"Widzialna ręka" powstała dla grupy znajomych, gdyby chcieli pogadać, potrzebowali pomocy w kwarantannie. Dzisiaj ma 90 tys. użytkowników. Ludzie oferują wsparcie, wyjście z psem, porady prawne czy naukę gry na gitarze. Lokalne grupy powstają w Niemczech, Francji, USA... Czy grozi nam pandemia solidarności? Rozmawiamy z Filipem Żulewskim, założycielem grupy
„Widzialna ręka” to facebookowa grupa, na której można zaoferować lub zwrócić się po pomoc w czasach koronawirusowej izolacji. Powstała w środę 11 marca 2020, dla grupy znajomych. 19 marca ma już ponad 90 tys. użytkowników i swoje „filie” w kilku krajach na świecie.
Ktoś chce pogadać, kto inny potrzebuje pilnej pomocy albo rady. Jedni oferują zrobienie zakupów, inni wyjście z psem, jeszcze inni prowadzą na Skypie zajęcia z jogi lub darmowe konsultacje psychologiczne albo oprowadzają z kamerką po lesie, organizują zajęcia dla dzieci, naukę języków, programowania, gry na gitarze... Organizowane i wspierane są też akcje solidarności z personelem medycznym. Pomysłom nie ma końca, odzew jest ogromny.
Gesty solidarności uchwyciła też nasza czujna kamera:
Podczas gdy niewidzialna ręka rynku widzialnymi rękoma przedsiębiorców winduje ceny środków do dezynfekcji, w Polsce oddolna inicjatywa pomocowa szerzy się szybciej (mamy nadzieję) niż koronawirus.
Założyciel grupy, Filip Żulewski jest inżynierem, mieszka w Warszawie i pracuje na uczelni. Poza pracą działa w inicjatywach kulturalnych i edukacyjnych. Rozmawiamy o tym, jak doszło do masowego zrywu wzajemnej pomocy i czy grozi nam pandemia ludzkiej solidarności.
Marta K. Nowak: Trochę przesadziłam z tym skojarzeniem z niewidzialną ręką rynku?
Filip Żulewski: Nie o tym myślałem, kiedy zakładałem grupę, ale cóż, taka interpretacja też ma jakiś sens.
To dlaczego widzialna ręka?
Chodziło o skojarzenie z akcją Niewidzialna Ręka, w ramach której anonimowo pomagano sobie w Polsce. Chciałem do tamtej inicjatywy nawiązać, ale uznałem też, że właśnie teraz ta ręka musi stać się widzialna. Nie powinniśmy już być anonimowi, tylko pomagać sobie twarzą w twarz. Oczywiście w obecnej sytuacji to oznacza przez Skypa i przy zachowaniu bezpiecznej odległości, ale chodzi o to, żeby budować lokalną społeczność.
I udało się?
Powstaje coraz więcej regionalnych grup. To ważne, bo ta ogólnopolska rozrosła się do takich rozmiarów, że trudno to moderować, kontrolować, gorzej jest też z rozmową. W grupie 50, 60 osób rozmawia się jeszcze konstruktywnie - myśli jak rozwiązać problem. Przy 5 tys. osób też jeszcze jakoś się dało, ale 90 tys.? Pojawia się więcej ocen, oskarżeń, gubi się trochę empatii.
Jestem zwolennikiem budowania tzw. affinity groups, czyli małych grup zorganizowanych wokół wspólnego celu, grup wsparcia. Powstało już wiele regionalnych ekip czy kolektywów, które robią świetną robotę. Ciągle zachęcam, żeby było ich więcej - w ramach Widzialnej Ręki czy też nie, to nieistotne.
Z tego co widzę, takie lokalne oddziały Widzialnej Ręki wciąż powstają. Na mapce doliczyłam się 100 punktów w całej Polsce.
Tylko dlatego, że facebook nie jest w stanie wyświetlić ich więcej. Tak naprawdę jest ich około 150. Sam już tracę w tym rachubę, dostaję wiadomości, ludzie piszą w komentarzach - grupy widzialnej ręki powstały już w Berlinie, Paryżu, Wiedniu, kilka w Wielkiej Brytanii… Pojawiła się też grupa dla obcokrajowców w Polsce, osobna dla Ukraińców.
Przy zamkniętych granicach wiele osób nie może wrócić do domu, jest mnóstwo stresu, dezinformacji. To ważne, żeby takie osoby miały się do kogo odezwać. Wielu Polaków też utknęło za granicą. Być może zamiast panicznie szukać drogi do domu, nawet z narażeniem własnego bezpieczeństwa, mogą się dzięki takim grupom wzajemnie odnaleźć, zorganizować, jakoś to razem przetrwać.
Moja inicjatywa powstała z bardzo pragmatycznych pobudek. Chodziło przede wszystkim o dawanie sobie wsparcia emocjonalnego i rozwiązywanie praktycznych problemów. Koleżanka wracała akurat z zagranicy i musiała poddać się kwarantannie, trzeba się było zastanowić, kto zrobi jej zakupy.
Ale grupa niespodziewanie się rozrosła i zaczęła rządzić własnym życiem. Podczas tego tygodnia zauważyłeś w niej jakieś ciekawe przemiany?
Bardzo ciekawe były różne przetaczające się przez nią wątki. Pojawiały się problemy czy tematy, wywoływane czasem przez media i ludzie wspólnie próbowali je rozwiązać. Jednego dnia dyskutowano o pomocy seniorom, jak robić to bezpiecznie. Potem jak bezpiecznie wyprowadzać psy.
Ludzie uczą się nawzajem, wypracowują metody. Powstaje kolektywna wymiana informacji i sposobów działania.
Dość szybko pojawił się też temat umów śmieciowych, sytuacji osób na zleceniach, które z dnia na dzień traciły pracę.
Pisali: mam oszczędności na miesiąc, jeśli to potrwa dłużej, nie mam za co żyć. Nagle się okazuje, że w takiej sytuacji jest twój sąsiad, gość, z którym widujesz się w piekarni.
Zaczęto się wspólnie zastanawiać nie tylko, co teraz, ale też: co potem. W odpowiedzi powstało kilka grup:
Ciągle zgłaszają się też osoby, gotowe udzielić porad z prawa pracy.
Stworzyłeś wspaniałą inicjatywę
Nie spodziewałem się, że to się tak potoczy. Nie jestem trendsetterem ani menadżerem, tylko inżynierem. Po prostu udało mi się przypadkiem trafić w ważną potrzebę dużej części społeczeństwa. Ludzie mają zachwiane poczucie bezpieczeństwa, szukają bliskości, ale są zmuszeni do izolacji. Do tego pomaganie innym zwyczajnie sprawia, że czujemy się lepiej. To taka chałupnicza analiza, socjolog by to lepiej zrobił, ale tak sobie tłumaczę ogromną popularność grupy.
Podejrzewam też, że jest pewien próg, który rozpoczyna takie masowe zrywy. Kiedy odpowiednia liczba osób zacznie coś robić, to kolejne to podłapują i zaczyna się prawdziwa epidemia. Dosłownie, przyrost członków grupy jest wykładniczy, rośnie jak przy koronawirusie.
Grozi nam pandemia solidarności?
Teraz wzrost zaczyna się powoli zmniejszać, zaraz dojdziemy do momentu kulminacyjnego i być może ludzie wrócą do codzienności albo odejdą z grupy. Liczę na to, że nawet kiedy ta niepewność i izolacja się skończy, to idea organizowania się lokalnie gdzieś zostanie.
Ludzie zdążyli się już poznać, pomóc sobie, nauczyli się wzajemnie wspierać emocjonalnie, zaufali czasem zupełnie obcym osobom. Powstały małe sieci kontaktów, które wiedzą, że mogą na siebie liczyć.
Najbardziej się obawiam, że ta idea pomocy zostanie jakoś skapitalizowana, że zrobi się z tego wolontaryjny uber. Widać, że jest potrzeba, więc nie wiadomo czy rynek nie położy na tym tej swojej niewidzialnej ręki. Dlatego im więcej lokalnych grup, które będą się organizować same, tym lepiej.
Mam nadzieję, że te, które powstały przy okazji obecnego kryzysu, znajdą pomysły na długoterminowe działanie, że to doświadczenie wspólnej pracy i ludzkiej solidarności zaprocentuje. Żyjemy w czasach, w których może pojawić się wiele nowych zagrożeń, nie tylko międzynarodowych. Zrywy, takie jak ten, dają nadzieję, że przy kolejnym kryzysie, ludzie będą wiedzieli, co robić i jak się organizować.
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Komentarze