0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Brendan SMIALOWSKI / POOL / AFP)Fot. Brendan SMIALOW...

Powrót Donalda Trumpa do Białego Domu to wznowienie szybkiego, chaotycznego cyklu medialnego, jaki pamiętamy z jego pierwszej kadencji, i od którego zdążyliśmy odpocząć w trakcie znacznie bardziej statecznej czterolatki Bidena.

Członkowie gabinetu Trumpa stale generują blamaże, z których każdy w „normalnych czasach” utopiłby administrację i zostałby zapamiętany jako ten negatywnie definiujący całą prezydenturę – ale przy aktualnym tempie wybuchania skandali, trudno spamiętać choćby te z ostatniego miesiąca.

Pamiętacie jeszcze, że były już doradca Trumpa do spraw bezpieczeństwa narodowego, Mike Walz, niechcący dodał dziennikarza do nieoficjalnej grupy liderów resortów „siłowych” na komunikatorze Signal? Wyobrażacie sobie, jak opinia publiczna zareagowałaby, gdyby coś takiego przytrafiło się Bidenowi? Równie chaotyczne są poczynania Trumpa w polityce wewnętrznej (jak choćby „najazd” oddziałów piechoty morskiej na Kalifornię) czy za granicą (tu kłania się konflikt z Iranem, kompletna porażka negocjacji z Rosją w sprawie Ukrainy i wojna celna z całym światem).

Wielu komentatorów zastanawiało się: gdzie w tym czasie podział się Kongres? Gros poczynań Trumpa wydaje się łamać konstytucyjny podział ról między władzą ustawodawczą i wykonawczą, na przykład o wprowadzaniu ceł czy ataku na Iran powinno się decydować właśnie na Kapitolu, a nie w Białym Domu. Po pół roku otrzymaliśmy odpowiedź: Republikanie w Kongresie zajęci byli nową ustawą budżetową, której skala przewyższa nawet pakiety antykryzysowe z czasów pandemii.

W ten oto sposób Kongres namaścił Trumpa na króla – konkretnie, króla długu publicznego.

Przyjrzyjmy się tej ustawie i zastanówmy się, co ona oznacza dla Ameryki i świata.

„Oko na dobrobyt” to cykl OKO.press, w którym ekonomiści z grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia piszą o wydarzeniach ważnych dla polskiej i światowej gospodarki, omawiają wyniki badań naukowych i objaśniają złożoną rzeczywistość gospodarczą w jej najważniejszym, społecznym wymiarze.

Socjalizm na odwrót

Nazwa nowej ustawy budżetowej to (nie żartuję) „jedna duża piękna ustawa” (One Big Beautiful Bill, dalej OBBB). Proste słownictwo na poziomie dosłownie lekcji języka angielskiego dla początkujących, aliteracja i mętność tej nazwy sprawiają, że w oryginale brzmi, jakby wymyślił ją przedszkolak. Za tą fasadą kryje się jednak bardzo niebezpieczny dla amerykańskiego społeczeństwa akt prawny.

OBBB to olbrzymi dokument o długości 940 stron. Szczegółową analizę wszystkich jego części przedstawił na przykład think-tank Committee for Responsible Federal Budget. Należy tu podkreślić, że ta organizacja historycznie ciąży ku konserwatywnej polityce budżetowej, dlatego podane przez nich wyliczenia należy potraktować jako „życzliwe” wobec administracji Trumpa (alternatywne i znacznie krótsze podsumowanie można znaleźć na przykład tutaj).

Zacznijmy od strony wpływów. Zdecydowanie największa część ustawy OBBB to przedłużenie na kolejne 10 lat cięć podatkowych, jakie Kongres wprowadził na początku pierwszej kadencji Trumpa i które miały wygasnąć pod koniec 2027 roku. Żeby zrozumieć efekt nowych cięć, warto przyjrzeć się bliżej tym starym.

