19 października Shaho wysyła wiadomość: „Jestem w drodze na granicę. Jak Allah pozwoli dotrę do Niemiec. Czuję, że się uda”. W Polsce jest druga w nocy. Rodzinie wysyła też pinezkę z lokalizacją: rzeka Świsłocz pod Krynkami. Później jego telefon milknie. [Reportaż Szymona Opryszka]
- Od trzech miesięcy nie spałem. Mam go cały czas przed oczami. Gdy wpatruję się w ciemność i gdy na chwilę zapadam w drzemkę. Shaho, mój kochany Shaho – Kawa Barznji wita mnie w drzwiach.
Jest początek lutego, jeżdżę po irackim Kurdystanie śladami migrantów deportowanych z białoruskiego centrum w Bruzgach. Gdy docieram do Kuj Sandżak, 75 kilometrów od Irbilu, stolicy kurdyjskiej autonomii w Iraku, o migrantach rozmawia się jak o czymś powszednim. Każdy zna kogoś, kto choć raz spróbował. Czasem to historie tragiczne: jak 4-letniej Hanasy i trzy lata starszej Rezhwar. Ciała dziewczynek i ich matki znaleziono dopiero w czerwcu na greckim wybrzeżu. W marcu do miasta wrócił 11-letni chłopiec, który stracił całą rodzinę w podobnym wypadku łodzi na Morzu Egejskim.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Od mieszkańców Kuj Sandżak usłyszałem o ojcu, który rozpacza po synu - przepadł gdzieś na granicy Polski z Białorusią. Dzwonię, od razu zgadza się na rozmowę. Zanim wejdziemy od parterowego domku, który stoi w pobliżu centrum miasteczka, Talib, wujek zaginionego Shaho ciągnie mnie za rękaw. - Nie używaj czasu przeszłego – rzuca spod wąsa łamanym angielskim.
Siadamy w dużym salonie, na ścianach zielone płytki, jak w łazience, żeby w pokoju było chłodniej, a na podłodze ogromny dywan. Czyjeś niewidzialne dłonie zza drzwi podają kawę, potem dużą cukiernicę i talerz z truskawkami. Przez dwie godziny ojciec opowiada mi o synu. Kawa w czarnej marynarce siedzi na krawędzi fotela, skulony skubie białą brodę albo bezradnie łapie się za łysinę. Nie przypomina pewnego siebie kierownika fabryki dywanów, który na jednym z filmików opublikowanych w mediach społecznościowych z uśmiechem opowiada w telewizji o swojej pracy.
Z trudem dobiera słowa, zmienia wątki, jakby wszędzie szukał ratunku. - Proszę, częstujcie się truskawkami – powtarza. – Pomóżcie mi znaleźć Shaho, musicie. Czuję, że on żyje.
- Bierze pan pod uwagę inny scenariusz? – mówię nieśmiało.
- Naprawdę chcesz o to spytać? To go zabije – szturcha mnie tłumacz Muhammad, który pomaga mi w Kurdystanie. W końcu nie tłumaczy mojego pytania.
Rawezh, przyjaciel Shaho siedzi na łóżku w tanim hostelu w Londynie. Wierci się, zmienia ustawienie kamery, szuka dobrego kadru i odpowiednich słów.
Z Shaho znają się od dziesięciu lat. Dwaj przyjaciele: syn sprzedawcy dywanów i syn policjanta. Całe życie w Koya: razem do szkoły, razem na bazar, razem zapragnęli Europy.
- To był jakiś zwyczajny dzień, chyba trzy lata temu. Jeszcze nie mieliśmy 18 lat, gdy zaczęliśmy rozmawiać o przyszłości. Żaden z nas nie chciał zostać w Kurdystanie – mówi Rawezh. – Chyba wtedy zdecydowaliśmy, że spróbujemy.
Po szkole znajdują robotę. Najpierw pracują na stacji benzynowej, pięć dolarów za dziesięciogodzinną zmianę. Nie da się wiele oszczędzić. Potem w dyskoncie spożywczym Teammart za dwieście dolarów miesięcznie. Dwie przecznice od pracy jest kebab Real Madryt, nazwany na cześć ulubionego klubu Shaho, ale jedzą tam rzadko, wciąż oszczędzają kasę, czasami ledwie starcza na doładowanie telefonu. Wieczory spędzają więc przed konsolą, grają w FIFĘ i słuchają piosenek Narimana Babana.
