0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Piotr Hejke / Agencja Wyborcza . plFot. Piotr Hejke / A...

Anton Ambroziak, OKO.press: Zacznijmy od ruchu kadrowego. Według związków zawodowych i samorządowców nauczycieli w szkołach brakuje dramatycznie. W wersji Ministerstwa Edukacji i Nauki mamy do czynienia z normalnym przepływem, a braki w skali kraju są nie większe niż 1 proc. To jak jest naprawdę?

Dr hab. Mikołaj Herbst*, badacz systemów edukacji:

Wydaje mi się, że analizowanie sytuacji kadrowej w skali całego kraju nie ma większego sensu. Od wielu lat problemy z obsadą stanowisk nauczycielskich są w miastach, szczególnie w dużych miastach.

Musimy pamiętać, że rynek pracy w metropoliach i obszarach słabiej zurbanizowanych jest zupełnie inny. To inna konkurencja, dlatego warunki pracy nauczyciela na wsi jeszcze mogą uchodzić za atrakcyjne. W dużym mieście nauczyciele mają po prostu inne, lepsze możliwości, dlatego nie decydują się na pozostanie w zawodzie, albo na przyjście do zawodu. W zależności od tego, gdzie ucho przyłożyć, ten wariant okaże się prawdziwy.

Przeczytaj także:

Natomiast ogólnie rzecz biorąc, problemy kadrowe z nauczycielami są. Już kilka lat temu, w 2018 roku, badała to Najwyższa Izba Kontroli i już w tamtym badaniu wychodziło, że około połowa dyrektorów szkół zgłasza problem ze znalezieniem nauczycieli.

Problem polega na tym, że dostrzegamy dramat, dopiero gdy widzimy puste okienko w planie lekcji. Od lat dyrektorzy są zmuszeni, żeby ściągać do szkół nauczycieli emerytowanych – w ubiegłym roku było ich aż 45 tys. Do tego nawet połowa nauczycieli pracuje ponad etat.

Faktycznie, metody łatania są różne. Albo to są emerytowani nauczyciele, albo nauczyciele innych specjalności, którzy kończą kursy uprawniające do nauczania nowego przedmiotu. Pamiętajmy, że od nauczycieli w Polsce wymaga się wyższego wykształcenia zgodnego przedmiotem nauczania. W związku z brakami kadrowymi w coraz większym stopniu jest to fikcja. Nauczyciele niektórych przedmiotów są tak trudni do znalezienia, że w szkołach pracują ludzie, którzy nie spełniają tego warunku.

Na Uniwersytecie Warszawskim zrobiliśmy badanie, które pokazywało zróżnicowanie w poziomie wykształcenia stołecznych pedagogów. Jeśli popatrzymy na nauczycieli języka polskiego, to ponad 80 proc. z nich ma rzeczywiście wyższe wykształcenie zgodne z nauczaniem przedmiotu.

Natomiast wśród matematyków to już tylko 68 proc., wśród fizyków – 60 proc. Jeśli chodzi o informatyków – zaledwie jedna trzecia.

To pokazuje, że te wymogi są stale obchodzone, co grozi obniżeniem jakości nauczania.

Najczęściej w dyskusji o nieatrakcyjności zawodu nauczyciela mówimy o pauperyzacji i niskich płacach. Jak to jest naprawdę z wynagrodzeniami nauczycieli?

Wydaje mi się, że mówienie o wynagrodzeniach nauczycieli ma sens w odniesieniu do tego, co może ich czekać na rynku pracy w innych zawodach. Wynagrodzenia nauczycieli w Polsce w stosunku do osób, które również są absolwentami wyższych uczelni i odnajdują się na rynku pracy, są dość niskie.

One wynoszą średnio 70-75 proc. tego, co średnio zarabia osoba z wyższym wykształceniem niebędąca nauczycielem.

Przy czym w Polsce wynagrodzenia są spłaszczone. W zasadzie nie ma dużej różnicy między nauczycielami szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Co jest nietypowe, biorąc pod uwagę praktykę w innych krajach, gdzie nauczyciele na późniejszych etapach edukacji zarabiają trochę więcej.

