W sensie biznesowym pomysł na piłkarską Superligę był najbanalniejszy z banalnych. Wielkie korporacje piłkarskie postanowiły iść śladem odpowiedników w innych branżach: uniezależnić się od produktu, którym handlują i zmonopolizować rynek.
Tak jak Coca-Cola nie sprzedaje już od dawna słodkiego napoju gazowanego, tylko cały zestaw znaczeń stojący za tą globalną marką, tak twórcy piłkarskiej Superligi zamiast futbolu chcieli sprzedawać elitarny spektakl, de facto oderwany od piłki nożnej jako sportu.
Tak jak Google, Facebook, czy Amazon zmonopolizowały świat internetu, pozbywając się przeszłej, obecnej i (zapewne) przyszłej konkurencji, tak Superliga miała być jedyną emanacją futbolu, jaki znamy, gigantem bez realnej alternatywy.
Z punktu widzenia korporacyjnego menadżera ten projekt miał same plusy, nic więc dziwnego, że światowe giełdy zareagowały entuzjastycznie.
Zobacz, na czym polegał projekt Superligi
W nocy z 18 na 19 kwietnia 12 europejskich klubów ogłosiło powstanie projektu Superligi, klubowych rozgrywek piłkarskich poza strukturami europejskiego (UEFA) i światowego (FIFA) futbolu. Rozgrywki ligą miały być tylko z nazwy: projekt zakładał, że kluby-założyciele nie mogą z niej spaść, niezależnie od osiągniętego wyniku sportowego.
Projekt powstał z inicjatywy następujących klubów:
- Chelsea Londyn rosyjskiego oligarchy Romana Abramowicza;
- Arsenal Londyn Amerykanina Stana Kroenke, współwłaściciela m.in. Walmarta;
- Liverpool Amerykanów Johna Henry’ego i Toma Wernera z Fenway Sports Group;
- Manchester United amerykańskiej rodzina Glazerów, właścicieli centrów handlowych w całych Stanach Zjednoczonych;
- Manchester City szejka Mansura bin Zajeda al Nahjana, wicepremiera Zjednoczonych Emiratów Arabskich, członka rodziny królewskiej z Abu Zabi;
- Tottenham Hotspur Londyn angielskich biznesmenów Joe Lewisa i Daniela Levy’ego;
- AC Milan amerykańskiej firmy Eliott Management Corporation;
- Inter Mediolan Chińczyka Zhang Jindonga, właściciela olbrzymiej sieci sklepów Suning.com, sprzedających elektronikę;
- Juventus Turyn rodziny Agnellich, m.in. właścicieli Fiata;
- Atletico Madryt – ponad połowę udziałów posiada Miguel Ángel Gil Marín, hiszpański biznesmen, który po ojcu odziedziczył fortunę i miejsce na czele klubu;
- Real Madryt, współwłaścicielem klubu są kibice, mają prawo głosowania w wyborach prezydenta klubu;
- Barcelona, współwłaścicielem klubu są kibice, mają prawo głosowania w wyborach prezydenta klubu.
Pomysł wywołał masowe oburzenie kibiców. UEFA zagroziła klubom, piłkarzom i trenerom wykluczeniem z klubowych rozgrywek krajowych i reprezentacyjnych międzynarodowych. Stanowcze działania zapowiedział brytyjski rząd. Po dwóch dniach presji opinii publicznej kolejne kluby zaczęły wycofywać się z projektu – do tej pory takie decyzje podjęły wszystkie kluby angielskie oraz Inter Mediolan.
Superliga, czyli pragnienie monopolu
Uniezależnienie od produktu (czyli piłki nożnej samej w sobie) pozwoliłoby do zera zredukować niepewności i zagrożenia, które się z nim wiążą: przede wszystkim wynik sportowy – rzecz biznesowo problematyczna ze względu na swoją nieprzewidywalność – stałby się zupełnie nieistotny dla powodzenia finansowego klubów-korporacji.
Monopolizacja dałaby zaś ogromną elastyczność. Tak jak Facebook może bez konsekwencji wprowadzać różne funkcjonalności irytujące lub szkodliwe dla użytkowników, jeśli widzi w tym interes finansowy, tak samo Superliga mogłaby dowolnie zarządzać swoją usługą.
Skrócić spektakl z 90 do 60 minut? Czemu nie. Zlikwidować przepis o spalonym? Proszę bardzo. Wprowadzić kilka zmian w meczu, by zwiększyć dochody z reklam? Się robi. Przenieść klub z miasta do miasta? Betka.
Duża część klientów mogłaby być przez chwilę niezadowolona, ale co z tego? Gdzie mieliby pójść? Już nie mieliby wyboru.
Dlaczego więc tak idealny z biznesowego punktu widzenia projekt legł w gruzach, nim na dobre się zaczął? Dlaczego kolejne kluby zaczęły się z niego wycofywać i przepraszać swoich fanów za to, że wzięły udział w tym przedsięwzięciu?
Powodem był masowy bunt społeczny, którego znaczenie wykracza poza świat futbolu. Bo jeśli można skutecznie przeciwstawić się wartym miliardy piłkarskim korporacjom, dlaczego nie spróbować tego samego np. wobec gigantów z Doliny Krzemowej?
„Nie chodzi tylko o piłkę nożną. Większość Europejczyków również na opiekę zdrowotną, czy edukację nie patrzy jak na produkt. Postrzegają siebie raczej jako część wspólnoty niż konsumentów. Bitwa o Superligę była tak fascynująca, bo widzieliśmy pierwsze masowe powstanie przeciwko neoliberalizmowi” – napisał Simon Kuper, autor książki „Futbonomia” o styku piłki nożnej i gospodarki.
O Superlidze bardzo krytycznie wypowiadali się również ekonomiści na co dzień zajmujący się nierównościami: m.in. Branko Milanović i Mariana Mazzucato (nawiasem mówiąc, fanka Arsenalu Londyn).
Kuper w uniesieniu – właściwym dla dziennikarzy i pisarzy – zapewne mocno przesadził, pisząc o „powstaniu przeciwko neoliberalizmowi”, ale jego intuicje prowadzą w dobrą stronę. Kibice piłkarscy rzeczywiście relacji z ulubionym klubem nie postrzegają na osi klient-firma. I faktycznie stosunek do futbolu bardziej przypomina podejście obywatela do usług publicznych niż konsumenta Coca-Coli do puszki Coca-Coli.
Superliga z doktryny szoku
Bossowie futbolowych korporacji użyli wszystkich podręcznikowych sztuczek i zabiegów, by wprowadzić swój pomysł w życie. Zgodnie z doktryną szoku wybrali idealny moment na radykalny projekt, czas, gdy świat pogrążony jest w kryzysie, na trybunach nie ma kibiców, a wszelkie protesty są bardzo utrudnione.
Użyli też obowiązkowej dla współczesnego kapitalizmu równościowej i emancypacyjnej nowomowy, by uzasadnić to, co robią: w ich oświadczeniach było dużo słów o wielkiej pomocy dla najsłabszych klubów oraz o wzmocnieniu futbolu kobiecego.
Wynajęte agencje PR odrobiły więc pracę domową wzorowo, wygenerowały odpowiedni marketingowy bełkot i zatrudniły armie trolli do podbijania poparcia dla Superligi w mediach społecznościowych.
Szkopuł w tym, że aroganccy i przekonani o swojej potędze miliarderzy okazali się niekompetentni na poziomie nieocenionego Jacka Sasina: źle ocenili (zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, gdzie rząd Borisa Johnsona zapowiedział stanowczą reakcję) polityczny wydźwięk swoich działań. Okazało się też, że zupełnie nie rozumieją biznesu, który prowadzą.
O co właściwie chodzi w tym całym futbolu?
Piłka nożna to u swoich podstaw sport ufundowany na wartościach klasy robotniczej: egalitarny i wspólnotowy. Mimo wielkich pieniędzy, ekscentrycznych zmian właścicielskich w europejskich klubach, mimo cynizmu, hipokryzji i korupcji, które oplotły futbol przez lata (o czym za chwilę), jedno wciąż pozostaje w nim niezmienne: nie trzeba pieniędzy, znajomości, nie trzeba być z wielkiego miasta, wystarczy mieć piłkę (kamień, kulkę papieru), żeby go uprawiać, dobrze się bawić i w myślach przenosić się na największe stadiony.
Tak samo jak dekady temu, żywe są marzenia milionów kopiących piłkę pod blokiem dzieciaków o zdobyciu bramki na wagę mistrzostwa świata. Tak jak marzenia jednego Lewandowskiego, który zaczynał w Partyzancie Leszno, a został najlepszym piłkarzem globu.
Podobnie kibice z Łodzi, Stoke, Belgradu, Hamburga, Bergamo marzą, że kiedyś ich klub, reprezentant ich wspólnoty, któremu kibicowali ich dziadkowie, ojcowie, matki, jakimś niesamowitym zrządzeniem losu zwycięży kiedyś bogatszych, większych i przez chwilę będzie na szczycie.
A takie wydarzenia jak Crvena Zvezda Belgrad zdobywająca Puchar Europy, Widzew Łódź eliminujący Liverpool, Leicester City sięgający po mistrzostwo Anglii, czy Legia Warszawa remisująca z Realem Madryt sprawiają, że każde marzenie, choćby najbardziej absurdalne, w futbolu wydaje się rzeczywiste. Teoretycznie jest możliwe do spełnienia.
Szefowie wielkich klubów nie zrozumieli podstawowego faktu: w piłce nożnej nie chodzi o to, by ciągle wygrywać. W futbolu – inaczej niż w biznesie – naprawdę istnieją „piękne porażki”.
Ba, czasem kibice podświadomie nawet pragną przegranej – na przykład, żeby zakończyła się już seria zwycięstw, by można było wspominać jej epokowość i zacząć marzyć o kolejnej. Bo ta banalna dyscyplina sportu to tak naprawdę trwająca już ponad wiek historia o wzlotach i upadkach, o spadaniu na dno i wdrapywaniu się na szczyt. Bez tej opowieści futbol nie istnieje.
Ostatnia zbiorowa ułuda
Powiedzmy jednak jasno, że Superliga nie miała zniszczyć świętej, nieskazitelnej utopii. To oczywista bzdura. Współczesny futbol już bez niej był kłębowiskiem żmij opętanych pieniędzmi, z horrendalnymi zarobkami piłkarzy, wołającymi o pomstę do nieba prowizjami dla agentów załatwiających transfery z klubu do klubu, ze skorumpowanymi działaczami i wszechobecną hipokryzją.
Organizację mistrzostw świata możesz sobie kupić, nawet jeśli kierujesz reżimem mordującym ludzi, depczesz prawa człowieka i prześladujesz mniejszości – jak w Rosji i Katarze. Ligę Mistrzów sponsoruje Gazprom, narzędzie imperialnej polityki Putina.
By oglądać mecze w telewizji, trzeba wykupić drogi abonament, by pójść na stadion – kupić coraz droższe bilety. O ile starczy dla ciebie miejsca, bo podczas ważnych meczów wiele z nich zajmują działacze i korumpujący ich biznesmeni.
Czy było więc czego bronić? Tak. Posługując się metaforą, można powiedzieć, że było to starcie dwóch kapitalizmów.
Tego europejskiego – pełnego wad i nierówności, ale jednak demokratycznego i wciąż w pewnym stopniu inkluzywnego – i tego, który znamy z Chin, Rosji, czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich – wilczego, brutalnego poza granice okrucieństwa, nieznającego innego systemu wartości niż stan bankowego konta.
W tym pierwszym wciąż jest miejsce na projektowanie lepszego świata – w tym drugim już nie.
A futbol jako taki to już być może ostatnie masowe złudzenie, zbiorowa fatamorgana, projekcja ułudy, że marzenia się spełniają, że jak jest źle, to może być lepiej, że wspólnota ludzka nie musi być wyłącznie wspólnotą konsumentów, a nasze życie rynkowym ringiem, gdzie najsilniejsi triumfują, a słabszych znosi się znokautowanych z placu boju.
Być może, całkiem niewykluczone, że – parafrazując klasyka – poza tym piłkarskim mitem jest już tylko kapitalistyczny, rynkowy nihilizm. Dlatego mit trzeba chronić. I dobrze, że tym razem znów się udało.
Widać, że Pan piszący artykuł w jakiś sposób "czuje" temat, bo w poprzednim artykule na ten temat "absolwent arabistyki" opisał temat tak powierzchownie, że osoba siedząca w temacie mogła mieć mętlik w głowie. Natomiast nie zgodzę się z tym, że dobrze odrobili pracę PRowcy, marketingowcy itd. Główni "winowajcy" zamieszania, czyli Perez i Agnelli nie mieli planów awaryjnych i to nie planu D, E, F, tylko nawet nie mieli planu B. Cały ten projekt wyglądał jak zadanie domowe zrobione na przerwie przed lekcją, bez żadnego przygotowania, bez konsultacji z władzami krajów, bez konsultacji z mniejszymi podmiotami, bez zorganizowania lobbystów, bez konsultacji ze stacjami telewizyjnymi i serwisami streamingowymi (żadna stacja nie wyraziła chęci na pokazywanie SL), bez konsultacji dokładnej z kibicami, lub zbadania upodobań kibiców (np. kibic globalny [czyli taki nie pochodzący z miejsca, gdzie gra klub] oprócz kibicowania Liverpoolowi, mógł kibicować Ajaxowi 2 lata temu, lub Atalancie Bergamo w zeszłym roku w LM).
I świetna uwaga autora – piłka nożna to biznes, ale biznes sportowy, a klubu piłkarskiego jako firmy nie można porównywać do Coca-Coli. Kibic liczy na sukces, a nie na to ile klub zarobi. Z resztą już widzę jak kibice Arsenalu zapominają, że ich klub jest w dołku totalnym, już zdążyli zapomnieć jak to jest grać w Lidze Mistrzów i zaczynają świętować, bo Arsenal zarobił 400 baniek funtów, bo zagrali w Superlidze ;]
Pomysł z Superligą od samego początku był skazany na porażkę. Z prozaicznego powodu. Ze związkami sportowymi nie da się wygrać. Są panami istnienia, funkcjonowania i zarabiania. I stoją ponad prawem. I to niezależnie od dyscypliny sportowej. Związek sportowy może zawiesić kluby, piłkarzy, zakazać im udziału w ME czy MŚ. I żadne nawet największe pieniądze tej bariery nie przebiją.
(…)I żadne nawet największe pieniądze tej bariery nie przebiją.(…)
Jesteś pewny? Dopiero w '92 MKOL zdjął szlaban dla NBA.
Tak na marginesie, akurat Arsenal F.C. nie ma w nazwie miasta. Tak więc nie "Arsenal Londyn", lecz "Arsenal F.C." (tak jak AC Milan!), albo po prostu "Arsenal". Ale to jest powszechny błąd, więc daleko mi do linczowania 😉
Chleba i igrzysk! Ludzie w swej masie są jednak ciągle na bardzo niskim poziomie rozwoju. O ile rozumiem jeszcze to, że ktoś może mieć przyjemność, żeby razem z kumplami pobiegać sobie po boisku za piłką, bo to w końcu i pożytek dla ciała i pożytek dla ducha, bo to wspóla zabawa, to cały ten "futbol" to robienie kasiory, i to wielkiej, na tępych jeleniach.
Jeśli chcemy spróbować ograniczyć obleśne pieniądze płynące do piłki, zacznijmy od nakazu transmisji wszystkich wydarzeń sportowych w otwartych kanałach telewizyjnych. Najlepiej zróbmy to na poziomie unijnym. Do tego dołóżmy nakaz przekazania części decyzji dotyczących klubów kibicom, inspiracji można poszukać w rozwiązaniach z Niemiec albo wpływu socios na kluby hiszpańskie. Utopijne? Kilka dni temu powstrzymanie pomysłu z superligą też wydawało się utopijne.
A ja jednak wolę otoczenie klubów Abramowiczów i szejków kordonem sanitarnym… a zawodnicy tracić prawo startu w reprezentacji, ale z czasem karencji na okres trwania obecnych kontraktów.
(…)Powodem był masowy bunt społeczny, którego znaczenie wykracza poza świat futbolu.(…)
Nie mylcie żylety ze społeczeństwem…
(…)Większość Europejczyków również na opiekę zdrowotną, czy edukację nie patrzy jak na produkt.(…)
Dziwnym trafem nie zwracają uwagi na 2 rzeczy:
– narobiło się tyle meczy, że zawodnicy ulegają częstym kontuzjom
– drużyny, które są dużo słabsze od przeciwników mają tendencję do częstego faulowania… co też nie jest bez wpływu na zdrowie zawodników
(…)Tak jak marzenia jednego Lewandowskiego, który zaczynał w Partyzancie Leszno, a został najlepszym piłkarzem globu.(…)
I teraz małe pytanie dlaczego Lewandowski zrealizował swoje marzenie o Złotej Piłce, a Partyzantowi Leszno do realizacji marzenia o Lidze Mistrzów do tej pory jest dalej jak bliżej?
Proponuję zrobić artykuł o korupcji w UEFA i FIFIE