Od początku eksperci z CBO (Congressional Budget Office) szacowali, że te stare cięcia podatkowe będą kosztować w sumie około 1.4 biliona dolarów, przy czym z perspektywy czasu te szacunki okazały się dość trafne, na przykład jeszcze rok temu mówiło się o trochę ponad 100 miliardach dolarów rocznie.

Co ważne, cięcia rozłożone były nierównomiernie pomiędzy różnymi grupami zarobków, wyraźnie faworyzując bogatszych podatników.

Według projekcji rządu federalnego z 2017 roku, z uwagi na ograniczenie lub likwidację wielu ulg podatkowych i dopłat, od samego początku musiało do tych cięć dopłacić (sic!) 20 proc. najuboższych pracowników, a w ostatnim roku – prawie dwie trzecie (!). Do tego im wyższe zarobki, tym większe korzyści z ulg. W efekcie dostaliśmy jednoznacznie degresywny wehikuł podatkowy.

Popularnym uzasadnieniem takiej struktury obniżek podatków był znany argument z krzywej Laffera – im niższe podatki, tym szybszy wzrost, a więc ludzie się bogacą, a budżet w długim okresie wręcz zyskuje. Trudno dokładnie zmierzyć gospodarcze owoce tamtych cięć podatków, szczególnie że w międzyczasie mieliśmy niespokojny okres dużych „zewnętrznych szoków” (w szczególności wybuch pandemii, a potem rosyjska inwazja na Ukrainę i związane z tym ruchy cen nośników energii).

Jednak typowe badania wskazują na skromny wpływ na PKB (od 0.2 do 0.5 proc. wzrostu rocznie), do tego za cenę wyraźnego wzrostu nierówności społecznych. W trakcie pierwszej kadencji Trumpa, jeszcze przed pandemią, federalny dług publiczny zaczął systematycznie rosnąć, choć należy podkreślić, że jego prawdziwa eksplozja nastąpiła wraz z pandemią. Z perspektywy dekady wydaje się więc, że pozytywne owoce tamtych cięć podatków są relatywnie małe, za to okupione postępującym długiem publicznym i transferem od uboższych do bogatszych. Trudno nie uznać tego za „odwrócony” socjalizm dla najbogatszych.

Przeczytaj także:

Powtórka z rozrywki

Obecna dyskusja nad nowym pakietem obniżek podatków w OBBB jest praktycznie kopią tej sprzed dekady. Zwolennicy ustawy budżetowej przywołują dokładnie te same argumenty z krzywej Laffera, chociaż chyba się trochę wstydzą samego tego nazwiska, szczególnie że sam zainteresowany nie chce firmować tej reformy. Według kolejnych analiz ekonomicznych wszystkie, rozproszone po całej ustawie, stare i nowe cięcia podatkowe kosztować będą budżet prawie 4.5 biliona dolarów, przy czym te szacunki rosną, jeśli uwzględnić koszt obsługi długu albo ewentualność wprowadzenia tych rozwiązań na stałe.

Wpływ OBBB na rozkład dochodów jest nieco trudniejszy do policzenia. System podatkowy w USA jest skomplikowany, bo amerykański podatnik płaci podatki federalne, stanowe i lokalne. Te różnią się od siebie w zależności od konkretnego hrabstwa, do tego ulgi podatkowe na tych trzech poziomach różnie na siebie wpływają. Na przykład w trakcie procesu legislacyjnego nad OBBB kontrowersyjny okazał się limit tak zwanego SALT (State and Local Tax Deduction), który pozwala odliczyć część podatków lokalnych od podstawy opodatkowania federalnego. Do tego dochodzi długa lista różnych szczegółowych stawek i ulg podatkowych (na przykład jedno nowe rozwiązanie to dopłaty dla kupna samochodów spalinowych).

Niemniej ekonomiści i eksperci wyraźnie ostrzegają, że OBBB będzie miało silny charakter degresywny. Wspomniane wcześniej CBO prognozuje, że na zmianach podatkowych straci 30 proc. najgorzej zarabiających, a zyska 60 proc. najlepiej, przy czym górne 10 proc. zarabiających przejmie wyraźną większość nadwyżki.

Wykres przedstawia dystrybucję zysków z cież podatkowych Trumpa. Wyraźnie zyskuje 10 decyl - najbogatsi podatnicy. Najbiedniejsi podatnicy tracą.
Wpływ planowanych cieć podatkowych na dochody gospodarstw domowych. Źródło: Conressional Budget Office, źródło

Porażka Muska

Republikanie lubią przedstawiać siebie jako partię „rozsądku” w polityce gospodarczej, która w przeciwieństwie do nieudolnych Demokratów jest w stanie poradzić sobie z galopującym długiem i deficytem publicznym. Jak jednak pogodzić to z cięciami, których 10-letni koszt dla budżetu to jakieś 15 proc. nominalnego PKB z ubiegłego roku?

Kiedy Trump wprowadził się pół roku temu do Białego Domu, odpowiedź miał zapewnić Elon Musk i jego Departament Efektywności Rządowej (DOGE). Szybko jednak się okazało, jak bardzo przereklamowane były geniusz Muska i użyteczność departamentu, którego skład to głównie 20-letni stażyści bez doświadczenia w pracy w administracji publicznej, uzbrojeni za to w Groka. Zamiast bilionów dolarów oszczędności, dostaliśmy w najlepszym wypadku kilkadziesiąt miliardów.

Problem z DOGE tkwi w tym, że oparty był o mit rozdętej, nieefektywnej administracji publicznej, tymczasem ostatnie cztery dekady to właśnie ciągła walka z taką nieefektywnością. W efekcie okazało się, że próżno tak szukać oszczędności, a prawdziwe cięcia muszą odbyć się kosztem programów publicznych.

Republikanie od dawna flirtują z pomysłem, aby ostatecznie rozprawić się z systemem opieki społecznej w Stanach. Przejęcie Kongresu po ostatnich wyborach pozwoliło im na wyraźny krok w tę stronę.

Drugi najważniejszy element OBBB to dosłownie wypatroszenie kilku ważnych programów społecznych, przede wszystkim Medicaid.

Po co komu szpitale na wsi

Medicaid zapewnia dostęp lub częściowe finansowanie do opieki medycznej dla 70 milionów Amerykanów poniżej wieku emerytalnego (tych obsługuje bliźniaczy program Medicare). Mówimy tu na przykład o pracownikach, których pracodawcy nie oferują odpowiedniego ubezpieczenia, ludziach z niepełnosprawnościami lub ich opiekunach itd. OBBB zawiera szereg prowizji, które w sumie przez następną dekadę około wyciągną niemal 800 miliardów dolarów z tego systemu.

Przede wszystkim, na dużą grupę odbiorców Medicaid wprowadzono obowiązek pracy minimum 80 godzin miesięcznie (czyli mniej więcej na pół etatu), z wyjątkiem ludzi podejmujących edukację lub opiekujących się dziećmi do 13 roku życia. Konserwatywni politycy lubią w tym kontekście narzekać na rzekomo leniwych ludzi, którym nie chce się pracować i wolą żyć na minimalnym poziomie z renty. Problem w tym, że zdecydowana większość odbiorców pomocy Medicaid pracuje, a niepracujących „bez powodu” jest zaledwie kilkaset tysięcy.

To rozwiązanie uderzy na przykład w osoby z poważną niepełnosprawnością albo w rodziców ciężko niepełnosprawnych dzieci (na przykład z poważną wadą genetyczną), którzy nie mają szans na pełną integrację z rynkiem pracy – w sumie jakieś 4.5 miliona ludzi. Ostatecznie szacuje się, że dostęp do opieki medycznej straci w sumie kilkanaście milionów ludzi, co oznacza dziesiątki tysięcy niepotrzebnych śmierci rocznie.

Tak jak w wypadku cięć podatkowych, mówimy o długiej liście szczegółowych przepisów wymierzonych w Medicaid i inne programy opieki społecznej, na przykład SNAP (które zapewnia żywność dla najuboższych), w sumie o wartości około 1.2 biliona dolarów. Czasami te prowizje mają nieoczekiwane skutki uboczne, na przykład OBBB wprowadza limit na dofinansowanie szpitali przez stany w ramach Medicaid – wszyscy wiedzą, że uderzy to przede wszystkim w szpitale położone w uboższych, zwykle wiejskich gminach. Ale po co wsi dostęp do szpitala?