Rozmawiają o wyjeździe. Rawezh chce przenieść się do Europy, bo marzy mu się demokracja, a nie kraj, w którym „nie ma praw człowieka”. Za to Shaho mówi znajomym, że wyjeżdża, bo marzy o karierze piłkarza.
Dziwi mnie to, bo chłopak ze zdjęć nie wygląda na sportowca. - Naprawdę w to wierzył? – dopytuję Rawezha. – Jako 21-latek na karierę w Europie nie miał szans.
- No, wiem, wiem – wierci się przyjaciel Shaho. – Nikt nie chciał mu psuć tych marzeń.
Udaje im się namówić rodziców na pomoc finansową. Ojciec Rawezha sprzedaje mieszkanie, tato Shaho dom. Już wcześniej ustalili wszystko z przemytnikiem. To Kurd, budzi zaufanie. Powtarza slogany jak inni sprzedawcy marzeń – trzy godziny spaceru przez las, a potem Europa będzie jak na wyciągniecie ręki. Deponują pieniądze – po prawie 3 tys. dolarów - w niewielkim kantorze w Koya, to normalna praktyka w Kurdystanie.
Ojciec Shaho: - Zgodziłem się, bo wiedziałem, że Europa to dla niego szansa. To była inwestycja w przyszłość. Co z tego, że mogłem dać mu dom, skoro tutaj nie znalazłby dobrej pracy, ani nie zaznał normalnego życia.
We wrześniu 2021 roku Rawezh wyjeżdża do Stambułu, twierdzi, że bezskutecznie starał się o wizę do Polski. Shaho dociera tam pięć dni później. 2 października 2021 wsiadają w Stambule do samolotu do Mińska. „Allah będzie z nami” – pisze Shaho do ojca.
- W samolocie cały czas gadał. Ciągle tylko, że ma dobre przeczucia. To mnie zdziwiło, bo to raczej małomówny gość – wspomina Rawezh.
Kilka dni spędzają w Mińsku. Siedzą w hotelu, na miasto wychodzą tylko po karty do telefonów i zrobić zapasy żywności. 6 października docierają do granicy polsko-białoruskiej. Idą w grupie 13 Kurdów, wśród nich jest nieco starszy chłopak, lider grupy. Pewny siebie, powtarza, że ma bezpośredni kontakt z przemytnikiem i wszystko jest dobrze zaplanowane. Maszerują nocą. Na początku są ostrożni, co kilkadziesiąt metrów przystają i nasłuchują.
Im bliżej Europy tym większe ciarki. Słychać szczekanie psów. Biegną. Rawezh gubi telefon, biegnie w ciemność za kimś z grupy. Kilka godzin później w umówionym miejscu po polskiej stronie spotyka się 12 Kurdów. Przez trzy dni siedzą w lesie. Kończy się jedzenie i woda, jest zimno. Boją się zapalić ognisko. Dużo czasu na myśli, mało sił na rozmowy. Brakuje tylko Shaho.
- Powiedziałem liderowi naszej grupy, żeby zadzwonił do przemytnika, bo Shaho się zgubił. Gdy tamten oddzwonił, zaczął nas uspokajać: „Nie martw się, pewnie go zgarnęli i wywieźli na Białoruś. Idźcie dalej, a ja się tym zajmę, przejdzie z kolejną grupą” – opowiada Rawezh.
A potem już nie ma czasu, pinezka, bieg do samochodu, ukraiński kierowca popijający energetyki, bolące kolana i długa droga do Niemiec: dużo stresu, lepkie od potu ręce, opadające powieki, głód.
- Ludzie mogą pomyśleć, że czułem szczęście, bo dotarłem do Europy. Ale 6 października to najtrudniejszy dzień w moim życiu – mówi Rawezh. - Zacząłem dorosłe życie: bez rodziny, bez kolegów, z dala do domu. I wtedy ostatni raz widziałem mojego przyjaciela. Nie czułem żadnego szczęścia, gdy wsiadałem do auta, bo brakowało w nim Shaho.
Kawa, ojciec zaginionego, wychodzi do pokoju z talią zdjęć.
Shaho niemowlak. Jego imię znaczy Król Gór na cześć szczytu w górach Zagros, po stronie irańskiej.
Kilkuletni Shaho w górach z ojcem, nie patrzy w obiektyw. Wujek Talib zauważa, że ludzie o takim imieniu to podobno wycofani introwertycy.
Shaho z matką.
Shaho nad jeziorem.
Shaho w kurtce moro.
Shaho rozmodlony.
Ojciec dotyka tych zdjęć z czułością, łamie mu się głos.
W oczach chłopaka z selfie z lotniska w Stambule widać ekscytację.
Jest też zdjęcie z 8 października zrobione w Białorusi po pierwszej próbie przejścia przez granicę. Ma postrzępioną brodę, brudną chustę, lekko otartą skórę na twarzy. Oczy jakby zgasły.
Ojciec Shaho: - Tamtej nocy upadł w puszczy i uderzył głową w konar. Zranił się lekko, ale czuł się dobrze. Mówił, że to nic groźnego. Był zły na siebie, domyślał się, że wszyscy jego towarzysze przeszli. Uznałem wtedy, że to zły znak. Ale mu tego nie powiedziałem.
Rawezh nie widział tego zdjęcia, które Shaho wysłał z białoruskiego lasu, bo jechał już w ciężarówce z Niemiec do Londynu. Ciągle jeszcze wierzył, że przyjaciel sobie poradzi.
A Shaho wciąż próbował podążyć jego śladem.
Na obu selfie wysłanych z Białorusi spod chusty wystaje fragment łańcuszka. To jego talizman. Na medaliku wygrawerowany jest napis „Mama, Tata, Siostra”.
- Byli jeszcze w Stambule, gdy napisałem do Shaho: „Odpuście, to niebezpieczna droga”. Ale oni byli już zdecydowani – mówi Aland, który razem z nimi chodził do szkoły, a w siódmej klasie siedział z Shaho w ławce. Mieszka w Kuj Sandżak, pomaga w gabinecie weterynarza. Też ma za sobą próbę ucieczki z Kurdystanu. Kilka tygodni wcześniej Aland został deportowany z Ankary. Tureckie służby wyhaczyły go na lotnisku, siedem dni spędził w areszcie, a później deportowano go do Iraku.
Kiedy dopytuję o tamtą podróż, nie potrafi wytłumaczyć, w jaki sposób zamierzał dolecieć do Niemiec. Mówi, że chciał po prostu kupić bilet lotniczy.
6 października czekał na wieści. Z Rawezhem nie było kontaktu, zgubił telefon w lesie. Odezwał się dopiero po tygodniu, był już w drodze do Londynu.
- A Shaho wysłał wiadomość już następnego dnia. Napisał: „Zgubiłem się w lesie, wszystko w porządku” – opowiada Aland. – Spotkał służby graniczne z Białorusi i poprosił, żeby mu pomogli. Nie wiem, czy zapłacił łapówkę, ale udało mu się wrócić do cywilizacji. Naładował baterie w telefonie, kupił nowy powerbank. I wciąż próbował, nie wiem, ile razy.
Raz był już nawet na terytorium Polski, w samochodzie w kierunku Niemiec. Według ojca złapała go policja. Zdaniem Alanda to polskie służby graniczne. Wywieźli go za drut.
- W połowie października nagrał mi wiadomość. Znów był w jakimś mieście w Białorusi – opowiada kolega Shaho. – Mówił: „Mam dość Aland, jestem zmęczony, to bez sensu. Wracam do domu”.
Napisał też do rodziny. Że jest w Mińsku. Że chyba wróci. Że nie wierzy, że to się uda. Ale kilka godzin później zmienił ton. Kolejna wiadomość. Że poznał grupę Kurdyjczyków i chcą spróbować razem. Pójdą w dwadzieścia osób, będzie raźniej. A trójka z nich to też mieszkańcy Kuj Sandżak, dobrzy ludzie. Jeszcze się zastanowi, bo przemytnik odradza mu drogę z nieznaną grupą.
Ojciec: - Nie mogłem mu zabronić. W głębi duszy prosiłem Allaha, by już wracał.
Rano 19 października Aland przeczyta wiadomość od Shaho: „Jestem w drodze na granicę. Jak Allah pozwoli dotrę do Niemiec. Czuję, że się uda”. Shaho wysyła ją w nocy, o godz. 02:45 czasu irackiego. W Polsce dochodzi druga. Zdąży jeszcze przesłać rodzinie pinezkę z lokalizacją, która wskazuje na rzekę Świsłocz, niedaleko wioski Krynki.
Później jego telefon milknie.
A teraz rzeka Świsłocz meandruje po naszej rozmowie w rodzinnym domu Shaho. Łzy płyną po policzkach Kawy. - Czy jest niebezpieczna? – dopytuje mnie.
Łatwo się pomylić, bo przez Białoruś płyną dwie Świsłocze. Dopływ Berezyny przepływa przez Mińsk, robi wrażenie, niegdyś była to rzeka żeglowna.
Ale druga ze Świsłoczy, dopływ Niemna płynie wzdłuż granicy polsko-białoruskiej od Ozieran Małych aż do Kondratek. W linii prostej to 22 kilometry, ale rzeka wykręca granicę w esy floresy.
Oglądamy z ojcem Shaho zdjęcia rzeki: strażnik graniczny z lornetką na brzegu, jakiś przyrodnik stoi po kolana w wodzie. Ojciec wzdycha z ulgą. Wygląda na to, że w takiej rzece trudno się utopić. A Shaho słabo pływał.
Aland, kolega Shaho powie mi potem: - Zawsze nazywałem go wielkim Shaho, bo jako młody chłopak trenował kung-fu, był naprawdę dobry. Ale pływać nigdy się nie nauczył.
Dlatego Świsłocz nie daje spać ojcu Shaho. Tydzień po ostatniej wiadomości od syna zaczyna pisać i dzwonić: do aktywistów, konsula, znajomych polityków. 26 października Ambasada Iraku w Warszawie zwraca się do polskiej Straży Granicznej z prośbą o informację o chłopaku. Podobnie czyni iracka placówka dyplomatyczna w Moskwie, ale do instytucji białoruskich. Ojciec nie dostaje żadnej odpowiedzi.
Katarzyna Zdanowicz, rzeczniczka prasowa podlaskiego oddziału Straży Granicznej, którą pytam o Shaho, odpisuje mailem: „Jeżeli chodzi o poszukiwania zaginionych osób na terenie naszego kraju, to takie czynności po otrzymanej informacji podejmowane są zawsze przez funkcjonariuszy Straży Granicznej, często we współdziałaniu z innymi służbami”.
Wytłuszcza słowa: „na terenie naszego kraju”. Bo jeśli Shaho nie dotarł do brzegu Świsłoczy, to nie przekroczył polskiej granicy.
Z Twittera polskiej Straży Granicznej wiemy, że 19 października odnotowała „424 próby nielegalnego przekroczenia granicy polsko-białoruskiej”. Zatrzymano sześciu nielegalnych imigrantów, w tym pięciu obywateli Iraku.
Dopytuję Zdanowicz, czy w tamtych dniach strażnicy interweniowali nad rzeką Świsłocz. "Placówka w Krynkach ani 18 października, ani 19 października nie ujawniła siedmioosobowej grupy obywateli Iraku" – odpisuje rzeczniczka prasowa podlaskiego SG.
Razem z wujkiem i ojcem Shaho sprawdzamy dalej: Shaho nie ma też w żadnych rejestrach aktywistów. Nie udaje się go odnaleźć w żadnym z polskich ośrodków dla migrantów.
Świsłocz nie daje spokoju wujkowi Talibowi. Na początku lutego, jeszcze przed moją wizytą, złożył wniosek o wizę w Białorusi. Pojedzie, wynajmie ekipę nurków, sprawdzi każdy metr zarośli. Już napisał tu i tam. Umawiamy się, że spotkamy się po obu stronach granicy w tym samym czasie, jakoś na początku marca, kiedy tylko zaczną się roztopy.
Przyznaje, że trochę się boi tej rzeki. Przeczytał w sieci, że jesienią po Świsłoczy dryfowało dwieście trupów. Jesienią powiedział o tym Konrad Sikora, wiceburmistrz Michałowa w rozmowie z niemieckim „Focusem”, a jego wypowiedź, mimo dementi Straży Granicznej poszła w świat. Tłumaczę, że to było tylko niefortunne stwierdzenie, ale wujek wie swoje i nie ufa Świsłoczy.
Ma rację: może rzeka nie jest głęboka i rwąca, ale bagniste brzegi to już trudna przeszkoda. Zwłaszcza nocą.
Gdy tamtego dnia w Kuj Sandżak żegnamy się z wujkiem na ulicy, znów łapie mnie za rękaw. – Cokolwiek się dowiesz, najpierw zadzwoń do mnie. Najgorsze wieści zabiją mojego brata – mówi.
Ale dwa tygodnie później wybucha wojna. Jadę do Ukrainy, wujek Talib nie ma szans na lot do Białorusi. Czekamy.
Zastanawiam się, jak odnaleźć tych, którzy 19 października towarzyszyli Shaho w przeprawie przez rzekę. Pytam różnych osób: dziennikarzy, kurdyjskich migrantów, których poznałem na Białorusi i ich krewnych. W końcu udaje się odnaleźć trzech świadków wydarzeń z tamtego dnia: jeden jest w Helsinkach, drugi w Turcji, trzeci wrócił do Kurdystanu. Opowiadają tę samą historię, zgadzają się szczegóły, ale tylko jeden z nich zgadza się na oficjalną rozmowę.
- Nazywam się Babo, mam 25 lat. Czemu wyjechałem? W tej historii to nie ma znaczenia. Tak jak linie lotnicze, którymi leciałem. I kwota, którą zapłaciłem przemytnikowi. Po prostu, nie chcę o tym mówić.
Do Mińska dotarłem w połowie października. W centrum handlowym zobaczyłem grupę Kurdów, poznałem ich po języku i po tym, jak gestykulowali. Byli w trójkę, okazało się, że wszyscy są z mojego miasta. Wśród nich był Shaho. Miły gość, ale niewiele mówił. Zaprosili mnie, bym jechał z nimi na granicę. Mieli zaufanego przemytnika.
To było 18 października. Ruszyliśmy przez las. Byliśmy dużą grupą, 23, może nawet 25 osób, w tym dwie rodziny z dziećmi. Sami Kurdowie. Shaho był jednym ze słabszych, wyglądał na zmęczonego, powłóczył nogami. Powtarzaliśmy mu, żeby szedł pierwszy albo między nami, byleby nie ostatni. Udało nam się przejść przez granicę, ale kilkanaście minut potem złapali nas polscy strażnicy. Wpakowali do busa, wieźli i wieźli, daleko od miejsca, w którym mieliśmy przekroczyć granicę. A później za drut. Po drugiej stronie pełno było białoruskich pograniczników. Wyglądało to jak baza wojskowa.
Usiedliśmy pod drzewami i czekaliśmy. Przyszli nocą. Wybrali ośmiu z nas, samych młodych mężczyzn, rodzinom dali spokój. Próbowaliśmy porozumieć się na migi. Zrozumieliśmy, że wezmą nas nad rzekę. Pokazywali, że za nią jest już Europa. Pytaliśmy, jak wysoka jest woda. Jeden z nich wskazał, że do pasa. Nie uwierzyliśmy mu. Poza tym był przymrozek, nikt nie chciał aż tak ryzykować. Odmówiliśmy.
Wtedy zaczęli nas kopać, bić metalowymi prętami. Dostało się każdemu z nas, najbardziej chyba Shaho. Wpakowali nas do ciężarówki i zawieźli nad wodę.
Tam kazali się rozebrać i przechodzić. Było tak zimno, że nie miałem odwagi ściągnąć koszulki.
Pierwszy poszedł Hama, z plecakiem i spodniami nad głową. Za nim dwaj następni. Wszyscy przeszli. Shaho był czwarty. Był gdzieś w połowie rzeki, gdy usłyszeliśmy jego wrzask. Wzywał pomocy, po kurdyjsku i po angielsku, to był okropny krzyk. Noc była gęsta, nic nie było widać, słyszałem tylko bulgot wody.
Pogranicznicy stali na brzegu. Cała trójka rechotała. Nie tracili czasu, wepchnęli kolejnych dwóch do rzeki.
Stałem na brzegu jako ostatni. Przerażony i zmarznięty. Gdy odmówiłem, jeden z nich wyciągnął pistolet. Szybko wszedłem do lodowatej wody. Byłem już blisko drugiego brzegu, gdy poczułem, że nie mogę ruszać lewą nogą i lewą ręką. To były sekundy. Woda sięgała mi do nosa. Chyba coś zawołałem.
Ten, który szedł przede mną, był już na brzegu. Próbował mnie wyciągnąć. Raz, drugi, w końcu szarpnął za moją koszulkę. Uratowała mnie.
Nie wiedzieliśmy, gdzie podziała się pierwsza trójka. Pobiegliśmy do lasu, próbowaliśmy rozpalić ogień. Wtedy zjawił się Hama, dwaj jego kumple i wojskowi z Polski. Mieli broń. Siedzieliśmy przed nimi z podniesionymi rękoma i błagaliśmy o pomoc.
Zrozumieli, że nasz kolega zaczął się topić. Dwóch z nich poszło nad rzekę. Wrócili po jakimś czasie. Twierdzili, że nic nie widzieli. Chyba nam nie uwierzyli. A później to co zawsze. Mówili, że nas nie wywiozą, ale kłamali. I znów za drut, na Białoruś.
A Shaho? Nie powiem, że zginął. Nie mam pewności. Nie widziałem, by wychodził na brzeg. Ale nie widziałem też jego ciała.
Gdy w październiku ruszyłem śladami migrantów w Stambule spotkałem się z dwoma syryjskimi przemytnikami. Obaj wodzili palcami po mapach i wskazywali na okolicę Krynek. Trzeba było mocno powiększyć mapę w telefonie, by pokazywała cieniutką stróżkę Świsłoczy. Wielu migrantów wciąż wybiera właśnie tamten rejon do przedarcia się przez granicę. Tędy prowadzą ich przemytnicy, tam też wysyłają ich białoruscy pogranicznicy.
Jadę we wskazane przez Babo miejsce nad Świsłoczą wraz z Marianną, mieszkanką Podlasia, która publikuje w OKO.press swoje dzienniki.
Topimy kalosze w bagnistym brzegu. Pożera nas zieleń i komary. W końcu docieramy do miejsca, w okolicy którego rzekę przekraczał Shaho. Jest słupek graniczny. Po chwili słyszymy szelest w zaroślach, potem chlupot wody, wiemy że usłyszeli nas wojskowi – z daleka widać ich namiot.
Kiedy wracamy, przy aucie czeka już patrol SG. Przyjeżdżają kolejne patrole i wojsko. Przez pół godziny 20 osób i pies czeka aż dyżurny w placówce zweryfikuje nasze dowody. Strażnicy są mili, przepraszają za długi czas oczekiwania. Dodają, że rzeka wezbrała po deszczach. I radzą, by następnym razem zadzwonić do dyżurnego po zgodę na wejście w okolice Świsłoczy. Następnego dnia dyżurny jednak odmawia wstępu, powołując się na uchwałę wojewody podlaskiego.
Po Shaho próbowali przejść tu następni. W grudniu Irakijczycy zostali złapani na pontonie, podobno dostarczonym przez białoruskich pograniczników. Miesiąc później tak samo wpadli mieszkańcy zachodniej Afryki. W marcu 13 osób przeszło nad rzeką po przerzuconej drabinie. W czerwcu obywatel Senegalu próbował wpław. Wszystkich łapała straż graniczna.
Statystyk tych, którzy pokonali Świsłocz w drodze do Europy, oczywiście nie ma. Szansa, że Shaho jest tej grupie jest naprawdę nikła.
Długo się zbieram, by napisać do ojca Shaho. W końcu piszę: „Przepraszam. Nie udało mi się znaleźć Shaho”.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze