0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Na zdjęciu: Lula da Silva w tłumie swoich zwolenników na wiecu w São Paulo, sierpień 2022.

To był zacięty pojedynek do ostatniej chwili. Po wyjątkowo brutalnej kampanii do władzy wraca były lewicowy prezydent Luiz Inácio Lula da Silva z Partii Robotniczej, a z urzędem żegna się lider Partii Liberalnej, ultraprawicowy populista Jair Messias Bolsonaro.

Śledzenie wyników wyborów w Brazylii to emocjonujący spektakl, bo kraj ten jest światowym pionierem w elektronicznym głosowaniu. W setkach tysięcy lokali wyborczych, umieszczonych w kilku strefach czasowych urzędnicy sumują wyniki głosowania z każdej maszyny i przekazują je do federalnej agencji wyborczej w Brasílii, stolicy kraju. Cały proces można śledzić na bieżąco w czasie rzeczywistym na stronie internetowej, gdzie wynik zmienia się wraz z rosnącym odsetkiem policzonych głosów.

W wyścigu o fotel prezydencki lepiej wystartował Jair Bolsonaro (52,6 proc.). Konserwatywni kandydaci w Brazylii zawsze zbierają więcej głosów w regionach bogatszych, o lepszej infrastrukturze internetowej, skąd dane spływają szybciej. Lula objął prowadzenie ponad 1,5 godziny od zamknięcia lokali wyborczych, co w Brazylii następuje już o 17:00, przy 68 proc. zliczonych głosów.

Ta transparentność uwiarygodnia wynik, co ma o tyle znaczenie, że Bolsonaro zapowiadał, że przegrać może tylko w razie wyborczego oszustwa (patrz dalej) i groził, że wtedy "pójdzie na wojnę".

Wybory rozstrzygnęły się po zliczeniu 98,81 proc. głosów. Lula wygrał o ponad 2 mln głosów (60,3 mln do 58,2 mln), co w procentach wygląda mniej imponująco: 50,9 do 49,1 proc. Frekwencja wyniosła 79,45 proc.

Bolsonaro niedoszacowany, ale nie dał rady

Przedwyborcze sondaże dawały przewagę Luli, którego popierało 53 proc. ankietowanych. Były prezydent co prawda zwyciężył w I turze, ale zdobywając 48 proc. poparcia. Jego rywal, urzędujący prezydent Jair Bolsonaro, zajął drugie miejsce z poparciem 43,5 proc. Niedoszacowanie Bolsonaro określono wówczas jako "dramatyczne", co sprawiło, że przed drugą turą nikt się nie odważył prognozować, czy w elektronicznej urnie Brazylijczycy wpiszą numer 13 (Lula) czy 22 (Bolsonaro).

Na ostatniej prostej walka toczyła się głównie o wstrzymujących się od głosu (20 proc.), a także ludzi, którzy oddają puste lub nieważne głosy (5 proc.).

Sztab starającego się o reelekcję lidera prawicy, podkręcił strategię z wyborów 2018 roku. Media społecznościowe pełne były przekłamań dotyczących procesu wyborczego, a także manipulacji trafiających w emocje społeczeństwa wciąż przywiązanego do tradycyjnych wartości (głównie rodziny i wiary). Zupełnie na poważnie w sieci pojawiały się więc zarzuty, że po wygranych wyborach Lula będzie zamykał kościoły, bo zawarł pakt z diabłem.

Druga strona, choć nie podważała zaufania do państwowych instytucji i mechanizmów demokratycznych, kontratakowała sugestiami, że Bolsonaro lubuje się w... kanibalizmie.

Bolsonaro dostał zastrzyk wsparcia ze strony ubóstwianych w Brazylii piłkarzy. Wśród nich znalazł się Neymar, futbolowa supergwiazda, który we wspólnym wideo i kilku wpisach w mediach społecznościowych zachęcał do oddania głosu na ultraprawicowego polityka.

Stawką wyborów – Amazonia

Starcie pomiędzy prezydentem Brazylii w latach 2003-2011 Inacio Lula da Silva i walczącym o reelekcję Jairem Bolsonaro komentatorzy określali mianem najgorętszego w stosunkowo młodej historii brazylijskiej demokracji. Niektórzy nazywali je nawet „egzystencjalnym", bo obaj kandydaci nie tylko reprezentują skrajnie odmienne wizje państwa i polityki, ale w oczach przeciwników uchodzą za uosobienie zła.

Zwolennicy Bolsonaro w obozie politycznym Luli widzą agentów lewicowej indoktrynacji i socjalistycznego zamachu na wolny rynek. Druga strona oskarża „Trumpa tropików", jak mówi się o sprawującym urząd od 2019 roku Bolsonaro, o bigoterię, homofobię, mizoginię, a także skrajną indolencję, które zaprowadziły kraj na pogranicze faszyzmu i ruiny.

Stawka wyborów była zresztą znacznie wyższa niż tradycyjny wybór pomiędzy prawicą a lewicą.

Lasy Amazonii, które są kluczowe dla stabilizacji klimatu na świecie, w trakcie kadencji Jaira Bolsonaro padły ofiarą masowych wycinek i eksploatacji. Już w kampanii 2018 roku prezydent nazywał je „tablicą Mendelejewa", czyli źródłem pozyskiwania wielu surowców.

Deforestacja w ostatnich czterech latach wzrosła do takich rozmiarów, że gdy uwzględni się pożary, susze i wycinkę drzew, Amazonia uwalnia więcej gazów cieplarnianych, niż jest w stanie pochłonąć (dwutlenek węgla, tlenek azotu, metan).

Lula obiecał, że po wygranych wyborach przywróci do działania agencje, odpowiedzialne za ochronę terenów zielonych, oraz ukróci niekontrolowane wyręby i wydobycie surowców.

Deregulacja kontra zmniejszanie nierówności

Interwencji wymaga też gospodarka, która znajduje się w poważnym kryzysie. Pandemia, zignorowana przez lidera Partii Liberalnej, pozostawiła bolesny bilans śmiertelności wirusa – do 6 października 2022 roku z powodu zakażenia koronawirusem zmarło oficjalnie 686 tys. osób.

Brazylia zmaga się też z wysoką inflacją, problemami z zatrudnieniem, obniżeniem jakości usług publicznych, a także głodem. Bolsonaro proponował dalsze deregulacje i prywatyzację. Lula próbował obudzić nostalgię za czasami zmniejszania nierówności. Obiecywał m.in. wprowadzenie programów dożywiania i zakwaterowania najuboższych.

Przeczytaj także:

Głosowanie wzbudzało emocje całego świata także dlatego, że miało być sprawdzianem dla wytrzymałości prawicowego populizmu.

Czy do rządzenia demokratycznym państwem rzeczywiście wystarczą dziś: dezinformacja, brutalne kampanie wyborcze, wzbudzanie paniki moralnej wokół tematów kulturowych, brudne interesy, a także umizgi wobec (bogacących się np. na deregulacjach) elit?

Choć interpretacji i scenariuszy przed drugą turą było wiele, wszyscy zgadzali się co do jednego: niezależnie od wyniku, kraj pozostanie skrajnie spolaryzowany i wrażliwy na polityczne turbulencje.
portrety Luli i Bolsonaro
Rywale w wyścigu o urząd prezydencki w Brazylii: Inacio Lula da Silva (z lewej), i Jair Messias Bolsonaro. Fot. Nelson ALMEIDA i EVARISTO SA / AFP

Czy Bolsonaro zaakceptuje wynik wyborów?

W toku kampanii wyborczej Jair Bolsonaro, z jeszcze większą mocą niż Donald Trump w USA, pozwolił uwierzyć swoim zwolennikom, że jego przegrana w wyborach będzie oznaczać, że doszło do oszustwa.

„Jeśli trzeba będzie, pójdziemy na wojnę" - zapowiadał już w czerwcu 2022 roku. Przekonywał też, że rolą wojska jest nie tylko pilnowanie procesu wyborczego, ale liczenie głosów.

Tuż przed drugą turą, prawnicy Bolsonaro, w rozmowie z „The Washington Post" zadeklarowali, że przypadku zwycięstwa Luli użyją „wszelkich środków prawnych", by je zakwestionować.

Opinia publiczna jest zgodna, że urzędującemu prezydentowi brakuje wsparcia instytucjonalnego, by dokonać zamachu stanu. W piątek, 28 października, po ostatniej debacie prezydenckiej, Bolsonaro zapytany przez dziennikarzy o to, czy uzna swoją przegraną, zmienił kurs. „Nie ma wątpliwości. Kto dostanie więcej głosów, ten wygrywa. Taka jest demokracja" - stwierdził.

Bardziej prawdopodobny jest jednak scenariusz przemocy i zamieszek na ulicach, tak jak w przypadku szturmu na Kapitol po przegranej Donalda Trumpa w USA.

Z sondaży wynika, że aż trzy czwarte zwolenników Bolsonaro nie ma zaufania do systemu wyborczego, z czego znaczna część nie ufa „wcale".

„Będzie wojna domowa. A siły zbrojne będą po naszej stronie" – mówiła mediom na jednym z ostatnich październikowych wieców wyborczyni Bolsonaro, 40-letnia Katia da Lima. Groźba rozruchów jest o tyle realna, że do krwawych incydentów (z udziałem nożowników lub broni palnej) dochodziło już podczas samej kampanii wyborczej.

W ostatnich miesiącach urzędujący prezydent przekonywał, że wadliwe są nie tylko maszyny do głosowania. Twierdził, że konserwatywne poglądy są niesłusznie cenzurowane w sieci, a jego przeciwnik dostał znacznie więcej czasu antenowego w radiu i telewizji.

Powrót legendy z politycznego niebytu

Lula da Silva już dwukrotnie sprawował urząd prezydenta między 2003 a 2010 rokiem. Odchodził z największym poparciem w historii demokratycznego kraju, sięgającym 80 proc. Choć rządy Luli były raczej konserwatywne ekonomicznie, jako pierwszy pochylił się nad losem biednych i stworzył podwaliny pod klasę średnią.

Najsłynniejszym programem socjalnym, który wprowadził jest Bolsa Familia, która oferuje wsparcie ubogim rodzinom pod warunkiem, że poślą dzieci do szkół.

Za jego rządów zlikwidowano analfabetyzm, 26 milionów Brazylijczyków wyszło z biedy, zmalało bezrobocie, zwiększono pewność i jakość zatrudnienia, wprowadzono pensję minimalną.

Jego kariera polityczna jest niespotykana w kraju, w którym nierówności są tak duże, że marzenie o awansie społecznym jest absolutną fikcją.

Inacio Lula da Silva wywodzi się z biednego północnego rejonu Brazylii. Jego rodzice byli niepiśmiennymi rolnikami. Nauczył się czytać gdy miał 10 lat, w wieku 12 lat miał już kilka prac zarobkowych. Zdobył wykształcenie metalurgiczne. Miał 19 lat kiedy pracując w fabryce, zmiażdżył mały palec w tokarce. Czekał kilka godzin, zanim właściciel fabryki zabrał go do szpitala. Z innej fabryki wyrzucono go kiedyś, bo odmówił pracy w soboty.

W 1968 roku, w czasach dyktatury wojskowej (1964-1985) został członkiem syndykatu metalurgicznego. W 1977 roku już jako przewodniczący, przewodził narodowym protestom na rzecz wzrostu płac robotników, których zamrożone pensje nie rosły mimo inflacji. Za organizowanie protestów został przez dyktaturę skazany na więzienie. Jego brat był torturowany za przynależność do Partii Komunistycznej.

W 1980 roku założył Partię Robotniczą (Partido dos Trabalhadores), sześć lat później został wybrany do kongresu największą liczbą głosów. W 2002 roku, po dwóch porażkach, został prezydentem Brazylii, w 2006 roku wybrano go ponownie.

Jego rządy były częścią tzw. „różowej fali”, która przetoczyła się przez Amerykę Łacińską na początku XXI wieku, kiedy po latach prawicowych, neoliberalnych dyktatur w regionie do władzy doszła lewica.

Jednak w czasach prezydentury Luli i jego następczyni na jaw zaczęły wychodzić afery korupcyjne, szczególnie w spółce naftowej Petrobras, w której państwo posiadało ponad połowę udziałów. Jednym z oskarżonych, a potem skazanych za łapówkarstwo, był sam da Silva. Do więzienia trafił w 2018 roku, dokładnie w tym samym momencie, gdy zaczynała się kampania wyborcza. W taki sposób Bolsonaro wyeliminował wówczas jednego z największych rywali politycznych.

Lula wrócił do polityki w marcu 2022, gdy brazylijski Sąd Najwyższy unieważnił poprzednie wyroki skazujące.

Czy Bolsonaro zniknie jak Trump?

Nic nie wskazuje na to, by przegrane wybory skazały Bolsonaro na polityczną emeryturę lub banicję.

Otrzeźwiająca dla entuzjastów Luli była pierwsza tura wyborów, podczas której Brazylijczycy wybrali jedną trzecią składu Senatu, wszystkich 513 członków Izby Deputowanych, gubernatorów i ustawodawców stanowych.

Jak pisała w OKO.press Janina Petelczyc, członkowie Partii Liberalnej zdobyli 99 z 513 mandatów w Izbie Deputowanych - aż o 23 więcej, niż w poprzednich wyborach.

W brazylijskim Kongresie, ze względu na specyfikę ustroju wyborczego, zawsze jest wiele partii. W 2018 roku było ich 30, teraz będzie 23. Dlatego w rządzeniu krajem liczy się nie sama przynależność partyjna, lecz tzw. ławka (banca), do której się przynależy.

Od 2018 roku udział tzw. ławki BBB, Boi, Bala, Biblía, czyli posłów związanych z przemysłem zbrojeniowym, hodowlanym i powiązanych z kościołami ewangelickimi, czyli zbieżnej z interesami Bolsonaro, wzrósł aż o 70 mandatów (ze 128 do 198).

Także w Senacie, do którego w tych wyborach wybierano tylko część przedstawicieli, ławka zwolenników Bolsonaro znacznie się powiększyła.

Z kolei deputowanym wybranym największą liczbą głosów (ponad 1,4 mln) został Nikolas Ferreira z Partii Liberalnej, którego głównym celem jest walka "ideologią lewicową". Opowiada się za powszechnym dostępem do broni, tradycyjnymi rolami kobiet i mężczyzn (bardzo często wypowiada się transfobicznie) i przeciw przymusowi szczepień.

Analiza wyników stanowych także pokazuje siłę „bolsonarismo”. W ośmiu stanach z ponad 50-procentowym poparciem już w pierwszej turze wybrano gubernatorów z Partii Liberalnej lub partii sojuszniczych.

Prawicowa agenda nie tylko nie zniknie, ale będzie utrudniać Luli rządzenie, a więc i radykalną zmianę kursu.

;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze