Jesteśmy dość homogenicznym narodem. Dlatego warto zadać sobie pytanie, czy kupowanie testów genetycznych, by zbadać, kim byli nasi przodkowie, jest w Polsce sensowne? Na pewno nie jest do końca bezpieczne
Wynik testów genetycznych (kupionych w dużych firmach oferujących zbadanie pochodzenia) może pokazać, że mamy w naszych polskich genach haplogrupy typowe dla Skandynawów. Ekscytujące? Niestety, wyniki badań nie powiedzą już, czy to domieszka z czasów wikińskich, czy bardziej z czasów potopu szwedzkiego. Takie badania są po prostu zbyt drogie, zbyt skomplikowane, a ich wyniki trzeba potem umieć odczytać.
Haplogrupa to zbiór serii powtarzających się zespołów genów, umieszczonych w specyficznych częściach chromosomów. Haplogrupa może być zarówno chromosomu Y (dziedziczona tylko w linii ojcowskiej), jak i DNA mitochondrialnego (linia matczyna).
Oznacza to, że u mężczyzn test na pochodzenie bada dane z obu linii, a u kobiet tylko z DNA mitochondrialnego. Z tego powodu informacje, jakie Polki mogą o sobie uzyskać, są dość ograniczone. Dla zbadania pochodzenia linia ojcowska jest bowiem kluczowa.
Mimo tych różnic między możliwościami odkrycia genetycznej przeszłości kobiet i mężczyzn, na świecie przebadało się w ostatnich kilkunastu latach około 45 milionów osób. Lwia część z nich skorzystała z usług największych firm: 23andMe, Ancestry DNA czy MyHeritageDNA, które ogólne dane o pochodzeniu są w stanie wyciągnąć z jednej setnej procenta dostępnych u człowieka informacji genetycznych.
Badanie tylko tak małego wycinka genotypu umożliwia niską cenę testów – małe probówki ze śliną wysyłane są do laboratoriów w Stanach Zjednoczonych. Informacje dotyczące liczby testów wykonanych w Polsce są niedostępne, choć ludzie na pewno z tych usług korzystają, bo wszystkie trzy firmy oferują je w naszym kraju.
Trzeba jednak zaznaczyć, że liczba wykonywanych testów na świecie, a co za tym idzie sama potrzeba ustalenia swojej przynależności, w ostatnich latach wyraźnie zmalała. Nie bez powodu.
Ludzie często nie mają świadomości, że kupując test, na zawsze przekazują firmom prawo do własnych danych genetycznych. Kierują się ciekawością, więc nie myślą również o tym, czy ich dane będą dobrze zabezpieczone i do czego zostaną użyte.
Cyberprzestępcy aż przez pięć miesięcy w 2023 roku pozyskiwali informacje dotyczące połowy klientów 23andMe. Niezauważeni wyciągali dane użytkowników, dane ich rodzin, informacje o zdrowiu i pochodzeniu. Zebrali dane wszystkich osób, które wyraziły chęć znalezienia w serwisie swoich krewnych. Byli wśród nich również Polacy.
Później informacje o klientach o chińskim i aszkenazyjskim pochodzeniu były sprzedawane w dark webie. To było niebezpieczne, bo np. geny Żydów aszkenazyjskich wiążą się z potencjałem dziedziczenia pewnych chorób. Jeżeli te informacje będą dostępne publicznie, mogą mieć wpływ na prawo do ubezpieczenia, czy na rozwój kariery.
Niektórzy z dotkniętych atakiem użytkowników złożyli pozew zbiorowy przeciwko firmie, twierdząc, że 23andMe nie powiadomiło ich o ujawnieniu danych. Co więcej, firma miała wcześniej dużo czasu (kilkanaście lat istnienia), by zadbać o odpowiednie protokoły bezpieczeństwa. Na stronie brakowało nawet domyślnego uwierzytelnienia dwuskładnikowego przy logowaniu na profil użytkownika. Zostało ono wdrożone zaraz po ujawnieniu ataku hakerskiego.
Ten skandal tylko przyczynił do pogorszenia sytuacji firmy, która wyceniana jest obecnie tylko na 300 milionów dolarów, choć jeszcze pięć lat temu nazywana była „Googlem śliny” i była warta 3,5 miliarda. To strata na poziomie 91 procent. Jej podstawowy problem polega na tym, że badanie DNA na pochodzenie jest usługą jednorazową. Po wykonaniu testu ludzie nie mają już powodu, by nadal wydawać pieniądze w 23andMe.
Dlatego, by uniknąć likwidacji, firma będzie prawdopodobnie czerpać teraz większości swojego dochodu z eksploracji danych. Istnieje bowiem duże zapotrzebowanie na wysokiej jakości dane wykorzystywane w badaniach medycznych. Są w tym też duże pieniądze.
Przed wykonaniem testu ludzie wypełniali ankietę, w której zaznaczali, czy wyrażają zgodę na wykorzystanie ich materiału genetycznego do badań naukowych. 10 milionów osób zaznaczyło „tak”. Mogli to zrobić nawet kilka miesięcy albo kilka lat temu i zupełnie o tym zapomnieć. Wielu pewnie nie przestudiowało dokładnie umowy przed jej podpisaniem. Nie mogli być więc do końca świadomi konsekwencji, a 23andMe razem z farmaceutycznym gigantem GlaxoSmithKline wykorzystywali potem ich informacje genetyczne w procesie tworzenia nowych leków na raka.
Firma w tym roku wejdzie w umowy także z innymi przedsiębiorstwami farmaceutycznymi i im również udostępni zgromadzone przez siebie dane. Oczywiście niektórzy prawdopodobnie nie mają nic przeciwko temu, by pomagać w tworzeniu nowych terapii nowotworowych. Inni mogą jednak uznać, że to nie w porządku, że zapłacili za test około 700 zł, a 23andMe bez końca będzie zarabiać na ich informacjach genetycznych.
Od czasu, gdy wszystkie te informacje trafiły do mediów, wiele osób stara się usunąć swój materiał genetyczny z archiwów 23andMe. Zdecydowali się na to po ataku hakerskim, po informacjach o wykorzystywaniu danych w badaniach medycznych, a także wobec realnego zagrożenia, że firma zbankrutuje i ktoś inny przejmie jej archiwa. Proces wykasowania informacji o kliencie jest możliwy, jednak usunięcie danych, które wyciekły w ataku cyberprzestępców lub zostały sprzedane firmom farmaceutycznym, jest po prostu nierealne.
Większość osób wykonała swój test z czystej ciekawości. Jednak warto zastanowić się również nad tym, czym w ogóle jest przynależność genetyczna?
Rasa jest pojęciem czysto teoretycznym, nie jest we współczesnej nauce brana pod uwagę. Wartości biologiczne nie powinny też dominować nad kulturowymi. To niebezpieczne, bo grozi dyskryminacją i nowymi podziałami (co pokazał wyciek danych z 23andMe). Mimo to silne jest przekonanie, że to od kogo pochodzimy, ma jakieś znaczenie. Choć nie jest to spójne z wynikami samych testów.
Badania społeczne pokazały już, że w większości przypadków testy przynoszą rozczarowanie. Nie wnoszą nic ciekawego. Można sobie wyobrazić, że tak jest również w naszym homogenicznym kraju.
Pojęciu homogeniczności również trzeba się przyjrzeć bliżej. Oznacza ono, że w polskim społeczeństwie nie żyją obok siebie obecnie grupy odmienne genetycznie.
Nie ma u nas różnic regionalnych ani historii ludzi, którzy dzięki testom mogli rozwikłać trudne nieznane historie rodzinne. Tak dzieje się np. w krajach, które muszą sobie radzić z traumą praktyk niewolniczych. W Stanach Zjednoczonych przeciętna Afroamerykanka lub Afroamerykanin mają osiemdziesiąt procent afrykańskiego pochodzenia i dwadzieścia procent europejskiego. Osiemdziesiąt procent tego europejskiego pochodzenia jest dziedziczone po linii męskiej – to bezpośrednie świadectwo tego, jak rozpowszechniona była przemoc seksualna właścicieli plantacji wobec niewolnic.
W Polsce jesteśmy obecnie mieszanką genów, która nie różni się wiele niezależnie od regionu, gdzie wykonalibyśmy testy na pochodzenie. Jesteśmy równomiernie wymieszani z innymi nacjami. Możemy mieć w sobie np. geny nordyckie, węgierskie, ormiańskie czy żydowskie. Potwierdzają to często też nasze historie rodzinne, informacje sięgające kilka pokoleń wstecz.
Nasza zawiła historia równocześnie wyklucza również zapuszczanie przez ludzi korzeni na jednym terenie – np. po wojnie na Ziemiach Odzyskanych nastąpiło po prostu przesunięcie ludzi ze wschodu na zachód. Jedni zastąpili drugich.
Jednak w wielu miejscach na świecie trudno jest porównywać obecnych mieszkańców do tych z przeszłości. Bardzo rzadko zdarza się tak niezwykła sytuacja, jak wyniki badań kości człowieka sprzed 10 tysięcy lat w Somerset w Anglii. Tak zwany Cheddar Man został znaleziony w jaskini w wąwozie Cheddar Gorge. Miał nieco ponad 20 lat i zginął od uderzeń w głowę.
Miazga z jego zęba została przez naukowców przebadana pod kątem materiału genetycznego. Zbadano także DNA ludzi, o których było wiadomo, że ich rodziny mieszkały w okolicy od dawna. Znaleziono pokrewieństwo z jedną z tych osób, z nauczycielem historii z lokalnego liceum.
Badania genetyczne naszych zamierzchłych przodków są trudne. Tłumaczył to niedawno w „Wyborczej” prof. Marek Figlerowicz, kierownik Zakładu Biologii Molekularnej i Systemowej PAN. Opowiedział o nowych wynikach projektu „Dynastia i społeczeństwo państwa Piastów w świetle zintegrowanych badań historycznych, antropologicznych oraz genomicznych".
Prawie nie ma materiału genetycznego, bo nasi przodkowie od połowy drugiego tysiąclecia p.n.e., aż do wczesnym średniowieczu, palili zmarłych. Zespół prof. Figlerowicza znalazł na to sposób. Badali (dużo dokładniej, niż komercyjne testy) materiał genetyczny germańskiej ludności należącej do kultury wielbarskiej, która pojawiła się na terenie obecnej Polski i Ukrainy na początku naszej ery.
Co ważne, jej przedstawiciele grzebali swoich zmarłych. Zachowały się zatem ich kości. Polscy naukowcy odpowiedzieli na pytanie, czy jej przedstawiciele mieli dzieci z ludnością, którą tu zastali. Okazało się, że tak. Mogli zatem zbadać część genotypu przekazywanego właśnie przez tę rdzenną ludność.
Zbadali oddzielone od siebie o tysiąc lat próbki z czasów kultury wielbarskiej i z czasów wczesnego średniowiecza, gdy tworzyło się państwo Piastów. Wyniki były takie same. Ludności zamieszkującej tysiąc i dwa tysiące lat temu te tereny, najbliżej do Skandynawów.
Plemiona z terenów, na których tworzyło się królestwo polskie, nie były zatem genetycznie spokrewnione z ludnością zamieszkującą wtedy tereny obecnej Rosji, nie miały również podobnych zwyczajów jak ludność zamieszkująca tereny obecnych Niemiec.
Słowianie tworzyli odrębną kulturę i prawdopodobnie utrzymali się na naszym terytorium przez długi czas przed powstaniem Polski. Byli tu nawet w czasach, gdy panowały bardzo trudne warunki klimatyczne, gdy większość ludzi w Europie uciekała przed zimnem na południe kontynentu. Wynika z tego, że być może również nam, współczesnym Polakom, najbliżej genetycznie do Szwedów, Duńczyków i Norwegów. Mamy odpowiedź. Tak ciekawych wyników nigdy nie dadzą nam testy komercyjne.
Dziennikarka z wieloletnim doświadczeniem w Tygodniku „Polityka”. Koordynatorka projektów dot. kryzysu klimatycznego i transformacji energetycznej dla polskich i niemieckich instytucji. Ostatnio związana z Ambasadą Niemiec w Warszawie.
Dziennikarka z wieloletnim doświadczeniem w Tygodniku „Polityka”. Koordynatorka projektów dot. kryzysu klimatycznego i transformacji energetycznej dla polskich i niemieckich instytucji. Ostatnio związana z Ambasadą Niemiec w Warszawie.
Komentarze