Minuta życia w Bachmucie warta jest 17 zł. Pensja Kostii z dodatkiem wojennym to w przeliczeniu 4800 zł. Za każdy miesiąc na froncie rząd wypłaca dodatkowe 100 tys. hrywien, czyli 12,5 tys. zł. To 416 zł za jeden dzień w piekle. Za każdy dzień w szpitalu dniówki są odejmowane
Będzie tort w tym roku. Duży i bardzo słodki. Na piąte urodziny Tiomy wszystko już gotowe. Tylko Kostia jeszcze się nie odezwał. Jego telefon jest nadal poza zasięgiem. Miał dzwonić rano, jest dopiero jedenasta, nie jest źle. To znaczy, że nie wrócił do bazy zgodnie z planem, choć minęły trzy dni na pozycji. Na pozycji to znaczy: w opuszczonych domach równanego z ziemią Bachmutu, których ukraińscy żołnierze bronią przed Rosjanami. I nie dają się zabić. Pozycja, jeden, dwa dni odpoczynku, pozycja, i znowu to samo.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
Ira z synkiem wjeżdżają do Polski rok temu, 8 marca. Ciągle trudno w to uwierzyć, ale trwa drugi tydzień wojny. Za nimi już: tysiąc trzysta kilometrów, cztery dni w samochodzie i westchnienie ulgi, że to już. Za to mocno trzyma jeszcze poczucie odrealnienia. Jak to tak, że zaledwie dwieście metrów dalej, a wojna nie siedzi im na zderzaku? Dzień wcześniej, na którymś etapie dwudziestogodzinnej kolejki na granicy w Gruszewie, Tioma kończy cztery lata. Ira nic mu nie mówi. W sklepie na stacji benzynowej jest zabawka, którą mały – jak każdy w jego wieku – chce dostać właśnie tu i teraz. Ale nie może, bo kto wie, jakie wydatki czekają na jego mamę w obcym kraju.
Nasi synowie trafiają do jednej grupy w warszawskim przedszkolu. Tak się poznajemy. Ira pochodzi z Bachmutu na wschodzie Ukrainy. Wszyscy już słyszeli o tym miejscu, gdzie od miesięcy trwają najcięższe walki tej wojny. Mąż Iry służy tam od stycznia.
Sto czterdzieści cztery godziny. Sześć dni – tyle milczał najdłużej. Jeśli dzieje się najgorsze, to raczej szybko powiadamia się rodzinę. Pod warunkiem, że łatwo daje się rozpoznać ciało. W oddziale Kostii to on jest za to odpowiedzialny. Jak wtedy, gdy musiał zidentyfikować kumpla, któremu urwało twarz. Udało mu się dopiero, gdy znalazł nóż, który kumpel kiedyś mu pokazywał. Mimo że ciało leżało tuż obok, trochę to jednak zajęło. Więc i telefon do najbliższych się opóźniał. Ile to mogło być? Więcej niż jeden dzień?
Więc to będzie sernik na zimno. Przepis jest dość prosty. Najpierw trzeba zrobić solidną bazę – posiekać dwadzieścia cztery herbatniki oreo, tylko wyjąć krem ze środka, odłożyć na bok i dodać roztopione masło. Zanim okruszki dobrze się połączą, wiadomo już z mediów, że sytuacja jest dziś bardzo trudna. Internet straszy, że z każdym dniem jest coraz gorzej, na ulicach Bachmutu trwają bezpośrednie walki. Podobno Rosjanie okrążyli dziś wojsko ukraińskie i przedostali się na jego stronę. Taką informację ktoś przed chwilą wrzucił Irze na któryś z czatów.
Chwilę potem Ira trafia jednak na zdjęcie, na którym widać, że póki co rusnia, jak Ukraińcy pogardliwie nazywają Rosjan, zbombardowali tylko słynny pomnik z samolotem MiG-17.
Ira nie rusza się bez powerbanku, telefon ładuje dwa razy dziennie. Bateria też musi stawić czoła gigabajtom tej wojny.