Nauczyciel z OECD pracujący w odpowiedniku naszego liceum ogólnokształcącego zarabia ponad 90 proc. tego, co przeciętnie osoba z wyższym wykształceniem. Nasze 70 proc. jest więc znacznie poniżej średniej, co niewątpliwie zniechęca ludzi to do uprawiania zawodu.

Wprawdzie lubimy powtarzać, że nauczyciele powinni wybierać swój zawód w wyniku pasji, powołania. Ale to nie zastąpi atrakcyjnych warunków pracy, bo nie wszyscy mogą sobie pozwolić na zarabianie niedużych pieniędzy. Nie zawsze w rodzinie jest ktoś, kto dziurę w domowym budżecie załata.

A patrząc na problem od strony statystycznej, nie zahamujemy odpływu ludzi z zawodu bez atrakcyjnych wynagrodzeń.

Zatrzymajmy się tu na chwilę. W krajowej dyskusji o wynagrodzeniach nauczycieli punktem odniesienia najczęściej są średnie wynagrodzenia w gospodarce narodowej. Związki zawodowe, które domagają się podwyżek płac, często padają tę wartość, żeby pokazać, ile realnie stracili w ostatnich latach.

Średnia w gospodarce narodowej, o tyle wydaje mi się nietrafionym kryterium porównywania, że dotyczy całego przekroju społecznego. Nauczyciele są wykształconymi ludźmi, którzy często mają możliwości innego, w miarę atrakcyjnego zatrudnienia. Szczególnie nauczyciele niektórych przedmiotów, np. języków obcych, matematyki, czy patrząc szerzej – przedmiotów ścisłych. Wydaje mi się, że należy ich raczej porównywać do grup osób o podobnym wykształceniu.

Na Uniwersytecie Warszawskim zrobiliśmy ciekawe ćwiczenie, łącząc różne dane administracyjne dotyczące wynagrodzenia absolwentów poszczególnych wydziałów i kierunków studiów w Polsce. W ten sposób policzyliśmy konkurencyjną płacę. Sprawdzaliśmy, ile zarabiają średnio absolwenci różnych wydziałów po 4 latach od ukończenia studiów. I porównaliśmy to z płacami nauczycieli na tym samym etapie.

Wartości się różnią, ale wniosek jest wspólny: w porównaniu płacami absolwentów wydziałów, które kojarzą się z przedmiotami szkolnymi – matematyka, chemia, fizyka, geografia, informatyka – płaca nauczyciela zaledwie po czterech latach stażu jest mało atrakcyjna.

W przypadku języka polskiego poza edukacją taka osoba na tym samym etapie kariery jest w stanie zarobić 10 proc. więcej.

Absolwent matematyki zrobi 72 proc. więcej, informatyki – 180 proc.

W takiej sytuacji trudno spodziewać się napływu zdolnych ludzi do pracy.

Minister edukacji wykorzystuje magię wielkich liczb. Mówi, że wynagrodzenia w oświacie stale rosną: o 75 proc. dla początkującego w ciągu siedmiu lat, o 49 proc. dla dyplomowanego.

To, ile zarabiają nauczyciele w Polsce, wiemy bardzo dobrze. Dane są gromadzone w Systemie Informacji Oświatowej, każdy może je sprawdzić. Problem polega na tym, że wynagrodzenia są wciąż – albo nawet coraz bardziej – nieatrakcyjne, w porównaniu z tym, co dzieje się na rynku. One są niższe nie tylko od średniej w gospodarce narodowej, ale też niższe od stawek dla innych odpowiedzialnych społecznie zawodów. Co więcej, minister Czarnek adresuje ofertę do ludzi z wyższym wykształceniem, którzy mają inne, korzystniejsze ścieżki rozwoju. Żadne wielkie procenty wyrwane z kontekstu tego nie zmienią.

Jak bardzo jest źle?

