0:000:00

0:00

Od kilkunastu godzin krążą w sieci tzw. „lekcje TVP”. Państwowa telewizja, realizując za nasze miliardy edukacyjną i kulturalną misję, postanowiła włączyć się w organizację nauczania zdalnego.

Wydawałoby się, że lekcje w telewizji to krok w dobrą stronę. Jakiś gest - nawet jeśli pozorowany - skierowany do uczniów i nauczycieli. Nauczyciele i dyrektorzy nie dostali przecież merytorycznego ani logistycznego wsparcia, a na branżowych grupach w mediach społecznościowych wrze od wieści, że pensje są ucinane z uwagi na brak „godzin ponadwymiarowych”, chociaż każdy, kto przechodził w ostatnich tygodniach przyśpieszony kurs edukacji zdalnej, wie, że tych godzin uczenie się na odległość robi się dokładnie dwa razy więcej. Nie pierwszy raz politycy nie przejmują się tym, w jaki sposób się w szkole pracuje i nie pierwszy liczą pracę nauczycieli w minutach spędzanych przy tablicy.

Przeczytaj także:

Lekcje TVP jednak nic tu nie pomogły. Stały się za to powodem grozy, kpin, frustracji i fali oburzenia, która przechodzi przez sieć. Te emocje są oczywiście zrozumiałe.

To, co ujrzeliśmy, to miks koszmarów, w których śni nam się szkoła z dzieciństwa, zwłaszcza jeśli jej nie lubiliśmy — szara, smutna, groteskowa i absurdalna.

Postacie rodem z Ferdydurke, chociaż nawet od nich dużo bledsze i mgliste, serwują przekaz będący miksem późnego PRL-u, wczesnych lat dziewięćdziesiątych i wszystkich stereotypowych memów na temat edukacji, jakie możemy znaleźć internecie. Miks drętwego wykładu z pogadanką, tyle że bez obecności dzieci. „Dialog” polegający na dopowiadaniu wyobrażonych wypowiedzi uczniów brzmi jak parodia parodii szkolnej rzeczywistości.

Bez reżyserii, bez uczniów, bez sensu

„Lekcje" TVP zostały wrzucone - dosłownie 1:1 - do telewizji bez żadnej reżyserii i montażu, bez scenografii, która przypominałaby szkołę chociaż trochę inną niż tę z XIX wieku. Bez żadnych elementów, które stanowią sedno zdalnej edukacji - chociażby prezentacji multimedialnej, klipu, animacji. Wreszcie - bez najważniejszego elementu w szkole - uczniów. To tak jakby wrzucić w przestrzeń telewizyjną jakieś inne nieprzekładalne na to medium zjawisko: teatr, demonstrację czy performans, który wymaga cielesnej i namacalnej obecności wszystkich uczestników.

W końcu przyjmujemy za oczywiste, że teatr telewizji i wyjście do teatru to nie są równorzędne przeżycia estetyczne, a koncert na żywo i transmisja z Opola nie dostarczą nam tych samych wrażeń.

Tymczasem: tablica umieszczona gdzieś w rogu studia, przemieszczająca się niepewnie pedagożka przyklejająca magnesem kartki, mówiące do koszmarnych ścian. Trudno uświadczyć tu jakiegokolwiek elementu z porządku lekcyjnego.

To specyficzne przedstawienie, jakim jest lekcja, jest bowiem aktem, w którym biorą udział różni uczestnicy, nie tylko sam prowadzący.

I nawet jeśli założymy, że lekcje prowadzi najprzeciętniejszy nauczyciel świata, to w przestrzeni tego wydarzenia są obecne emocje, jakaś rozmowa, dzieją się rzeczy nieprzewidziane.

A telewizja jako medium ma za sobą lata dobrych edukacyjnych praktyk. Kiedyś także przecież całe pasmo było poświęcane programom historycznym czy matematycznym, które oglądało się podczas lekarskich zwolnień. Takie zaś klasyki światowej telewizji jak „Ulica Sezamkowa” — mogą jedynie przypominać jak fascynująca, zabawna i żywa może być szkoła wrzucona w telewizyjne ramy.

Pokolenie, które oglądało w sobotę do śniadania „Sezamkową”, do dziś zachwyca się animacjami skierowanymi do dzieci na wszystkich poziomach, filmami, które uczyły czytać lub liczyć, wreszcie — pokazywania idealnej szkoły, na przykład w tym odcinku, w którym uczniowie pewnej placówki wymyślają swój własny plac zabaw, który według ich wskazówek zostaje później odtworzony przez architektów.

Żenada na korzyść rządzących

Jednak mamy rok 2020, Polskę i pani od plastyki prowadzi lekcje przy biurku, czytając z kartki życiorys Van Gogha. To jest oczywiście smutne i przerażające. Te obrazy częściowo odpowiadają na nasze lęki o stan publicznej edukacji. Myślimy: o tak, tak wygląda teraz szkoła.

Tylko dziwnym trafem większość rozsianych po sieci reakcji wcale nie skupia się o dziwo na analizie stanu oświaty, a mało kto przypomina sobie - chociaż to było tylko rok temu! – postulaty strajku nauczycieli, którzy domagali się przecież nie tylko podwyżek.

Wokół strajkowego ruchu powstało wtedy wiele grup nauczycielskich postulujących, żeby w końcu przy okazji kryzysu porozmawiać o edukacji na poważnie. Jak się to skończyło — wszyscy pamiętamy. Pomimo autentycznego heroizmu polskich nauczycielek i nauczycieli, ten bunt i ferment został bezwzględnie stłumiony.

Wydawało się jednak, że tamte dyskusje zostawiły jakiś efekt. I kiedy rok później telewizja publiczna raczy nas kolejną fuszerką, do której zdążyła nas mimo wszystko przyzwyczaić,

większość hejtu skupia się właśnie na „paniach ze szkoły”, na które naskoczyć najłatwiej, w końcu to one się mylą, mówią nieśmiało i z kartki i wydają się takimi, które nie słyszały o żadnych poza kredą, tablicą i heurezą metodach nauczania.

Ci sami, którzy rok temu udostępniali z dumą strajkowe teksty, dyskusje i memy, dziś rzucają się do gardła „głupim i niedouczonym nauczycielkom”. Piszą o prowadzących jako o „typowej zarazie polskiej kadry pedagogicznej” czy „stadku katechetek” z TVP.

Reakcja na te lekcje jest dziś rządzącym na rękę jak nigdy. Zawsze przecież tak można uzasadnić brak podwyższenia pensji początkującej nauczycielki przedszkolnej, która wynosi około 2 tysiące złotych — nie mamy tym okropnym ludziom za co płacić.

Nikt nie zastanowi się nad tym, kto odpowiada nie tylko za telewizyjne lekcje, kto je właściwie wyprodukował, zmontował, wyreżyserował, oświetlił i wypuścił, ale w jaki sposób politycy od lat odpowiadają za to co właściwie dzieje się z polską szkoła?

Dlaczego nikt nie zadał pytania o celowość tego przekazu i o to co się za nim kryje, skoro zazwyczaj analizujemy skrupulatnie przekaz TVP godzinami?

Jak PiS widzi szkołę?

Bo jaka szkoła pojawia się w tym przekazie? To oczywiste, że nie jest szkoła, o jakiej marzymy, pełna interakcji, krytycznych narzędzi, współpracy, fermentu, pytań, na które nikt nie ma jednoznacznych odpowiedzi. To nie jest szkoła z naszego dzieciństwa - pamiętam z niej więcej kolorów i życia, mimo że chodziłam do zwykłej publicznej podstawówki. To nie jest też szkoła, jaką widzę wokół, szkoła z grup nauczycielskich, które wymieniają się nie tylko swoją frustracją, ale edukacyjnymi doświadczeniami, linkami i tekstami, szkoła ludzi, którym naprawdę zależy.

To jest, drodzy czytelnicy, szkoła wyjęta z głów ludzi, którzy nami rządzą. Tak właśnie ją widzą. Tablica, kreda, jednostronny przekaz, błędy, które nie są błędami - ten który mówi zasadniczo się nie myli.

Scenografia odzwierciedla to, w jaki sposób zadbane jest politycznie szkolne otoczenie — przecież to wspaniała aluzja do nieremontowanych latami ścian, niedoinwestowanych pracowni. Nauczyciele — posłuszni i nieco zestresowani uczestnicy tego smutnego przekazu, pozbawieni swojej mocy, woli i zdania. I brak uczniów, o ich zdanie i potrzeby nikt przecież nie pyta.

Dlatego tym bardziej trudno mi się pogodzić ze spychaniem odpowiedzialności za ten dramat na jedne z uczestniczek projektu — a są nimi same kobiety, zupełnym przypadkiem, jak gdyby to właśnie im łatwiej było przypisać omylność i niekompetencję, jakby łatwiej się na nie zrzucało własne frustracje i lęki.

Trudniej natomiast szukać tu prawdziwych winnych i prawdziwych reżyserów tego mrocznego spektaklu, który doprowadzili nas wszystkich właśnie do miejsca, gdzie widać tablicę, kredę, szarość i smutek.

JustynaDrath – absolwentka polonistyki i filmoznawstwa UJ, nauczycielka, działaczka społeczna. Publikowała w „Krytyce Politycznej” i „Dialogu”. Mieszka w Warszawie, uczy w Liceum Chocimska.

Udostępnij:

Justyna Drath

Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa UJ, nauczycielka, działaczka społeczna. Publikowała w „Krytyce Politycznej” i „Dialogu”. Mieszka w Warszawie, uczy w Liceum Chocimska.

Komentarze