Rozmawiają z Kostią albo po prostu patrzą na siebie, gdy tylko jego telefon jest w zasięgu sieci. Odkąd jest na pierwszej linii frontu, przerwy są częstsze. W Bachmucie nie ma prądu, gazu ani wody, ani tym bardziej internetu.
Dopiero potem, po powrocie z pozycji do bazy, opowiada jej, gdzie był. Nigdy wprost. Mówi raczej: dziś poszliśmy tam, gdzie był nasz ślub. Wiadomo – to restauracja „Szaszłyczka” w centrum Bachmutu.
Jakiś miesiąc temu wysłał jej filmik, jak z kolegami z oddziału patrolują ulicę Mira, w centrum Bachmutu. Słychać śmiech: „Oto film o mieście, w którym straszy. Jakiś głupek idzie na spacer. I niestety to jestem ja”.
Po obu stronach tej nie-scenografii widać plecy kilku uzbrojonych nie-aktorów, widać opustoszałe miasto, zniszczone budynki, słychać jak szkło trzeszczy pod butami, nad ich głowami zwisają linie trolejbusu. Mijają szkołę muzyczną, sklep Artwinery, bachmuckiej wytwórni szampana, jakieś okopy, centrum koordynacji, niegdyś bazę policji i straży granicznej, okazałe Centrum Kultury Martynowa. Gdy teraz Ira przerzuca zdjęcia, którymi ludzie wymieniają się na czatach, jest już inaczej.
Szkoła – nie ma.
Sklep – nie ma.
„Szaszłyczka” – też nie ma.
Ale wszystko to było naprawdę. Jeszcze wczoraj.
Centrum Kultury – ten dostojny, klasycystyczny budynek też spalili. Po tym ostatnim płacze przez cały dzień, jak się płacze nad miejscem, który był drugim domem. Przez jedenaście lat spędzała tam każdą wolną chwilę, tańczyła w zespole tańca współczesnego. W międzyczasie gdzieś w salach, korytarzach i tuż za rogiem były koncerty, przyjaźnie, miłości, pierwsze papierosy. Pięć lat temu z dziewczynami ze swojej grupy tańczyła na jubileuszu 30-lecia klubu tańca. Umawiali się na 35. rocznicę. Miała być w maju tego roku.
To jest ta rocznica czy jej nie ma?
W grudniu, zanim jeszcze Kostię przerzucą do Bachmutu, Ira znajduje też taki obrazek: czworo żołnierzy siedzi na kanapie. Ktoś, kto wrzucił to zdjęcie do sieci, dokleił im żółte buźki, żeby nie dało się ich rozpoznać, ale i tak widać, że się uśmiechają od ucha do ucha. Ot, swoi. Kadr jest wąski, ale łatwo poznać, gdzie stoi ta kanapa. Szczególnie jeśli to salon twojego brata. Ciekawe, czy w swoich salonach też by te buciory tak wywalali. Przynajmniej wie, że dom stoi.
Na zdjęciach, które widzi w lutym, jest już zniszczony. Ani kanapy, ani nowiutkiego materaca, na którym trzymali nogi, już nie ma.
Dwa dni wcześniej trafia na filmik z Artwinery, która miała swój sklep w centrum Bachmutu. To ogromna wytwórnia tradycyjnie produkowanego trunku z bąbelkami najwyższej jakości, nigdy nie był eksportowany do Polski. Jest ciemno, ale widać, jak rusnia ładują kolejne kartony z winem na ciężarówkę. Ktoś się śmieje, macha do kamery i maże sprayem z boku samochodu: 8 marca. Dzień Kobiet bez kobiet z kradzionym szampanem – czego można chcieć więcej?
O winie z Bachmutu Ira wie wszystko. Pięć lat pracowała w wytwórni jako przewodniczka wycieczek. Zabierała gości do piwnic, gdzie wina leżakowały nawet pięć lat i opowiadała, co kryją w sobie te miliony butelek. Dziś ja słucham: brut – szampan z krymskiego materiału, najlepszy i jej ulubiony, brut muscat – bardzo trudny w produkcji albo brut rosé.
Spotkała w Warszawie dziewczynę z Zaporoża, całą we łzach po ostrzałach tego miasta. „U nas jest tak codziennie od pół roku” mówi do niej. Tamta nic nie wie. Ani, że jest tak źle, ani nawet gdzie jest Bachmut.
Jesienią, po tym, jak Rosjanie po raz kolejny zbombardowali Kijów, ktoś wrzucił na Instagram post: zdjęcie leju na placu zabaw, po wybuchu, i tekst, że nasze dzieci nie będą miały się gdzie bawić. Ira płacze nad tamtymi bombami i się wścieka. Niech idą za róg i znajdą inny plac zabaw. Dzieci z Bachmutu nie mają już nic. Ani domu, ani przyszłości. Nikt jeszcze nie płacze nad tym miastem, a już na pewno nikt nigdy nie płacze nad wschodnią Ukrainą.
Dopiero gdy w amerykańskim Kongresie Zełenski wspomina, co się dzieje w Bachmucie, ludzie nagle się interesują. W grudniu 2022 roku! Co tam, że bombardują to miasto bez przerwy od sierpnia. Ale prawdą jest też, że i sami Ukraińcy, a szczególnie ci z zachodniej części z trudem kojarzą miasto.
Pyta wtedy: „A znasz szampana Artemowskiego? To stamtąd”. Każdy zna i każdy pije, bo nie ma lepszego.
Nie to, co szmurdziak z Odessy. Niektóre wina z Artwinery są jeszcze w ukraińskich sklepach. Więcej nie będzie, bo fabryki też już nie ma.
Spód tortu łatwo się formuje, trzeba tylko porządnie ugnieść masę ciasteczkową w tortownicy i zaczekać, żeby trochę przeschła. Potem zamoczyć żelatynę w wodzie z lodem, a twaróg, cukier i śmietanę ubić na puszystą masę. Samym zapachem można się najeść.
Po 2014 roku ówczesny burmistrz, Oleksij Rewa, sadzi w Bachmucie róże, całe różane aleje. Są dosłownie wszędzie. Ludzie się śmieją, że pewnie burmistrz ma plantację i sprzedaje miastu po wyższej cenie. Robią remonty szkół, przedszkoli, odnawiają skwer przy rzece, naprawiają drogę do Konstantynowki, potem do Charkowa, ocieplają domy.
Kto mieszka w małym mieście, ten wie, że czasami nie ma co robić. Młodzi wyjeżdżają na studia do Charkowa, 200 km stąd. Ona też, wraca z powodu jakiejś głupiej miłości, która źle się kończy. W 2015 roku poznaje Kostię, jest tu ze swoim odziałem straży granicznej. Zresztą po 2015 roku przyjeżdża do Bachmutu wielu żołnierzy, z całymi rodzinami, zakochują się w tym miejscu. Kostia najpierw zakochuje się w Irze. Pobierają się i mieszkają tu razem przez osiem lat. Tu rodzi się im syn.
Lubią spacery nad Bachmutką, która płynie przez środek miasta. Dzieli go na dwie części. Na randki z Kostią Ira chodzi z Zabachmutki, części miasta od strony Solidaru i Popasnej, gdzie stoi dom rodzinny i mieszkają starsi bracia. Tam też jest wytwórnia wina. Dalej jest już centrum Bachmutu ze stadionem i szkołą kadr olimpijskich, które założył Siergiej Bubka i Centrum Kultury, aleja róż, potem Nowy Rejon, gdzie mieszkali z Kostią, no i tuż zaraz był ten samolot, z którym każdy, kto jest w Bachmucie, robi sobie selfie.
Po tamtej stronie stoi też fabryka mięsa: „Gdzie mieszkasz? Na miasie” [na mięsie] – mówią ludzie z tamtej okolicy. Każda część ma imię: Sabaczowka, Kwadraty… W smsach z przyjaciółmi zamiast nazw wstukują emoji: Zabachmutka – to butelka szampana, aleja róż – kwiatek… Od razu wiadomo, gdzie dziś będą pić szampana.
Póki co na Zabachmutce w najlepsze trwa impreza. Tylko goście się wprosili siłą. Na nagraniu, z drona, które wygląda jak teledysk, widać spory dach dużego budynku, w tle wszystko zburzone, krajobraz jak po apokalipsie. Na dachu czworo wagnerowców gra na instrumentach, macha flagą i tańczy. Ira mówi, że to blok jej rodziców, dalej szkoła, do której chodziła. Całą ich Zabachmutkę mają teraz Rosjanie.
Masa twarogowa powinna dobrze się ubić, na gładko. Kiedy jest już gotowa, pora podgrzać śmietankę i rozpuścić w niej żelatynę. Trzeba uważać, żeby nie zrobiły się grudki.
Przepis na ciasto jest zapisany po rosyjsku. Ira miała ukraiński w szkole. Gdy zwracają się do niej po ukraińsku, odpowiada tak samo. Ale w domu było po rosyjsku, jak wszędzie w około i od zawsze we Wschodniej Ukrainie, nie ma tu winnych.
Trzy tygodnie temu w Warszawie jakaś kobieta w metrze robi małemu miejsce obok siebie. Tioma nie chce siadać. Dlaczego jest taki nieśmiały, pyta kobieta po ukraińsku. Mały po rosyjsku pyta Irę, czy w ogóle może z nią rozmawiać. Same przegadały potem całą drogę. Ale bywa i tak, jak dosłownie chwilę później przy windzie. Inna kobieta słyszy, że rozmawiają po rosyjsku. Pyta o coś dziecko po ukraińsku. „Dlaczego nie rozumiesz? Jesteście Rosjanami?!”.
Jest 24 lutego, rocznica wojny, wszędzie niebiesko-żółte flagi. Mały skacze z radości, widząc jak ich dużo.
Albo w polskiej przychodni, gdzie też ją uczą, co to jest być Ukrainką. Dziewczynka z mamą czekają w kolejce, jest głośno i tłoczno, Irze wydaje się, że mówią po polsku. Mała bawi się nawet zawieszkami przy plecaku Iry, w kolorach flagi ukraińskiej i o coś ją pyta. Ira nie słyszy i łamanym polskim przeprasza, że nie zna polskiego. „Ty jesteś z Ukrainy i nie rozumiesz ukraińskiego?” – pyta matka małej. Ira próbuje tłumaczyć, że nie usłyszała. Kobieta nie odzywa się do niej ani słowem.
Czasem myśli, że może ci, co tak się oburzają jej rosyjskim, przyjechali na przykład z Tarnopola. Albo z jakiegoś innego miasta nietkniętego wojną i po prostu nie wiedzą, że tam w Bachmucie walczą za nich żołnierze, którzy mówią w różnych językach, też po rosyjsku. Tam bez żalu, a tu połajanki. Niech jadą i niech pouczają Kostię albo tych, którzy zginęli za nich wszystkich.
I tu w Polsce, i w Ukrainie tacy jak ona, ze wschodniej Ukrainy, słyszą, że nie są swoi, bo mówią po rosyjsku. Nic tylko czekają na Ruskich. Nawet jeśli uciekają przed nimi i wojną ze swoich zburzonych na wschodzie domów i we własnym kraju są uchodźcami. Ilu z nich nie może znaleźć mieszkania w ludzkiej cenie, bo na uchodźcach swoim też najłatwiej się zarabia albo dlatego, że w ogłoszeniach czytają: „Nie dla ludzi z psami ani tych z Doniecka”.
Przypomina sobie, jak dawno temu pojechała na wieś niedaleko Tarnopola, miała może dziewięć lat. Jakaś staruszka zapytała ją surżykiem (mieszanką rosyjskiego i ukraińskiego), dlaczego nie mówi po ukraińsku. Do dziś żałuje, że nie spytała o to samo.
To ważne, żeby rząd i instytucje używały ukraińskiego, ale dlaczego nie można myśleć w jakim języku się chce? Po co ta presja? Potrzeba czasu.
Na koniec trzeba wszystko razem zmieszać z rozpuszczoną żelatyną, nadzieniem z herbatników i dodać jeszcze pozostałą część ciasteczek, żeby nic się nie zmarnowało.
Czyta, że w Bachmucie Ukraińcy walczą tak uparcie, żeby systematycznie wyczerpywać siły rosyjskie. Czy ktoś ją pytał i czy Kostię pytali, ile sił im starczy? Wszystko by dała, żeby był daleko stamtąd. Ale nie wie, jak mogłaby żyć dalej, gdyby powiedział „nie” i odmówił walki.
Chłopak z jego oddziału, ich wspólny kolega, tak właśnie zrobił. Zawodowiec, służą w jednym oddziale straży granicznej od piętnastu lat. Niedługo po przyjeździe, w styczniu, zamyka się z paroma innymi w piwnicy, w ich bazie. Nie wychodzi na pozycję, rezygnuje z walki. Pierwszego dnia ginie czterech chłopaków, czternastu jest rannych. Kostia mówi Irze, że ich dowódca popełnił dużo błędów. Przesuwają go gdzieś do Odessy, chyba po to, żeby tam się wymądrzał.
Ira koleżankuje się z żoną tamtego, który zamknął się w piwnicy. Dowiaduje się, że to ona go prosiła, żeby odmówił dalszej służby. Dlaczego Kostia może iść, a tamten nie? I teraz walczy i za siebie, i za niego.
W połowie lutego Kostia dzwoni, już z karetki, która zabiera go z bazy. Metalowy odłamek przebija mu przedramię.
Jesteś ranny, możesz pisać podanie o przeniesienie, żeby nie wracać na front.
Ale to trwa: najpierw dochodzenie, sprawdzanie gotowości do dalszej walki, trzeba też znaleźć pracę gdzieś indziej, zgodną ze stanowiskiem. Kostia jest w szpitalu w Charkowie osiem dni. Podania nie pisze. Wraca do Bachmutu. „Co ja mam zrobić? Ktoś musi zastąpić tych, którzy wracają z pozycji. O tamtego, który się schował w piwnicy, w ogóle mnie nie pytaj. Nie wiem, co z nim i nie obchodzi mnie to”. Ira się zastanawia, jak szybko trafi pod sąd i gdzie się potem podzieje.
Po 2014 roku wielu idzie do wojska, bo można zarobić więcej niż gdzie indziej, ale nikt się nie spodziewa, że będzie taka wojna. Pieniądze chce każdy, ale walczyć już nie. Podstawowa pensja po piętnastu latach służby to dwadzieścia pięć tysięcy hrywien, do tego teraz dodatek wojenny trzynaście tysięcy hrywien, łącznie w przeliczeniu to mniej więcej cztery tysiące osiemset złotych. Za każdy miesiąc na froncie rząd wypłaca mu dodatkowe sto tysięcy hrywien, czyli dwanaście i pół tysiąca złotych.
Mniej więcej 416 złotych za jeden dzień w piekle. 17 złotych jest warta w Bachmucie minuta życia.
Za każdy dzień pobytu w szpitalu – dniówki są odejmowane.
Teraz porządnie zmieszaną gęstą masę wystarczy przelać do formy, na spód z ciasteczek, i wstawić do lodówki na kilka godzin.
O tym, że jedzie na front, Kostia wie tydzień wcześniej, ale mówi Irze, gdy jest już w drodze. Po co jej dokładać zmartwień. Czasem Ira widzi w kamerce, że jest bardzo zmęczony. Ale raczej częściej się wścieka, niż smuci. Na bajzel, na szefów, na ich głupie decyzje. Jak wtedy pierwszego dnia na początku stycznia, kiedy chłopaki wcale nie musieli zginąć. Ira lubi słuchać, że Kostia się boi. Czuje ulgę, gdy jej to mówi. Za rzadko. Prosi go, żeby mówił, co czuje. Na wojnie trzeba się bać, tak ma być. Nie może być inaczej, żeby dało się wrócić i żyć dalej.
Tort już tylko musi stężeć. I Kostia musi zadzwonić. Powinna jeszcze czekać na jeden telefon. Powoli się przyzwyczaja, że już nigdy go nie usłyszy. Dzwoniłby tata, zapytać, czy wszystko w porządku, a sam nie mógłby się doczekać widoku wnuka, który zdmuchuje świeczki. Kiedy się posprzecza z mężem, jej ojciec patrzy uważnie i sam jej mówi, żeby zbyt długo się nie gniewała, bo to jest dobry człowiek.
24 lutego zeszłego roku o piątej rano Kostia dzwoni z siedziby oddziału straży granicznej. Zaczęło się. Mówi, żeby kupiła bilety na dziś do Charkowa dla siebie i Tiomy. Dwie godziny później, znowu jego głos w telefonie: „Oddaj bilety, Rosjanie zaraz tam będą”. Rusza z małym do domu brata na Zabachmutkę, po drodze zabiera jeszcze przyjaciółkę z dzieckiem. Zjawiają się rodzice, drugi brat z żoną i dziećmi. Myśli, co robić.
Wraca na chwilę z ojcem do swojego mieszkania, zabiera dodatkowe ubrania dla małego i coś dla siebie na cieplejsze dni. Tłumaczy tacie, że nie wie, co będzie, ale ufa mężowi, który w tej sytuacji wie lepiej.
Muszą zabrać swoje dziecko jak najdalej od wojny. Tata płacze.
Krążą jeszcze razem po mieście, coś załatwiają. Od tego latania jest cała mokra. Gdy ruszą w drogę, tata dzwoni kilka razy dziennie. W kwietniu z mamą Iry wyjeżdżają do Tarnopola (130 km od Lwowa, 1000 km od Bachmutu).
W maju dowiaduje się, że tata ma raka. Na operację ojca Ira wraca do Ukrainy. W lipcu zabiera go do Polski. Kursuje po mieście, uczy się Warszawy w ekspresowym tempie, dzwoni, umawia: pesel, transport, lekarze, porty do chemioterapii, terminy badań, tłumaczenia, recepty, leki. Jak cierpieć tak strasznie w maleńkim mieszkaniu z ukochanym małym wnukiem? Ira znajduje w końcu hospicjum. Żeby miał, gdzie umrzeć. Nie zdąży tam trafić.
Może nie należało go ściągać do Polski? Daleko od przyjaciół, których z mamą mają tak wielu, do obcego kraju. Kiedy umiera, Ira się pociesza: przynajmniej mógł poczuć, co to czysty, normalny szpital, co to szacunek pielęgniarek, bez tysięcy hrywien, które idą na łapówki dla lekarzy i co to brak pogardy. Niedługo przed śmiercią pyta ją resztką sił: „Jak się mówi po polsku doczka?”. „Córka” – odpowiada mu Ira. „Dobrze, że mam córka”, słyszy.
Tort jest gotowy. Wielka niebieska świeczka w kształcie piątki z klocków lego pasuje idealnie. W dzień kinderbalu wczesnym rankiem dzwoni telefon. Kostia wrócił z pozycji nad ranem, po czterech dniach. On i koledzy nie mogli wyjść, czekali na zgodę i sygnał, że nie są otoczeni. Około dziesiątej do warszawskiej kawiarni schodzą się przedszkolaki, imprezka właśnie się zaczyna. Przez chwilę miga mi w telefonie Iry brodata postać – ledwie go widać, leży w ciemnym pomieszczeniu; wiem, że to piwnica w Bachmucie.
– Czy widzisz, jak się wystroiłam? – uśmiecha się do męża. Potwierdzam, ślicznie wygląda. Świecą się jej oczy, cienie z wczoraj zniknęły.
Zanim z lodówki zdążą zniknąć resztki tortu, Kostia jest już znowu na pozycji.
22 marca do Bachmutu przyjechał prezydent Zełenski. Wysłuchał raportu z walk i odznaczył najdzielniejszych żołnierzy. Kostia go nie spotkał, znów jest w szpitalu, został ranny w nogę.
Filmoznawczyni z wykształcenia, redaktorka, autorka tekstów i reportaży.
Filmoznawczyni z wykształcenia, redaktorka, autorka tekstów i reportaży.
Komentarze