi akcję Mieszko dla Ukrainy. Pomóc można pod tym linkiem.

;

Udostępnij:

Krystyna Garbicz

Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.

Komentarze