Stale maleje liczba kandydatów na studia pedagogiczne – w ciągu 10 lat o 50 proc. Stale rośnie też przeciętny wiek nauczyciela. W tej chwili 35 proc. szkolnej kadry ma ponad 50 lat. To znacznie przekracza wskaźniki dla OECD. Niepokojąca jest też dynamika: gwałtownie maleje udział nauczycieli poniżej 30. roku życia, za to średni wiek nauczyciela w Polsce to już 48 lat.

Ciężko uwierzyć, że ktokolwiek podniesie płace w edukacji tak, by w dużym mieście można było bez problemu zatrudnić nauczyciela fizyki, matematyki, czy informatyki. Związkowcy z ZNP konsekwentnie domagają się, by powiązać wynagrodzenia nauczycieli ze średnią w gospodarce narodowej. Czy to rozwiązałoby część problemów?

Faktycznie, wydaje się, że sensowne byłoby powiązanie wynagrodzeń z jakimś wskaźnikiem, np. z wynagrodzeniem osób z wyższym wykształceniem. A jeśli uznamy, że pewniejsze są średnie wynagrodzenia podawane przez GUS, może być i tak.

Zwróciłbym jednak uwagę, że sam fakt, że o tym rozmawiamy, jest świadectwem tego, jak źle się dzieje w edukacji.

Co do zasady elita polityczna powinna rozumieć, że inwestycja w nauczycieli to inwestycja w przyszłość kraju.

Postulaty związków zawodowych pokazują, że my już przestaliśmy ufać, że dla władzy szkoła jest naprawdę ważna.

Ale problematyczny jest też sposób, w jaki kształcimy nauczycieli. Jeśli wiemy, że przynajmniej w niektórych dziedzinach, płace rynkowe zawsze będą bardziej atrakcyjne niż wynagrodzenia nauczyciela, może warto pomyśleć o tym, jak dokonujemy selekcji do zawodu.

Dziś uważamy, że wymóg wyższego wykształcenia „przedmiotowego” w połączeniu z tzw. przygotowaniem pedagogicznym zabezpieczają nas przed pogarszaniem jakości nauczania. Tak nie jest, bo szkoły i dyrektorzy są zmuszeni omijać te wymogi, żeby lekcje w ogóle się odbywały. I to nie jest tylko polski problem. On się pojawia w wielu krajach, bo

wynagrodzeń nie da się podnosić do poziomu, w którym najlepsi studenci danych kierunków będą wybierać pracę w szkole. To mrzonka.

W związku z tym uważam, że już wcześniej należy wyłapywać ludzi, którzy lubią uczyć, mają pasję nauczycielską. Trzeba ich kształcić na studiach nauczycielskich, przy czym w ramach tych studiów należy też zapewnić wiedzę specyficzną dla nauczania danego przedmiotu.

To zupełnie odwraca logikę kształcenia.

W wielu krajach dominuje model kształcenia oparty na „szkołach edukacji”, które przygotowują do bycia pedagogami. I równolegle do tego procesu prowadzi się zajęcia w kierunku specjalizacji nauczania w danym przedmiocie.

Oczywiście, możemy mieć nadzieję, że na wydziale matematyki znajdą się pasjonaci, którzy chcieliby uczyć w szkole, ale to naprawdę coraz mniej realne. Może lepiej tworzyć nowoczesne szkoły edukacji, które nie będą wymagały magisterium z matematyki, ale będą uczyć ludzi, jak lepiej tej matematyki uczyć.

Są też inne rozwiązania: stworzenie prawdziwej ścieżki rozwoju, unowocześnienie, a nawet zniesienie Karty Nauczyciela.

Ścieżka awansu jest krótka, to 10 lat. Można coś z nią zrobić, fakt. Jeśli chodzi o Kartę Nauczyciela, to sytuacja jest złożona. Mamy dziś do czynienia z wypadkową historycznego procesu.

Karta Nauczyciela zabezpiecza interesy nauczycieli na poziomie centralnym, na poziomie państwa, określając istotę awansu, strukturę wynagrodzeń i sposób obliczania niektórych jego elementów. W jakimś sensie jest to relikt epoki centralnego zarządzania edukacją. Z drugiej strony, mamy zadanie prowadzenia szkół przez samorządy terytorialne. Teoretycznie to samorządy decydują o wynagrodzeniach nauczycieli, ale w praktyce, dzięki Karcie Nauczyciela, jest to system scentralizowany, narzucający bardzo ostre i skomplikowane standardy.

Ja nie twierdzę, że standardy wynagrodzeń nauczycieli są w ogóle niepotrzebne. Jedną z mocnych stron Karty Nauczyciela jest to, że zapobiega silnemu przesuwaniu się płac między różnymi miejscami w Polsce. To w wielu krajach, np. w Stanach Zjednoczonych, jest bardzo poważnym problemem. Pensje nauczycieli zależą od tego, ile kasy ma dana gmina.

Ale generalnie uważam, że sposób regulacji wynagrodzeń jest zbyt skomplikowany i należy go uprościć. Fajnie by było, gdyby przyszły rząd obrał właśnie taki cel.

Ale związkowcy będą kłaść się Rejtanem.

ZNP ma dość proste zadanie. Ma bronić interesów nauczycieli, przy czym oczywiście będzie przy tym twierdził, że broni polskiej oświaty. Tylko to nie jest do końca to samo. Związkowcy mają rację, że wynagrodzenia powinny być podniesione, natomiast niekoniecznie mają rację, kiedy bronią regulacji, które ten system wynagradzania za bardzo usztywniają.

Dla przykładu jednym z punktów spornych w debacie o polskiej edukacji jest pensum nauczycielskie, które wynosi dla większości nauczycieli szkolnych 18 godzin. I trwa debata, czy to mało, czy to dużo. I w ogóle czemu 18 godzin, skoro większość nauczycieli ma godziny ponadwymiarowe?

Najmniej mówi się o tym, że jednolite pensum jest dość absurdalnym pomysłem. Nauczyciel nauczania początkowego albo anglista, de facto realizuje swoje pensum w jednej szkole. Natomiast nauczyciel chemii czy fizyki czasami musi pracować jednocześnie w trzech, czterech placówkach, żeby pensum wyrobić. Bo udział tych przedmiotów w siatce godzinowej jest znacznie mniejszy.

Nie wierzę, żeby praca z taką liczbą klas i uczniów nie odbijała się negatywnie na jakości nauczania, ale także po prostu na relacji między nauczycielem a uczniami.

Czyli rozwiązaniem będzie uelastycznienie pensum?

Uważam, że centralnie można określić widełki pensum, ale ostateczną decyzję o wymiarze zatrudnienia powinien podejmować dyrektor szkoły w zależności od lokalnych potrzeb.

Nauczyciele to nie jedyny wrażliwy punkt polskiej oświaty. Coraz więcej mówi się o nierównościach, które generują wady publicznych szkół. Egzaminy, pod które ustawiona jest cała edukacja w Polsce, są stosunkowo łatwe. Ale gdy popatrzymy na wyniki, okazuje się, że praktycznie nie ma osób, które plasują się w środku stawki. Są ci z najwyższą punktacją i potem najsłabsi uczniowie – a między nimi przepaść.

To zależy od przedmiotów. Najbardziej tę dwubiegunowość widać w języku angielskim.

Są potencjalnie dwa źródła takiej sytuacji. Jednym może być rozwarstwienie społeczne, polegające na tym, że pewna grupa ludzi może sobie pozwolić na to, żeby niwelować deficyty szkoły za pomocą prywatnych lekcji i korepetycji.

Problem może leżeć też w samej konstrukcji egzaminu. Może być tak, że stosunkowo łatwo jest uzyskać pewną liczbę punktów, a następnie trudno jest zrobić kolejny krok. Jeśli jednak już się go zrobi, to punktacja gwałtownie rośnie.

Obecnie nie mamy wystarczających danych, żeby stwierdzić czy dwubiegunowe rozkłady to odzwierciedlenie problemów społecznych, czy raczej konstrukcji egzaminu.

To, że ludzie decydują się kupować usługi edukacyjne na rynku prywatnym, żeby zniwelować wady systemu, jest jednak recenzją publicznej oświaty. Czy możemy zatem mówić o fiasku reformy edukacji Anny Zalewskiej?

Tu nie chodzi o jedną reformę, tylko o cały ciąg zmian, powodujących chaos i brak zaufania do szkolnictwa. To jest bardzo poważne zagrożenie, które przyczynia się do rozwarstwiania polskiego społeczeństwa.

Patrząc z perspektywy indywidualnego ucznia, sytuacja w której

dobre przygotowanie się do egzaminu kończącego jakiś etap edukacji, wymaga wydawania prywatnych środków na korepetycje lub czesne w szkole niepublicznej, jest porażką systemu edukacji.

Nie mamy dobrych badań, które by pokazywały, jaka jest dynamika zjawiska korepetycji, ale obserwujemy niepokojący wzrost udziału uczniów w szkołach prywatnych. On rośnie systematycznie w zasadzie od początku istnienia edukacji niepublicznej w Polsce, ale w ostatnich latach osiągnął już bardzo wysoki poziom.

W niektórych miastach w szkołach ponadpodstawowych nawet 20-25 proc. uczniów jest w szkołach niepublicznych.

Ponadto, coraz więcej rodzin decyduje się na unschooling, czyli kształcenie w ogóle pozbawione ram charakterystycznych dla szkolnej edukacji.

To wielkie wyzwanie dla edukacji publicznej, bo świadczy o poważnym kryzysie zaufania do niej.

W 2021 roku pracownia Ipsos na zlecenie OKO.press zapytała Polki i Polaków, czy gdyby pieniądze nie były przeszkodą, to czy posłaliby dziecko do szkoły prywatnej. Odsetek odpowiedzi pozytywnych przekroczył 50 proc. Zastanawialiśmy się wówczas, w jakim stopniu wynika to z aspiracji, a w jakim jest to trzeźwa ocena szkoły nękanej kryzysami.

To w pewnej mierze zawsze była kwestia prestiżu. Natomiast fakt, że te odsetki, o których mówiłem, rosną w tak dramatycznym tempie, wskazuje na bezpośrednią sprawczość polityków. Rekord aplikacji do niepublicznych szkół ponadpodstawowych padł w 2019 roku, gdy do liceów i techników ruszył podwójny rocznik – ofiary reformy z 2016 roku. Ludzie nie wierzyli, że system jest w stanie zaabsorbować taką liczbę uczniów.

Bo mówiliśmy dosłownie o brakujących ławkach i krzesłach.

A co dopiero dobrze się nimi zaopiekować i dobrze ich uczyć.

Kto najwięcej traci na pełzającej prywatyzacji?

Wszyscy. Uważam, że nawet dzieci, które rodzice izolują od systemu, posyłając je do szkół niepublicznych, lub kształcąc je w ramach edukacji domowej, tracą coś bardzo ważnego.

Funkcja socjalizacyjna jest jednym z ważniejszych pól edukacji w ogóle.

Tracą też dzieci, które zostają w systemie, bo nie mają kontaktu z pewną grupą społeczną. To powoduje wzrost nierówności, segregację. Poza system odpływają także nauczyciele, a więc uczniowie ze szkół publicznych tracą często dostęp do dobrych pedagogów.

PiS w tej kampanii nie obiecuje żadnych reform: dla nauczycieli ma podwyżkę w wysokości 12,3 proc., dla uczniów – bon na dwudniowe wycieczki. A poza tym, minister Czarnek opowiada o „aplikowaniu młodym kwestii kulturowych opartych na chrześcijaństwie”.

Wydaje mi się, że obecnie szkoła jest traktowana przez polityków bardzo instrumentalnie. Nie ma żadnej dyskusji o tym, czym szkoła powinna być. Za to jest dużo zabiegów, które próbują edukację dostosować do pewnej wizji świata, programu politycznego. Nawet te wycieczki mają de facto służyć utrwalaniu pewnej ideologii.

Wydaje mi się, że potrzeba bardzo głębokiej debaty o fundamentach szkoły. Takiej debaty, która wykracza poza sferę organizacyjno-finansową.

Ta debata trwa. Różne środowiska edukacyjne i społeczne wypracowują wspaniałe pomysły dla polskiej szkoły, takie jak np. Pakt dla edukacji. Ale to nie przekłada się za bardzo na język polityczny. Szczególnie że politycy nie mają odwagi proponować dużych, złożonych reform, bo ludzie stracili zaufanie, że państwo jest w stanie cokolwiek naprawić.

Zgadzam się, że wiara w państwo i zdolność państwa do prowadzenia dużych reform jest bardzo niska i w tym sensie samo sformułowanie takiego programu jest ryzykowne politycznie. Drugim problemem, równie poważnym z punktu widzenia badacza zajmującego się edukacją, jest miejsce edukacji w rankingu potrzeb Polaków. Edukacja właściwie nigdy nie była centralnym punktem żadnego programu politycznego, bo też przeciętny wyborca mało od edukacji oczekuje, mało się nią interesuje.

Kiedy prowadziliśmy badania, dotyczące tego, jak ludzie postrzegają szkołę, właściwie wynikało z nich, że

duża grupa rodziców traktuje szkoły bardziej jak placówkę opiekuńczą, niż miejsce, gdzie kształtuje się obywatela.

Z tego punktu widzenia raczej pesymistycznie oceniam szanse, że któraś siła polityczna, któraś partia weźmie edukację na sztandary i uczyni z niej centralny element swojego programu.

O szkołach słychać jednak sporo, ale raczej jako zestaw haseł i postulatów zebranych w ostatnich latach: podwyżki dla nauczycieli (w przedziale 20-30 proc.), likwidacja kuratoriów oświaty, edukacja seksualna, wyprowadzenie religii do salek katechetycznych, brak zadań domowych.

Nie lekceważyłbym tych postulatów, bo część z nich jest elementem debaty, o tym, czym w zasadzie jest edukacja. Natomiast wydaje mi się, że dominuje przekaz skrojony pod potrzeby nauczycieli. Oni są grupą zorganizowaną, która posiada silną reprezentację polityczną. Rodzice są rozproszeni, ale można do nich próbować mówić. Natomiast uczniowie, którzy w większości nie głosują, nigdy nie będą dla partii politycznych ważnym odbiorcą.

Oczywiście ubolewam nad tym, że w hierarchii politycznych tematów edukacja jest wciąż bardzo nisko. A w związku z tym, wiele dyskusji, bardzo fajnych dyskusji środowiskowych, dzieje się gdzieś na marginesie.

Jakie można mieć nadzieje?

Jako badacz nie chciałbym mówić o nadziei. Jako obywatel mogą powiedzieć, że wydaje mi się, że jedyną szansą na lepszą szkołę jest konsensus polityczny wokół edukacji.

Edukacja, która jest zakładnikiem codziennego sporu politycznego, nie ma żadnych szans.

Póki co, funkcjonujemy w trybie wyrzucania pomysłów poprzedników do kosza, i wszczynania własnej rewolucji, która potrwa tak długo, aż do władzy dojdzie ktoś inny.

Edukacja jest na tyle specyficzną dziedziną polityki państwa, że jakiekolwiek zmiany dają efekty dopiero po kilku, kilkunastu latach. I to zupełnie nie współgra z cyklem politycznym. Może dlatego oświata jest tak mało atrakcyjna dla polityków. Jedyną nadzieję widzę w szerokiej koalicji.

*Dr hab. Mikołaj Herbst – ekonomista, badacz systemów edukacyjnych, pracuje w Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych na Uniwersytecie Warszawskim

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze