0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot . Grzegorz Celejewski / Agencja Wyborcza.plFot . Grzegorz Celej...

Pieniądze idą z uczniem, rodzice mogą swobodnie wybierać szkołę, do której posyłają dziecko, dyrektor to manager, a szkoły – przedsiębiorstwa, które konkurują na wolnym rynku. To w skrócie wizja szkoły zapisana w programie Konfederacji. O bonie oświatowym rozmawiamy z Magdaleną Radwan-Röhrenschef ze Szkoły Edukacji PAFW i UW, ekspertką SOS dla Edukacji.

Więcej informacji o programach komitetów wyborczych znajdziesz TUTAJ

Anton Ambroziak, OKO.press: Wyobraźmy sobie rok 2025. W Polsce rządzi koalicja PiS z Konfederacją. Przeregulowany, centralistyczny system oświaty się rozsypuje, a w bliżej nieokreślonym twiście politycznym w życie wchodzi flagowy pomysł konfederatów na szkoły, czyli bon oświatowy. Jak zmienia się edukacja?

Magdalena Radwan-Röhrenschef: Popularne szkoły robią się coraz bardziej popularne, a szkoły mniejszego zainteresowania robią się coraz gorszymi, bardziej ponurymi miejscami. Dzieci, które idą do szkół popularnych, to są te dzieci, których rodzice mają zasoby, żeby piąć się w tym systemie w górę. Ergo rosną nierówności mierzone twardymi wskaźnikami takimi jak zamożność czy wykształcenie rodziców.

Jestem rodzicem, chcę wysłać dziecko do szkoły podstawowej. Co mam w ręku i co mogę zrobić?

Dostaję od państwa fizyczny bon oświatowy – to może być na przykład papier wartościowy, czy certyfikat z kwotą, którą mogę przeznaczyć na edukację. Wybieram dowolną szkołę – gdziekolwiek chcę. W publicznej podstawówce nie obowiązuje mnie już rejonizacja, przy czym, jeśli pochodzę z mniejszej gminy czasem i tak mam do wyboru tylko jedną szkołę, do której dojeżdża autobus. Mogę też posłać dziecko do szkoły niepublicznej, ale pewnie będę do niej coś dopłacić.

Dlaczego w zasadzie, przy tej rzekomej wolności, rośnie przepaść między „renomowanymi” a „zwykłymi” szkołami?

To głównie fenomen wielkomiejski występujący tam, gdzie mamy dużo szkół do wyboru. Od kilku dobrych lat ludzie, którzy lepiej radzą sobie z systemem edukacji, obchodzą rejonizację na różne sposoby. Im jesteśmy sprawniejsi – mamy więcej kapitałów w rodzinie – tym lepiej radzimy sobie z tym, żeby system zhakować i wysłać dziecko w najlepsze naszym zdaniem miejsce.

A szkoły często z nami współpracują. Są różne sposoby, żeby przeprowadzić rekrutację spoza rejonu, i w ten sposób świadomie przyciągnąć do szkół konkretne dzieciaki. Może utworzyć klasę sportową albo klasę językową z zupełnie innym naborem.

I co w tym złego?

Z punktu widzenia rodzica? To jest dramatyczna sytuacja, bo racjonalność obywatelska ściera się tu z racjonalnością rodzicielską. Jasne, że większość rodziców chce jak najlepiej dla swojego dziecka. Tylko czy w długiej perspektywie to rzeczywiście jest najlepsze z punktu widzenia dziecka, ale też państwa?

Wiemy z badań, że edukacja jest najbardziej efektywna wtedy, kiedy się odbywa w zróżnicowanym środowisku.

Jeśli chodzi nam nie tylko o to, jak nasze dziecko poradzi sobie na egzaminach, ale też o to, jakie kompetencje społeczne zdobędzie, to najlepszym miejscem do nauki będzie zróżnicowane środowisko szkoły publicznej.

Przeczytaj także:

Dziś wiele szkół staje się po prostu bańkami, w których nie ma miejsca na różnorodne doświadczenia, wartości.

Okej, ale ktoś może powiedzieć, że już dziś kapitał kulturowy i kasa, szczególnie w dużych miastach, warunkują szanse edukacyjne dzieci i młodzieży. Co to za kłopot?

W idealnym świecie chcielibyśmy, żeby szkoła była sprawiedliwa, żeby zróżnicowanie społeczno-ekonomiczne nie wpływało na drogę edukacyjną naszych dzieci. Ale wiadomo, że tego zjawiska całkowicie nie uda nam się wyeliminować.

Wiemy natomiast, że wprowadzenie bonu oświatowego tylko pogorszyłoby sytuację. Walka o zasoby, w tym kontekście o jak najlepsze szkoły, to – w najbardziej skrajnym scenariuszu – przepis na poważny konflikt społeczny. Tam jeszcze nie jesteśmy, ale już dziś, gdzieś po drodze, tracimy różne szanse.

Gubimy konkretne dzieci, ich potencjał i przyszłość.

Z perspektywy rodzica, który mieszka w małej społeczności, szkoła publiczna to jedyna szansa na edukację. Dla „mieszczuchów” to możliwość, by ich dziecko spotkało się z różnymi osobami. To naprawdę przełamuje niektóre problemy współczesności, także związane z rodzicielstwem.

Jest wiele książek, które pokazują, że jesteśmy bardzo dobrzy w „projekcie dziecko”. Urządzamy naszym dzieciom rzeczywistość, w oparciu o nasze projekcje i marzenia. A to powoduje, że dochodzi do pewnego „uskrajnienia”. Nasze zalety są może i duże, ale wady rodzicielstwa rosną do wielkich rozmiarów.

Szkoła publiczna to miejsce, które wprowadza do naszego życia różnorodność. I mówię teraz o nas, rodzicach z różnymi filozofiami, priorytetami i wartościami. To brzmi może pompatycznie, ale w codziennym życiu umiejętność poruszania się w środowisku szkolnym to trening demokracji obywatelskiej i remedium na wady naszego projektu rodzicielskiego, z których – jeżeli jesteśmy rozsądnymi rodzicami – na pewno zdajemy sobie sprawę.

Konfederacja chce też szkoły zmienić w konkurujące ze sobą biznesy. Nie dyrektor – tylko sprawny manager, zarządzanie nie procesem edukacyjnym, ale firmą.

Już tak trochę jest, prawda? Nie zaklinajmy rzeczywistości. Szkoły mają masę różnych sposobów na pozyskiwanie środków i to robią. Wynajmują powierzchnię i boiska, pozyskują projekty zewnętrzne, z których nauczyciele mają dodatkowe wynagrodzenia.

Weźmy na przykład Warszawę. Jest pomysł, żeby powierzchnia sportowa przy szkołach była udostępniana mieszkańcom. To jest fajna forma życia lokalnego – można pójść pograć w koszykówkę ze swoim dzieckiem w sobotę, uczniowie mogą po lekcjach rozegrać mecz na dobrym, oświetlonym boisku, w znanym i bezpiecznym miejscu. Ale w związku z tym pojawia się problem – które godziny udostępniać mieszkańcom, a które wynajmować firmie pod komercyjne zajęcia. Każdy dyrektor już dziś ma dziesiątki takich drobnych konfliktów do rozstrzygnięcia.

Jeśli szkoła zmieni się w przedsiębiorstwo, a logika zysku zastąpi dobro uczniów i lokalnej społeczności, to wszystkie dylematy rozstrzygną pieniądze.

Nie wiem, czy naprawdę chcemy żyć w takim świecie.

A co z nauczycielami? Największą zaletą Karty Nauczyciela jest to, że zapobiega silnemu różnicowaniu płac pomiędzy zamożnymi a ubogimi gminami. W wizji Konfederacji o pasku z wypłatą decydowałaby przedsiębiorczość szkolnego managera i popularność danej placówki.

Oczywiście Karta Nauczyciela nie jest jedynym możliwym układem zbiorowym w Polsce, który regulowałby płace nauczycieli, czy zapewniał im bezpieczeństwo. Ale to temat na inną rozmowę.

Myślę, że zgodzimy się, że płaca nauczyciela powinna być związana z jakością jego pracy. To chyba też teza niekontrowersyjna nawet dla Konfederacji. Problem polega na tym, że popularność szkoły ma niewiele wspólnego z jakością pracy nauczycieli. Jakość pracy nauczycieli to jest rzecz wyjątkowo trudno mierzalna, która ma luźny związek np. z wynikami uczniów. Nie wiem, czy chcielibyśmy, żeby szkoła, której uczniowie mają najlepsze wyniki w egzaminach, dostawała najwięcej pieniędzy. Raczej chcielibyśmy mieć pewność, że nasze dziecko, które ma różne potrzeby, dostanie jak najlepszą opiekę. Nauczyciel będzie je widział indywidualnie, będzie je monitorował i wspierał jego pracę.

Konfederacja jest zwolennikiem edukacji domowej i w ramach propozycji bonu oświatowego bardzo mocno akcentuje, że pieniądze będzie można wynieść poza system, np. na naukę w zyskującej popularność Szkole w Chmurze. Dobrze czy źle?

Od razu zaznaczę, że nie uważam, że edukacja domowa z zasady jest zła. Problem polega na tym, że do systemu edukacji alternatywnej odpływają dziś rodzice i dzieci, którzy mogliby stanowić energię zmiany, przemodelowania centralnego systemu. A to nie tylko polskie wyzwanie. Na całym świecie dyskutuje się o tym, że musimy wymyślić szkołę na nowo.

System klasowo-lekcyjny, czyli idea, że dzieci w jednym wieku siedzą w pewnych odcinkach czasu razem w klasie i lepiej lub gorzej są uczone wiedzy podzielonej na przedmioty szkolne, to jest system, który się wypalił.

I właśnie dlatego potrzebujemy edukacji alternatywnej i niepublicznej. Miejsc, które cieszą się większą autonomią, w których można testować różne rozwiązania w mniejszej skali. Edukację alternatywną można potraktować jako laboratorium dla całego systemu.

Ale to nie znaczy, że można uwolnić tę przestrzeń eksperymentu od wszelkich regulacji. Nie możemy zapomnieć o dzieciach, o które rodzice z różnych powodów zadbają słabiej. Albo dlatego, że mają za bardzo alternatywne pomysły, albo dlatego, że po prostu nie starcza im zasobów.

Może faktycznie da się odnieść sukces we współczesnym świecie, nie chodząc do szkoły wcale. Znamy takie opowieści. Ale jednak powszechnie państwo powinno zapewnić możliwość pójścia na studia tym, którzy mają takie aspiracje. Powinno zapewnić im możliwość wykonywania różnych zawodów, do których wstęp jest w tej chwili regulowany za pomocą konkretnych dyplomów. Chcielibyśmy, żeby te dzieci, które pójdą do edukacji domowej w podstawówce, mogły wybrać każde liceum; żeby nie były już do końca świata skazane na naukę w domu i izolację.

Użyję więc niepopularnego słowa: potrzebujemy kontroli i regulacji. Nie sądzę więc, żeby Konfederacja miała rację, pisząc w programie, że Ministerstwo Edukacji przestanie być potrzebne.

Konfederacja w programie stawia niezłe diagnozy dotyczące usług publicznych, ale odpowiedź zawsze jest jedna: deregulacja.

Proste odpowiedzi na skomplikowane problemy zawsze są pokusą. Szczególnie że szkoły naprawdę są przeregulowane w różnych miejscach. Musimy pamiętać, że hasło autonomii nie oznacza wychylenia wahadła całkowicie w drugą stronę. Nikt rozsądny nie powinien rezygnować z kontroli i wsparcia. Kontrolujemy, żeby w szkołach nie działy się patologie; żeby zapewnić minimalny standard każdemu dziecku. Z drugiej strony chcemy wspierać, szczególnie te szkoły, które są w mniej zamożnych gminach i mają mniejszy kapitał rodzicielski.

Ale dla mnie w programie Konfederacji największym problemem jest radosny indywidualizm.

Indywidualizm w szkole, jeśli chodzi o orientację na ucznia, jest okej. Ale tak naprawdę podstawową bolączką polskiej szkoły i problemem, dla którego nie możemy się rozwijać lepiej, jest deficyt wspólnotowego uczenia i wspólnotowego myślenia o szkole. Wiadomo, że jesteśmy tygrysem w badaniach PISA, ale wszystkie miękkie wskaźniki związane np. z kompetencjami społecznymi leżą. I w tym sensie program Konfederacji, który jest skrajnie indywidualistyczny, tylko pogłębia nasze deficyty, zamiast nas z nich wyciągać.

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze