Nie kupuję, nigdy nie kupowałam relacji. Jestem autentyczna, nie umiem być nieszczera i nie umiem odgrywać komedii. Grać mogę na scenie, ale nie w życiu – mówi Wirginia Szmyt, DJ Wika, najstarsza polska didżejka.
Ewa Koza, OKO.press: Często słyszę: „A kiedyś to było…” czy „W dzisiejszych czasach to…” i tu zaczyna się utyskiwanie na wszystko, co współczesne. Pani nie krytykuje tego, że młodsze pokolenia chcą żyć inaczej?
Wirginia Szmyt, DJ Wika: Wydaje mi się to zupełnie naturalne. Sama nie chciałabym powrotu do tamtych czasów. Dziś mamy otwarte granice, możliwość poznawania różnych kultur i dostęp do wielu rzeczy, które lata temu były poza naszym zasięgiem.
Też często słyszę: „Ach, kiedyś to było…”, przecież wciąż są kobiety, które chcą żyć pod dyktando męża, a ja jestem za związkami partnerskimi. Kobiety nie muszą już być uzależnione od mężczyzn. Jeśli chcą, to ich sprawa, ale niech to będzie ich wybór, nie przymus. Nie wyobrażam sobie, że mąż by mnie bił, a ja bym z nim żyła, bo złożyłam przysięgę.
Jest w pani zgoda na zmiany w otoczeniu, a w sobie?
Przecież widzę je codziennie. Nie neguję ich, bo nie można żyć długo i zaprzeczać upływowi czasu. Żebym mogła być w zgodzie ze sobą, muszę akceptować i siebie, i czas, w którym żyję. Wiadomo, że nie będę wyglądała jak dwudziestka czy pięćdziesiątka, bo skończyłam 86 lat. Dla mnie to sukces – jestem w dobrej formie, jestem samodzielna i niezależna. Jestem aktywną uczestniczką czasu, który upływa.
Wiele rzeczy mi się podoba, wpasowałam się w rzeczywistość. Jestem seniorką XXI wieku, otwartą na zmiany. Cenię rozwój nauki, dziś mamy łatwy dostęp do wiedzy, tyle że nauka zagraża fanatycznym przekonaniom. Kiedyś, gdy ksiądz jechał przez wieś, ludzie klękali, a potem zbierali do woreczków ziemię, której dotknęły koła jego powozu. To czasy mojego dzieciństwa. A dziś? Dla wielu wciąż wygodniej tkwić w wierzeniach niż się rozwijać.
Patrzę na starość jak na dar życia, nie jak na nieszczęście. Chciałabym dożyć 100 lat, bo mam koty, dobrze by było, gdyby przeżyły swoje życie przy mnie. Trochę humorystyczne te moje założenia – nie mówię o wnukach czy prawnukach, ale o kotach, bo one są ze mną codziennie, są mi bardzo bliskie.
Nie ma w pani złości, nie rozlicza pani dzieci i wnuków, że za rzadko panią odwiedzają?
Nie jestem najlepsza w budowaniu bliskich relacji, więc ich nie oczekuję. Nigdy nie kadziłam i nie kadzę wnukom ani nikomu innemu. Nie jestem babcią, która widziała we wnukach cuda świata. Nie, ja widziałam ich wady i zalety, widziałam w nich ludzi. Faktem jest, że nie spędzałam z nimi czasu, bo pracowałam.
Syn mi kiedyś powiedział: „Mamo, najważniejsza jest dla mnie rodzina, czyli żona, dzieci i wnuki”. Mama schodzi na plan dalszy, czy tego chce, czy nie. Inaczej wygląda relacja matki z córką – ja miałam z mamą bardzo bliskie relacje, była dla mnie bardzo ważna – inaczej, kiedy ma się synowe. Dla nich ich mama jest najważniejsza. A ja nie będę się wtrącać, bo zależy mi, żeby synowie mieli dobre relacje z żonami. Rodziny moich synów to pierwsze korzenie, które wypuściłam. Cieszę się, że są szczęśliwi, a ja przyjęłam taką postawę, że skoro nie jestem tak bliska, nie muszę bywać u nich zbyt często.
Jeśli nie ma mnie przez cały rok, nie musi mnie być na kolacji wigilijnej.
Nie przeszkadza mi to. Wystarczy, że te rodziny są i dobrze ze sobą funkcjonują. Cieszę się, bo wiem, że moi synowie są świetnymi mężami, ojcami i dziadkami. To piękne, że mogłam zaszczepić w nich taką odpowiedzialność. Pewne cechy mają po mnie – pracowitość, niezależność, samodzielność. Rozstałam się z ich ojcem, moim pierwszym mężem, gdy mieli 17 i 18 lat. Byliśmy wspaniałą trzyosobową rodziną. Moi synowie roznosiły mleko o 04:00 rano, żeby zarobić. To, że są wykształceni, zaradni, uczciwi, że sami doszli do tego, co mają, jest dla mnie siłą, motywacją i olbrzymią radością.
Ja nie miałam domu, wojna zabrała mi wszystko. Miałam trudne dzieciństwo, chorowałam, straciłam rodzinę, a teraz mam swoje mieszkanie i swoje własne życie. Jestem wolna – wciąż dużo mogę i nic nie muszę. Nie muszę mieszkać u żadnego z synów, mogę sprzedać mieszkanie i żyć w luksusowym apartamencie w domu opieki. Ważne, żebym mogła tam zabrać moje koty i do końca być szczęśliwa. Nie chcę być gdzieś, gdzie ktoś będzie się chmurzył, że zajmuję mu przestrzeń. To nie dla mnie. Nie ubolewam nad tym, nie mam pretensji. Mam swoje życie.
Kiedyś syn wpadał do mnie co tydzień, potem co miesiąc, a teraz – kiedy sam jest już dziadkiem – wpada raz na pół roku. To też dobrze. Wiem, że jest zajęty, razem z żoną pomaga w opiece nad dziećmi, bo młodzi pracują.
Pamiętam, jak w trakcie pierwszego spotkania usłyszałam z pani ust: „Ja nie kupuję relacji”.
Zgadza się, nie kupuję, nigdy nie kupowałam relacji. Jestem autentyczna, nie umiem być nieszczera i nie umiem odgrywać komedii. Grać mogę na scenie, ale nie w życiu. Jak mi coś nie odpowiada, nie wchodzę w to. Nie muszę się ze wszystkimi przyjaźnić, nie muszę wszystkich kochać ani nawet lubić. I nie wszyscy muszą lubić mnie.
Często, jeśli nie bardzo często, powtarza pani, że nie jest dobra w budowaniu bliskich relacji, tymczasem dodzwonienie się do pani najłatwiejsze nie jest (śmiech). Albo idzie pani z kolegą na koncert, albo bez zapowiedzi wpada do pani koleżanka i zostaje na noc. Nieustanie ktoś dzwoni, wysyła esemesy. Więc jak to jest z tymi relacjami?
Może tak, że ja nie wychodzę z inicjatywą.
Jeśli ktoś dzwoni, staram się z nim porozmawiać, bez względu na to, czy żali się, że odszedł mąż, czy wykryto u niego nieuleczalną chorobę. Każdego wysłucham. Nie dzielę ludzi, nie jestem osobą, do której boją się podejść.
Gdy gram na zabawie, nie czuję się gwiazdą, jestem jedną z uczestniczek. Czasem, gdy idę po kawę, ktoś podchodzi, żeby się przytulić. Gram już 27 lat, znam część tych ludzi.
Są tacy, którzy przychodzili na moje pierwsze potańcówki. Pamiętam starszych panów, którzy trzy dekady temu byli już seniorami i mimo upływu lat wciąż przychodzą, czasem przyczłapią, tylko po to, żeby usiąść, popatrzeć, porozmawiać, pobyć. Lepiej się dzięki temu czują. Może nie zauważają zmian w swoim wyglądzie, a męska duma nie pozwala im zostać w czterech ścianach.
A seniorki?
Są zdecydowanie bardziej krytyczne względem swojego wyglądu.
W świecie, w którym byłyśmy młode, normą było, że kobiety przykładały większą wagę do tego, jak się prezentują, podkreślały urodę, kokietowały wyglądem. Pewnie dlatego seniorki są bardziej wyczulone na zmiany związane z upływem czasu.
Ale przez ponad ćwierć wieku dużo się zmieniło. Gdy zaczynałam pracę w Klubie Seniora, dostałam piękną salę na 300 osób – miałam przestrzeń do rozwoju swoich umiejętności artystycznych. Kocham muzykę, zawsze była dla mnie bardzo ważna, więc zaczęłam organizować dyskoteki i dancingi. Darmowe potańcówki to doskonały sposób, żeby dotrzeć do ludzi – niezależnie od wieku – przyciągnąć ich, zaprosić do zabawy i bycia razem, ośmielić, również do flirtowania. Wiem o 20 parach, które się dzięki nim pobrały. Muzyka łączy, a że ktoś musiał grać, stanęłam na scenie.
Założyłam też kabaret, teatr żywego słowa, zespół wokalny „To i owo” i życie zaczęło nabierać kolorów. Zależało mi, żeby częścią zabawy były występy artystyczne seniorów, żeby oswoić ich ze sceną, z publicznością. Garnęli się do tego. Powstał chór, śpiewaliśmy piosenki Anny Jantar, Haliny Kunickiej, piosenki francuskie, włoskie. Zapraszałam dużo zespołów młodzieżowych, dzieci ze szkół specjalnych, osoby ze środowiska LGBTQ+, przedstawicieli różnych wyznań, w tym Kościołów katolickich – chrześcijańskich i niechrześcijańskich. Zorganizowaliśmy przepiękną Wigilię, podczas której Zespół Muzyki Cerkiewnej pod dyr. ks. Jerzego Szurbaka zaśpiewał kolędy świata.
Wieloraka działalność była dla mnie bardzo ważna. Całe życie kocham to, co robię. Staram się edukować przez pokazywanie, że jest wiele innych możliwości niż te, które znamy. Mamy tyle różnych Kościołów i w każdym z nich jest Bóg, taki sam jak w naszym. Chodzi o zakopywanie nienawiści. Bo skąd ona się bierze? Z braku wiedzy i z tego, że kiedyś przyjęto, że grzechem jest wybrać „innego Boga”. Tylko jakiego innego?
Zapraszałam przedstawicieli różnych wyznań, a oni pokazywali, jak dużo jest zbieżności w różnych Kościołach, mówili o podobieństwach i różnicach. To, że są, jest oczywiste, ale to nie powód, żeby nienawidzić kogoś, kto nie należy do naszej społeczności, na przykład religijnej.
Kto zaszczepił w pani tę otwartość?
Otwartość jest podstawą do wyzbycia się strachu. Jako dziecko w nim żyłam, była wojna, bomby, okopy, szczury w piwnicach. Tak wyglądało dzieciństwo ludzi z mojego pokolenia.
Pamiętam, że nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie mogę wychodzić z mamą na spacer w dzień, a dopiero, gdy robiło się ciemno. Ale moje dzieciństwo było pełne troski i ofiarności mojej mamy – chorowałam, rok spędziłam w szpitalu, mogłam pozostać osobą z niepełnosprawnością, a ona zrobiła wszystko, żebym była zdrowa. To, że chodzę, zawdzięczam mamie.
Wojna na pewno zostawiła we mnie rysę, może stąd to moje wycofanie i jakiś rodzaj nieśmiałości. Ale obserwowałam ludzi, pracowałam z bardzo trudną młodzieżą, wiedziałam, z czego biorą się takie zachowania. Sama też miałam trudności, ale miałam kochających rodziców. Tata zawsze był daleko, przy mnie była mama, cudowna, otwarta osoba. Jak na tamte czasy, powiedziałabym, nietypowa. Nie była fanatyczką wiary. Wierzyła, modliła się, lubiła pójść do kościoła, ale wierzyła w Boga, nie w Kościół. Prawdę mówiąc, była bardziej związana z Cerkwią, bo jej ojciec śpiewał w cerkwi, a grał na organach w kościele.
Mama była wychowana w otwartości. Chyba mogę powiedzieć, że dostałam tę otwartość w genach. Bo po co wymyślono religie? Po to, żeby strachem podporządkować człowieka.
Strachem i zabobonami.
O tak! Znam ludzi, którzy potrafią trzy razy dziennie biegać do kościoła. I co z tego, skoro nie mają w sercu dobroci, wrażliwości i nie razi ich okrucieństwo wobec zwierząt?
Dla nich bezdomne koty oznaczają nieszczęście, a ja je całe życie karmię. Karmię też gołębie, kupuję dla nich proso.
Niektórych może dziwić, że żona dyplomaty karmi koty, bo ponoć tylko szurnięte karmią bezdomne zwierzęta (śmiech). Nie zważam na to. Mój drugi mąż był dyplomatą, 48 lat pracował w MSZ-cie, większość życia za granicą.
Jeździła pani z nim?
Tak, pięć lat mieszkałam w Szwajcarii. Pierwszy mąż był profesorem na uczelni, opiekunem mojego rocznika. Rozwiodłam się, bo nie mogę całe życie być studentką (śmiech). Wolałabym żyć z kowalem, ale być wolna. Niczego nie zmieniłabym w moim życiu, choć niektórzy piszą, że się za mnie modlą, bo ponoć będę się smażyć w piekle za tych „zboczonych”, bo wielu wciąż tak przezywa osoby ze środowiska LGBTQ+. Ale, że nie bardzo w to piekło wierzę, to i tym smażeniem nie bardzo się przejmuję (śmiech).
Żyję tak, jak lubię. Lubię czas, który mam dla siebie. Irytuje mnie, gdy ktoś jest obok mnie zbyt długo.
Jak wyglądało życie z mężem? Przecież on był (śmiech).
Był, ale w większości w pracy. A jak już był w domu, na emeryturze, to ja pracowałam. Pracuję i pracowałam cały czas.
Skończyłam pedagogikę specjalną, zrobiłam specjalizację z oligofrenii. Zaczynałam jako wychowawczyni w zakładzie poprawczym, potem byłam kierowniczką, a skończyłam jako dyrektorka placówki. Przeszłam na emeryturę, ale wytrzymałam tylko rok. Ileż można siedzieć w domu (śmiech)? Wróciłam do aktywności zawodowej, bo zaproponowano mi pracę z seniorami, w Klubie Seniora Ikar przy Domu Kultury Włochy.
Wcześniej, głównie jako obserwatorka, uczestniczyłam w życiu seniorów i seniorek w klubie, który znajdował się w suterenie, a niewiele wcześniej wróciłam ze Szwajcarii, gdzie po ulicach chodzili eleganccy, kolorowi seniorzy.
Tam starość nie jest ewenementem ani żadnym ciosem, tam jest inny sposób myślenia. Ci ludzie żyją w innych warunkach. Osoby w wieku senioralnym, osoby z niepełnosprawnościami są widoczne, nie zamykają się w domach. Wprost z balkonu miałam widok na okna kawiarni. Pełno było w niej ludzi poruszających się na wózkach, już od rana, bo mieli zwyczaj jadania wspólnych śniadań. Polubiłam ten kraj, właśnie za stosunek do ludzi – wszystkich, bez podziałów, bez stygmatyzacji. W tej kawiarni było miejsce dla każdego – dla tych na wózkach, dla czarnych, białych, starszych i młodszych, z parkinsonem i z innymi schorzeniami. Spotykali się, rozmawiali, cieszyli sobą.
Dlatego zaczęłam dążyć do tego, żeby pokazać, że wiek senioralny to nie koniec świata, a początek nowego etapu. To, co robię zawodowo, związane jest z resocjalizacją. W pracy z seniorami to pomoc w adaptacji do współczesnego życia. W zakładzie poprawczym starałam się przystosować młodzież do lepszego funkcjonowania w społeczeństwie, pracując z tymi, którzy porzucili świat dobroci i wskoczyli do świata agresji, żeby zaistnieć, pokazując siłę fizyczną.
Podkreśla pani, że w Polsce dużo się zmienia w postrzeganiu osób w wieku senioralnym – zarówno oczami otoczenia, jak i ich samych.
Tak, dzieje się dużo dobrego, dostajemy wsparcie. Mamy Mądrą Babcię, która robi piękne rzeczy, od 2011 roku Dancing Międzypokoleniowy – integracja z młodzieżą jest bardzo ważna. Ważne jest pokazywanie, że starość może być aktywna. Bo czym jest starość? Przychodzi, gdy zanika sprawność fizyczna, psychiczna i umysłowa. Jeśli nie będziemy ich przez całe życie ćwiczyć, szybko się zestarzejemy. Ćwiczeń wymaga nie tylko ciało, ale też umysł. Jak go ćwiczyć? Aktualizować wiedzę, uczyć się nowych rzeczy, zaciekawiać światem i ludźmi.
Tak stajemy się bardziej otwarci, wolniej się starzejemy i wyzbywamy strachu.
Jak można dziś wierzyć w piekło? Jak można w XXI wieku kierować się dogmatami? Przecież to ogłupia. Wciąż są tacy, którzy nie boją się zatłuc psa, ale boją się zjeść mięso w piątek, bo przez to pójdą do piekła. Takiego człowieka należy się bać.
Rozwój nauki przynosi wiele korzyści. Sama mam endoprotezę, dzięki której chodzę, żyję. Kilka dekad temu już dawno leżałabym w grobie. Mamy przeszczepy serca, nerek, możemy przedłużać życie. To wspaniałe. Można się zastanowić, dlaczego księża i fanatyczni wyznawcy Kościoła z tego korzystają? Skoro powtarzają, że Bóg daje życie i Bóg je zabiera, logiczne jest, że nie powinni ingerować w wyroki boskie. Tymczasem potrafią opowiadać straszne rzeczy na temat in vitro, a to współczesny cud, tyle że niewygodny dla zagorzałych wyznawców Kościoła. Czy nie można popatrzeć na to w ten sposób, że Bóg dał człowiekowi taki rozum, że potrafi pomóc urodzić dziecko?
Wmawia się ludziom, że wszelkie upośledzenia to kara boska. Jaka kara? Wystarczy zrobić badania prenatalne i przestać wierzyć w zabobony. Medycyna jest dziś tak rozwinięta, że możemy sprawdzić, czy płód jest zdrowy, a dziecko będzie zdolne do samodzielnego życia. Cztery lata pracowałam z głęboko upośledzonym dzieckiem. Odeszłam, bo nie mogłam patrzeć na dramat rodziców. Prawdziwy dramat. W większości to samotne matki i ich beznadziejne życie, bez żadnej przyszłości. A każdy ma jedno życie. Czy ktoś ma decydować o tym, jak ma wyglądać moje? Przecież to podłe. Tym bardziej dziwi mnie, że aborcję nazywa się zabójstwem. Trzeba korzystać z dóbr, które niesie nauka i nie wpierać ludziom, że mają dźwigać swój krzyż. Żadne cierpienie nie uszlachetnia.
Szanuję Kościół, szanuję wiarę, nie mogę powiedzieć, że nie wierzę, bo nie wiem, co tam jest. Na tym bazuje cała religia, nikt nie wie, co tam jest.
Wrócę jeszcze do seniorek. Jak patrzyły na siebie trzy dekady temu, a jak patrzą dziś?
Myślę, że seniorki w pewien sposób zaakceptowały swoje przemijanie i dojrzewanie. Dostrzegły, że wciąż mogą być atrakcyjne. Mogą wyzbyć się szarości czy brązu, zrobić kolorowe paznokcie i włosy, jeśli w takich dobrze się czują, korzystać z kosmetyków, przecież kiedyś był tylko krem Nivea, dziś mamy ich tyle, że trudno wybrać.
Dużo jeżdżę, obserwuję. Uważam, że nie ma już różnicy między wsią i miastem. Kobiety są zadbane, pięknie ubrane, uczesane. Panowie też o siebie dbają. Pamiętam pierwsze imprezy, mężczyźni przychodzili w czarnych garniturach i sztywnych koszulach, teraz są bardziej odważni w dobieraniu garderoby.
Lubi pani patrzeć w lustro?
Oczywiście. Trudno byłoby bez tego żyć, przecież muszę się pomalować. Coraz trudniej mi zrobić oko, czasem dziabnę się szczoteczką (śmiech). Mam naturalny kolor włosów, dobrze się w nim czuję. Nie pacykuję się, cenię naturalność. Nie robię mocnego makijażu, bo wtedy nie byłabym sobą. Wydaje mi się, że człowiek ma większą odwagę, gdy się nie przebiera, a jest taki, jaki jest.
Czuje się pani czasem samotna?
Wie pani, ja kocham być sama, nie czuję się samotna, wbrew pozorom, nie jestem towarzyska. Ważne jest dla mnie, że mam poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że zawsze mogę liczyć na synów. Jeśli zachoruję, mogę zadzwonić, ale nie pójdę do nich bez zaproszenia. To niezgodne z moją naturą. Nigdzie nie pójdę, jeśli nie zostanę zaproszona.
Blisko 30 lat pracuję z seniorkami i seniorami. Obserwuję ich relacje z dziećmi i wnukami. Znam też relacje rodzinne moich przyjaciół i dochodzę do wniosku, że najważniejsze, żeby zadbać o siebie, żeby jak najdłużej pozostać sprawną, i o bliskie relacje, ale bez narzucania się i bez żądania. Bo relacje muszą wynikać z chęci i tęsknoty, nie z obowiązku. To kwesta wolności wyboru i jakiejś delikatności. To też kwestia zmian pokoleniowych – zmienia się człowiek, zmieniają się okoliczności, trzeba się z tym zmierzyć, ale nie negować. Tamte czasy nie wrócą.
Z czego czepie pani energię?
Z życia. Z optymizmu i wiary, że może być lepiej, z ciekawości świata i ludzi. Na pewno nie ze strachu, bo strach zabija radość życia, ale z akceptacji, aktywności, pracy, obserwacji życia i radości z tego, co mam. Mój apetyt jest dostosowany do moich możliwości. Nie mam w sobie zazdrości, zawiści, nienawiści. Nie żyję cudzym życiem. Owszem, gdybym wiedziała, że sąsiadka choruje, poszłabym zapytać, czy czegoś potrzebuje.
Kawki z sąsiadkami to nie pani bajka?
Absolutnie nie. Nie mam czasu na sąsiedzkie kawki. Znam osoby z najbliższego otoczenia, bo mieszkam tu już 50 lat, ale nie narzucam się nikomu, nie wpraszam. Mój dom jest moim azylem, nie kawiarnią. Chronię prywatność, nie udostępniam intymnych zdjęć, nie chwalę się, że grałam tu czy tam, a w trakcie pandemii grałam na balkonie.
Sąsiedzi oklaskiwali?
Dzwonili z pytaniem, kiedy jeszcze zagram (śmiech). Dostaję mnóstwo propozycji.
Myślę sobie: „Boże drogi, jakie to człowiek ma szczęście”.
Młodzi mnie zapraszają, gram na dużych i bardzo dużych imprezach. Gram z młodymi i ze starszymi, chyba jeszcze nie straszę tą starością. Sama schodzę ze sceny, nikt nie musi mnie sprowadzać. Jeśli będzie to konieczne, nie będę już grać.
Ile imprez ma pani za sobą w 2024 roku?
Trudno to policzyć, musiałabym wejść do kalendarza, ale dużo, dość dużo. Czasem mam kilka w tygodniu. Dla przykładu, we wrześniu – od szóstego do jedenastego grałam codziennie. Szóstego w Krakowie, kolejne dni to Wrocław, Katowice, Warszawa, Gorzów Wielkopolski i Chorzów. Czasami zdarza się taka kumulacja. To był trudny okres, bo oprócz sześciu imprez, było jeszcze statystowanie w filmie i spotkanie, na którym grałam w tle. Chyba przez tydzień dochodziłam do siebie. Zwykle mam dwie imprezy w tygodniu. Dbam o to, żeby mieć czas na regenerację, potrzebuję go.
Wiem, że gra pani nie tylko w Polsce. Gdzie w ciągu ostatnich miesięcy?
W Nicei, we Frankfurcie nad Menem, w Paryżu. Miałam zaproszenie do Kanady, Hiszpanii i do kilku innych krajów, ale nie ze wszystkich korzystam. Czasami to ogromne imprezy, dochodzi podróż samolotem, to duże wyzwanie. Teraz planuję grać w Norwegii i na Cyprze.
Gdzie była największa sala, na której pani grała?
W Nicei, trzy tysiące osób. To mi daje dużo radości, ale jest okupione stresem. Bardzo dużo gram w Polsce, niedawno w Kołobrzegu, Gdańsku, Gdyni. To jest piękne. Gram taką muzykę jak wszyscy, może młodzi bardziej dynamiczną, ale nie ścigam się z nimi, ja pokazuję przemijanie.
Co dominuje w pani repertuarze?
Muzyka lat 80. i 90., ale gram też współczesne utwory. Mam dużo muzyki latynoskiej. Jeśli parkiet jest rozbawiony, czasami i biesiadną wrzucę (śmiech).
Jest pani urodzoną optymistką?
Nie wiem, ale byłam pogodnym dzieckiem. Nigdy nie siedziałam w oknie i nie czekałam, aż ktoś coś za mnie zrobi. Sposób życia, który wybrałam, jest dla mnie dobry. Jestem niezależna, wypracowałam emeryturę, dorabiam do niej, kocham to, co robię. Jestem szczęśliwa.
Wirginia Szmyt, DJ Wika – Ambasadorka Różnorodności, działaczka społeczna, skończyła pedagogikę specjalną ze specjalizacją z oligofrenii, całe życie zajmuje się resocjalizacją – najpierw pracowała z trudną młodzieżą, a po przejściu na emeryturę z osobami w wieku senioralnym.
Jest najstarszą polską didżejką, łamie stereotypy, żyje tak, jak lubi, otacza się młodymi ludźmi, bo – jak zwykła powtarzać – wiek to tylko liczba. W 2023 roku ukazał się film dokumentalny „Vika!” – słodko-gorzki portret kobiety, która celebruje życie.
Ekonomistka, psycholożka biznesu, redaktorka – związana z mediami od 2013 roku. Pisze o aspektach zdrowotnych i społecznych, z naciskiem na prawa człowieka, prawa kobiet, zdrowie psychiczne osób małoletnich i wszelkie przejawy przemocy w relacjach skośnych, tak prywatnych, jak i zawodowych.
Ekonomistka, psycholożka biznesu, redaktorka – związana z mediami od 2013 roku. Pisze o aspektach zdrowotnych i społecznych, z naciskiem na prawa człowieka, prawa kobiet, zdrowie psychiczne osób małoletnich i wszelkie przejawy przemocy w relacjach skośnych, tak prywatnych, jak i zawodowych.
Komentarze