Robin Hood na służbie szeryfa z Nottingham

Inne ofiary cięć to miliony młodych ludzi z kredytami studenckimi. Tu warto podkreślić szczególnie jedną dziwną decyzję Republikanów: Trump wycofa się z polityki Bidena, który zamroził spłatę kredytów w wypadku „fejkowych” koledży, które oszukały studentów bezwartościowym dyplomem. Dla kontekstu należy wspomnieć, że w Ameryce studia są płatne, a ich koszt sprawia, że banki niechętnie przyznają takie kredyty młodym ludziom jeszcze bez dochodu, więc jakieś 90 proc. tych kredytów gwarantuje państwo (i potem ściąga od nich odsetki).

Przykłady podobnych rozwiązań można mnożyć, ale wydaje mi się, że Czytelnicy rozumieją już charakter tych cięć.

Dotkną one przede wszystkim uboższe grupy społeczne, co wraz z degresywnym charakterem cięć podatkowych oznacza olbrzymi transfer od biedniejszych do wąskiej grupy najbogatszych.

To jakby Robin Hood okradał biednych i oddawał łup szeryfowi z Nottingham.

Gwoli sprawiedliwości należy tu jednak wspomnieć, że jeden konkretny miliarder straci. Ponieważ Republikanie nie wierzą w globalne ocieplenie, OBBB kończy wiele cięć podatkowych i subsydiów, których celem była promocja zielonej transformacji. Dotyczy to na przykład ulgi podatkowej na samochody elektryczne, w tym... pojazdy Tesli, flagowej firmy „mrocznego MAGA” Elona Muska. Musk, do niedawna twarz administracji Trumpa, dzisiaj ostro krytykuje prezydenta i chce zakładać nową partię. Jeśli dodamy do tego fakt, że eskapada w skrajnie prawicową politykę odstraszyła od Muska typowego nabywcę elektryków (wykształconego, lepiej sytuowanego liberała z demokratycznego przedmieścia), trudno nie uciec od wrażenia, że karma bywa złośliwa. Szkoda tylko, że odbędzie się to kosztem środowiska.

Granica i wojna (z Amerykanami)

Nie wszystkie programy federalne stracą na OBBB. Ta ustawa oznacza wzrost wydatków na wojsko o jakieś 150 miliardów dolarów, a kolejne 170 miliardów pójdzie na „obronę” granicy. Nie ma znaczenia, że bez imigrantów upadnie wiele sektorów amerykańskiej gospodarki (przede wszystkim rolnictwo), a ilość nielegalnych migracji do Stanów w zeszłym roku spadła. Kryzys na granicy to oczywiście „mięso” dla elektoratu republikańskiego, który od zawsze lubi straszyć siebie rzekomą inwazją przerażających brązowych ludzi z południa i domaga się wobec nich „teatru okrucieństwa”, jak choćby budowy bezużytecznego muru wzdłuż liczącej sobie trzy tysiące kilometrów granicy z Meksykiem.

W sumie koszt całego OBBB, pomimo głębokich cięć do programów opieki społecznej, szacuje się na 2.5 do 3 bilionów dolarów (rozłożonych na następną dekadę). Ze sporym prawdopodobieństwem to będzie najważniejsze osiągnięcie legislacyjne drugiej kadencji Trumpa. I charakter tej ustawy mówi nam trzy ważne rzeczy o tym, gdzie dziś znajdują się Republikanie i Ameryka.

Po pierwsze, konserwatywny projekt państwa wyraźnie się wyczerpał.

Republikanie lubią siebie przedstawiać jako partię „małego rządu” i dyscypliny fiskalnej. Zamiast tego dostaliśmy ustawę, która będzie kosztować więcej niż 10 proc. aktualnego PKB Stanów Zjednoczonych.

Pierwsza kadencja Trumpa to wzrost długu publicznego o prawie 25 proc. PKB, razem z OBBB umieści to go w czołówce „najdroższych” prezydentów USA: wszystko wskazuje na to, że prześcignie tutaj wszystkich swoich poprzedników od czasów Cartera, być z może z wyjątkiem Busha seniora.

Do tego cały ten pakiet oznacza transfer dla górnego, może dwóch górnych decyli najbogatszych Amerykanów, kosztem całej reszty społeczeństwa.

Zwykły Amerykanin zapłaci więcej za studia, straci część opieki medycznej czy społecznej, będzie musiał się mierzyć z kolejnymi skutkami dewastacji środowiska.

Warto też podkreślić, że nie jest nawet jasne, czy zwycięstwo Demokratów w 2028 roku na miarę tego z 2020 pozwoli w pełni przywrócić te programy, bowiem (jak widać było przy pracy nad pakietem infrastrukturalnym Bidena) skraj centrowego skrzydła Demokratów lubi szantażować skrzydło progresywne... o ironio właśnie deficytem budżetowym. W międzyczasie Republikanie dla zwykłych Amerykanów mają tylko jedną ofertę: spektakl okrucieństwa wobec jeszcze bardziej bezbronnych imigrantów, igrzyska za 170 miliardów zamiast chleba.

Wojna Republikanów z Republikanami

Drugi ważny wniosek z OBBB to fakt, że może okazać się zatrutym owocem dla samych autorów tej ustawy. Rokowania o szczegółowych rozwiązaniach OBBB trwały tak długo, bowiem spora grupa republikańskich senatorów i reprezentantów boi się nadchodzących wyborów. Dla małej grupki libertarian skupionej wokół Randa Paula nie do przyjęcia jest skala deficytu budżetowego. To jednak mniejszość, która powoli traci na znaczeniu w partii republikańskiej.

Druga grupka to kongres-meni i -menki z tzw. fioletowych, to znaczy umiarkowanych stanów i dystryktów. Wszyscy oni boją się szczególnie cięć w opiece zdrowotnej, przez które mogą przegrać nadchodzące midterms. Wedle przecieków z Kapitolu, Trump zwyczajnie „pogonił” członków tej grupy, wykorzystując swój status lidera kultu w elektoracie i niekwestionowane przywództwo w partii. Ostatecznie z „umiarkowanych” Republikanów przeciw OBBB zagłosowało tylko dwoje senatorów, Susan Collin i Thom Tillis.

Problem dla Republikanów w tym, że OBBB naprawdę stawia ich w trudnej pozycji w zbliżających się wyborach. Żeby to zrozumieć, spójrzmy na klęskę Harris sprzed pół roku. Do dzisiaj trwają spory, dlaczego przegrała z Trumpem, ale komentatorzy wskazują zwykle na trzy czynniki (i moim zdaniem, wszystkie trzy były ważne).

Po pierwsze, cieniem nad kampanią Harris położyły się osobiste problemy Bidena, którego spora część wyborców uznała za zbyt starego i schorowanego, aby mógł rządzić. Po drugie, Amerykanie w reakcji na falę inflacji w połowie kadencji Bidena przestali ufać Demokratom w kwestii gospodarki. Po trzecie, wyraźny zwrot Harris na prawo pod koniec kampanii wyborczej (symbolizowany przez wiece z udziałem anty-Trumpowych Republikanów jak nielubiana przez liberałów Liz Cheney) zdemobilizował wyborców liberalnych – a symetryczny i jeszcze większy zwrot na prawo samego Trumpa zmobilizował tych konserwatywnych.

Teraz na naszych oczach Republikanie wydają się wykonywać coś, co żartobliwie można by nazwać auto-chwytem dżudo, kiedy wykorzystuje się własną siłę przeciwko sobie samemu: OBBB generuje lustrzany odpowiednik trzech problemów Harris.

Przez labilne zachowanie i chaos w rządzeniu, Trump należy do najmniej popularnych prezydentów w historii sondaży. OBBB będzie kosztowny i odczuwalny „portfelem” dla Amerykanów spoza górnej półki zarobków, w tym dla sporej części wyborców niezależnych. Wreszcie, wiele elementów OBBB, na przykład wspomniane wyżej cięcia dla szpitali na terenach wiejskich, uderzy bezpośrednio w wyborców Trumpa (potencjalnie ich demobilizując), zarazem pozostając wysoce niepopularny pośród wyborców niezależnych i liberalnych (potencjalnie ich mobilizując). Kolejne sondaże wskazują, że OBBB pozostaje mniej więcej 20 proc. (wedle amerykańskiego powiedzenia) pod wodą, przy czym przynajmniej połowa ankietowanych to przeciwnicy tej ustawy.

Może to oznaczać powtórkę z 2018 i 2020 roku, kiedy niepopularna polityka Trumpa kosztowała go Izbę Reprezentantów, a potem Senat i Biały Dom. Oczywiście do wyborów zostało półtora roku, ale historycznie w Stanach, kiedy prezydentowi i rządzącej partii zaczyna uciekać poparcie, zwykle jest to równia pochyła.

Słoń a sprawa polska

Na koniec należy wspomnieć o trzeciej nauczce z OBBB, tym razem jak ten słoń ma się do sprawy polskiej. Tak jak wspominałem, Republikanie (których maskotką partyjna jest właśnie słoń), ilekroć pozostają w opozycji, lubią biadać nad deficytem budżetowym, ale kiedy tylko dochodzą do władzy, problem długu publicznego nagle przestaje być dla nich problemem.

Pokazuje to, że owa rzekoma dyscyplina budżetowa to w gruncie tylko wymówka, której celem jest przykrycie destrukcyjnej, degresywnej polityki gospodarczej.

Trochę głupio powiedzieć wyborcom, że chce im się zabrać opiekę zdrowotną, zamiast tego trzeba jakoś im odwrócić uwagę, na przykład strasząc długiem. Właśnie dlatego sugeruję ostrożność w kopiowaniu konserwatywnych rozwiązań w polskiej polityce, co niestety proponują politycy pokroju Mentzena.

Drugi problem ma bardziej natychmiastowy charakter. Republikanie od dwóch lat twierdzą, że Ameryki nie stać na wsparcie dla Ukrainy, właśnie z uwagi na dług publiczny. Stało się jasne, że to była – no właśnie – tylko wymówka. Przez ostatnie trzy i pół roku, pełna pomoc USA dla Ukrainy to niecałe 115 miliardów dolarów. Zarazem Trump nie miał problemu, aby znaleźć półtora raza więcej środków na cyrk okrucieństwa na granicy, na jeden tylko rok.

I nawet jeśli nie wspieracie Ukrainy, pomyślcie o jego stosunku do Zeleńskiego, o tym, że wydaje się zafascynowany imperializmem Putina, że uważa, że Rosja to globalna potęga, a światem relacji międzynarodowych rządzą darwinistyczne reguły gry, wedle których silniejsi zjadają słabszych.

Z tej perspektywy, zastanówcie się nad następującym pytaniem. Gdyby Rosja wciągnęła Polskę w otwarty konflikt zbrojny (na przykład na przesmyku suwalskim), jak zachowałby się Trump? Czy zapewniłby nam pomoc, czy może raczej ofukałby Nawrockiego za słaby angielski ze śmiesznym akcentem, a potem wskazał na wiecznie rosnący amerykański dług publiczny jako powód, że niestety się nie da?

Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wolałbym, żebyśmy nigdy nie musieli zmierzyć się z nim w praktyce. Właśnie dlatego musimy szukać w Europie alternatywy do amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa, na te bowiem być może nie możemy już liczyć.

;
Na zdjęciu Tomasz Makarewicz
Tomasz Makarewicz

Juniorprofesor na Uniwersytecie w Bielefeld. Interesuje się interakcjami rynków finansowych i makroekonomii, wpływem polityki monetarnej na stabilność makroekonomiczną i finansową, oraz bańkami spekulacyjnymi

Komentarze