Nie interesujesz się piłką nożną? Nic nie szkodzi, ta historia jest również o tobie. To opowieść o tym, jak działa pozbawiony kontroli społecznej globalny kapitalizm. I dowód, że walka z wielkimi korporacjami nie zawsze jest skazana na klęskę
W sensie biznesowym pomysł na piłkarską Superligę był najbanalniejszy z banalnych. Wielkie korporacje piłkarskie postanowiły iść śladem odpowiedników w innych branżach: uniezależnić się od produktu, którym handlują i zmonopolizować rynek.
Tak jak Coca-Cola nie sprzedaje już od dawna słodkiego napoju gazowanego, tylko cały zestaw znaczeń stojący za tą globalną marką, tak twórcy piłkarskiej Superligi zamiast futbolu chcieli sprzedawać elitarny spektakl, de facto oderwany od piłki nożnej jako sportu.
Tak jak Google, Facebook, czy Amazon zmonopolizowały świat internetu, pozbywając się przeszłej, obecnej i (zapewne) przyszłej konkurencji, tak Superliga miała być jedyną emanacją futbolu, jaki znamy, gigantem bez realnej alternatywy.
Z punktu widzenia korporacyjnego menadżera ten projekt miał same plusy, nic więc dziwnego, że światowe giełdy zareagowały entuzjastycznie.
Uniezależnienie od produktu (czyli piłki nożnej samej w sobie) pozwoliłoby do zera zredukować niepewności i zagrożenia, które się z nim wiążą: przede wszystkim wynik sportowy - rzecz biznesowo problematyczna ze względu na swoją nieprzewidywalność - stałby się zupełnie nieistotny dla powodzenia finansowego klubów-korporacji.
Monopolizacja dałaby zaś ogromną elastyczność. Tak jak Facebook może bez konsekwencji wprowadzać różne funkcjonalności irytujące lub szkodliwe dla użytkowników, jeśli widzi w tym interes finansowy, tak samo Superliga mogłaby dowolnie zarządzać swoją usługą.
Skrócić spektakl z 90 do 60 minut? Czemu nie. Zlikwidować przepis o spalonym? Proszę bardzo. Wprowadzić kilka zmian w meczu, by zwiększyć dochody z reklam? Się robi. Przenieść klub z miasta do miasta? Betka.
Duża część klientów mogłaby być przez chwilę niezadowolona, ale co z tego? Gdzie mieliby pójść? Już nie mieliby wyboru.
Dlaczego więc tak idealny z biznesowego punktu widzenia projekt legł w gruzach, nim na dobre się zaczął? Dlaczego kolejne kluby zaczęły się z niego wycofywać i przepraszać swoich fanów za to, że wzięły udział w tym przedsięwzięciu?
Powodem był masowy bunt społeczny, którego znaczenie wykracza poza świat futbolu. Bo jeśli można skutecznie przeciwstawić się wartym miliardy piłkarskim korporacjom, dlaczego nie spróbować tego samego np. wobec gigantów z Doliny Krzemowej?
"Nie chodzi tylko o piłkę nożną. Większość Europejczyków również na opiekę zdrowotną, czy edukację nie patrzy jak na produkt. Postrzegają siebie raczej jako część wspólnoty niż konsumentów. Bitwa o Superligę była tak fascynująca, bo widzieliśmy pierwsze masowe powstanie przeciwko neoliberalizmowi" - napisał Simon Kuper, autor książki "Futbonomia" o styku piłki nożnej i gospodarki.
O Superlidze bardzo krytycznie wypowiadali się również ekonomiści na co dzień zajmujący się nierównościami: m.in. Branko Milanović i Mariana Mazzucato (nawiasem mówiąc, fanka Arsenalu Londyn).
Kuper w uniesieniu - właściwym dla dziennikarzy i pisarzy - zapewne mocno przesadził, pisząc o "powstaniu przeciwko neoliberalizmowi", ale jego intuicje prowadzą w dobrą stronę. Kibice piłkarscy rzeczywiście relacji z ulubionym klubem nie postrzegają na osi klient-firma. I faktycznie stosunek do futbolu bardziej przypomina podejście obywatela do usług publicznych niż konsumenta Coca-Coli do puszki Coca-Coli.
Bossowie futbolowych korporacji użyli wszystkich podręcznikowych sztuczek i zabiegów, by wprowadzić swój pomysł w życie. Zgodnie z doktryną szoku wybrali idealny moment na radykalny projekt, czas, gdy świat pogrążony jest w kryzysie, na trybunach nie ma kibiców, a wszelkie protesty są bardzo utrudnione.
Użyli też obowiązkowej dla współczesnego kapitalizmu równościowej i emancypacyjnej nowomowy, by uzasadnić to, co robią: w ich oświadczeniach było dużo słów o wielkiej pomocy dla najsłabszych klubów oraz o wzmocnieniu futbolu kobiecego.
Wynajęte agencje PR odrobiły więc pracę domową wzorowo, wygenerowały odpowiedni marketingowy bełkot i zatrudniły armie trolli do podbijania poparcia dla Superligi w mediach społecznościowych.
Szkopuł w tym, że aroganccy i przekonani o swojej potędze miliarderzy okazali się niekompetentni na poziomie nieocenionego Jacka Sasina: źle ocenili (zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, gdzie rząd Borisa Johnsona zapowiedział stanowczą reakcję) polityczny wydźwięk swoich działań. Okazało się też, że zupełnie nie rozumieją biznesu, który prowadzą.
Piłka nożna to u swoich podstaw sport ufundowany na wartościach klasy robotniczej: egalitarny i wspólnotowy. Mimo wielkich pieniędzy, ekscentrycznych zmian właścicielskich w europejskich klubach, mimo cynizmu, hipokryzji i korupcji, które oplotły futbol przez lata (o czym za chwilę), jedno wciąż pozostaje w nim niezmienne: nie trzeba pieniędzy, znajomości, nie trzeba być z wielkiego miasta, wystarczy mieć piłkę (kamień, kulkę papieru), żeby go uprawiać, dobrze się bawić i w myślach przenosić się na największe stadiony.
Tak samo jak dekady temu, żywe są marzenia milionów kopiących piłkę pod blokiem dzieciaków o zdobyciu bramki na wagę mistrzostwa świata. Tak jak marzenia jednego Lewandowskiego, który zaczynał w Partyzancie Leszno, a został najlepszym piłkarzem globu.
Podobnie kibice z Łodzi, Stoke, Belgradu, Hamburga, Bergamo marzą, że kiedyś ich klub, reprezentant ich wspólnoty, któremu kibicowali ich dziadkowie, ojcowie, matki, jakimś niesamowitym zrządzeniem losu zwycięży kiedyś bogatszych, większych i przez chwilę będzie na szczycie.
A takie wydarzenia jak Crvena Zvezda Belgrad zdobywająca Puchar Europy, Widzew Łódź eliminujący Liverpool, Leicester City sięgający po mistrzostwo Anglii, czy Legia Warszawa remisująca z Realem Madryt sprawiają, że każde marzenie, choćby najbardziej absurdalne, w futbolu wydaje się rzeczywiste. Teoretycznie jest możliwe do spełnienia.
Szefowie wielkich klubów nie zrozumieli podstawowego faktu: w piłce nożnej nie chodzi o to, by ciągle wygrywać. W futbolu - inaczej niż w biznesie - naprawdę istnieją "piękne porażki".
Ba, czasem kibice podświadomie nawet pragną przegranej - na przykład, żeby zakończyła się już seria zwycięstw, by można było wspominać jej epokowość i zacząć marzyć o kolejnej. Bo ta banalna dyscyplina sportu to tak naprawdę trwająca już ponad wiek historia o wzlotach i upadkach, o spadaniu na dno i wdrapywaniu się na szczyt. Bez tej opowieści futbol nie istnieje.
Powiedzmy jednak jasno, że Superliga nie miała zniszczyć świętej, nieskazitelnej utopii. To oczywista bzdura. Współczesny futbol już bez niej był kłębowiskiem żmij opętanych pieniędzmi, z horrendalnymi zarobkami piłkarzy, wołającymi o pomstę do nieba prowizjami dla agentów załatwiających transfery z klubu do klubu, ze skorumpowanymi działaczami i wszechobecną hipokryzją.
Organizację mistrzostw świata możesz sobie kupić, nawet jeśli kierujesz reżimem mordującym ludzi, depczesz prawa człowieka i prześladujesz mniejszości - jak w Rosji i Katarze. Ligę Mistrzów sponsoruje Gazprom, narzędzie imperialnej polityki Putina.
By oglądać mecze w telewizji, trzeba wykupić drogi abonament, by pójść na stadion - kupić coraz droższe bilety. O ile starczy dla ciebie miejsca, bo podczas ważnych meczów wiele z nich zajmują działacze i korumpujący ich biznesmeni.
Czy było więc czego bronić? Tak. Posługując się metaforą, można powiedzieć, że było to starcie dwóch kapitalizmów.
Tego europejskiego - pełnego wad i nierówności, ale jednak demokratycznego i wciąż w pewnym stopniu inkluzywnego - i tego, który znamy z Chin, Rosji, czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich - wilczego, brutalnego poza granice okrucieństwa, nieznającego innego systemu wartości niż stan bankowego konta.
W tym pierwszym wciąż jest miejsce na projektowanie lepszego świata - w tym drugim już nie.
A futbol jako taki to już być może ostatnie masowe złudzenie, zbiorowa fatamorgana, projekcja ułudy, że marzenia się spełniają, że jak jest źle, to może być lepiej, że wspólnota ludzka nie musi być wyłącznie wspólnotą konsumentów, a nasze życie rynkowym ringiem, gdzie najsilniejsi triumfują, a słabszych znosi się znokautowanych z placu boju.
Być może, całkiem niewykluczone, że - parafrazując klasyka - poza tym piłkarskim mitem jest już tylko kapitalistyczny, rynkowy nihilizm. Dlatego mit trzeba chronić. I dobrze, że tym razem znów się udało.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze