Kevin, głosujący na Republikanów, nie wierzy żadnym mediom. Nawet prawicowej stacji Fox News? Nie, bo oni są skrzywieni na prawo, podobnie jak stacja MSNBC, która jest przechylona na lewo. Gdzie więc szukać informacji? „Właśnie na tym polega problem. Nie ma skąd”, odpowiada. „Wszyscy politycy kłamią” - relacja z wyborów w USA
W środę rano, 9 listopada, częściowe wyniki wyborów w USA wcale nie wskazywały na przewidywany pogrom Demokratów. Wygrana Republikanów jest mniejsza, niż zakładały prognozy. Jednak najważniejsze pojedynki są zbyt wyrównane, by przewidywać, kto zwycięży. Zapraszamy do naszej relacji na żywo
Piotr Tarczyński i Łukasz Pawłowski obserwują te wybory z bliska. Oto ich korespondencja z wyborczego dnia - 8 listopada - z miasteczka Washington Crossing w Pensylwanii.
Pensylwania, miasteczko Washington Crossing, czyli Przeprawa Washingtona. Nazwane tak, bo w Boże Narodzenie 1776 roku w tym właśnie miejscu generał George Washington na czele dwóch i pół tysiąca żołnierzy przepłynął rzekę Delaware, żeby z zaskoczenia zaatakować brytyjskie wojska w sąsiednim New Jersey.
Scenę tę wszyscy znają ze słynnego obrazu, na którym Washington dumnie spogląda w stronę wschodzącego słońca, kiedy żołnierze rozbijają lód skuwający potężną rzekę, a jego adiutant dumnie prezentuje flagę Stanów Zjednoczonych z gwiazdami i biało-czerwonymi pasami.
Wprawdzie pierwsza flaga Stanów Zjednoczonych wyglądała inaczej, ale cóż, przedstawiony przez Emanuela Leutze'a wizerunek utrwalił się już na dobre. Rzeka Delaware w rzeczywistości też jest znacznie węższa, niż ta widoczna na obrazie, ale w południowym, jesiennym świetle, wygląda przepięknie.
Jesteśmy w jednym ze stanów „fioletowych” - ani jednoznacznie demokratycznych, ani republikańskich, to stan ani „niebieski”, ani „czerwony”. W wyścigu senackim mierzą się tu John Fetterman, obecny wicegubernator z ramienia Partii Demokratycznej, oraz Mehmet Oz, znany z telewizji lekarz-celebryta, którego do startu zrekrutował Donald Trump.
W sondażach idą łeb w łeb.
[Aktualizacja 9 listopada, godz. 8 rano czasu polskiego: Fetterman wygrał wybory]
Na gubernatora kandydują ultraprawicowy Doug Mastriano i liberalny Josh Shapiro, obecny prokurator generalny stanu, któremu podlega wymiar sprawiedliwości Pensylwanii.
Hrabstwo Buck, gdzie leży Washington Crossing, było niegdyś silnie republikańskie, ale dziś więcej wyborców zarejestrowanych jest jako Demokraci. Urzędujący kongresmen, Brian Fitzpatrick, jest jednak Republikaninem. Ubiega się o reelekcję pod hasłem „Najbardziej niezależny członek Izby Reprezentantów” i przedstawia jako zdroworozsądkowy centrysta, umiejący sprzeciwić się radykałom – i to z obu stron.
Pomaga mu także to, że jest bratem poprzedniego kongresmana, Mike’a Fitzpatricka, który reprezentował ten okręg w Waszyngtonie przez 12 lat. W 2020 roku Brian zdołał wygrać, mimo że równocześnie większość mieszkańców tego okręgu zagłosowała na Demokratę, Joego Bidena. Takich okręgów było w całych Stanach Zjednoczonych zaledwie dziewięć.
W tych wyborach znów jest faworytem, ale może zaszkodzić mu sprawa aborcji. Czerwcowa decyzja Sądu Najwyższego znosząca precedensowy wyrok Roe kontra Wade, gwarantujący kobietom prawo do aborcji, tchnęła energię w kampanię Demokratów. Republikanie niechętnie poruszają więc ten temat, żeby nie zrażać do siebie wyborców środka, dla których radykalizm dzisiejszej prawicy jest w tej kwestii odpychający. Fitzpatrick w sprawie aborcji kluczy, unika tematu jak może – nie chce narażać się ani centrystom, ani konserwatystom ze swojej partii.
Pod pomnikiem generała Washingtona – i pierwszego prezydenta kraju - zaczyna się dróżka do lokalu wyborczego umiejscowionego w Centrum Turystycznym Washington Crossing. Wzdłuż całej ścieżki powbijane są w ziemię tabliczki z nazwiskami kandydatów: „Shapiro na gubernatora”, „Mastriano gubernatorem”, „Fetterman. Do Senatu z Pensylwanii”, „Doktor Oz”.
Pomiędzy nimi rzadziej tabliczki z napisami informującymi, że przedmiotem wyborów jest demokracja jako taka, lub przypominająca o czerwcowym wyroku Sądu Najwyższego. „Masz córki?” – pyta napis na jednej z tabliczek.
Po prawej stronie ścieżki stoją działacze republikańscy: rozdają ulotki, namawiają do głosowania na swoich kandydatów. Z lewej to samo robią Demokraci.
„Głosujcie na Demokratów z góry na dół”, „Głosujcie na Republikanów”.
Z jednej strony „Brian Fitzpatrick dla nas wszystkich”, z drugiej „Brian Fitzpatrick sprzeciwia się prawu kobiet do wyboru”.
W Stanach Zjednoczonych nie ma ciszy wyborczej i namawiać do głosowania można do samego końca, pod warunkiem, że robi się to w odległości przynajmniej 10 stóp (3 metrów) od drzwi do lokalu.
Brunetka w średnim wieku pyta, czy potrzebujemy sample ballot, czyli wzoru karty do głosowania, które przedstawiciele obu partii rozdają przed wejściem do lokali wyborczych. Niektóre mają postać ulotek z nazwiskami kandydatów danej partii, inne wyglądają niemal dokładnie jak prawdziwa karta do głosowania z miejscami zaczernionymi przy nazwiskach właściwych kandydatów.
Chodzi o to, by wyborca nie tylko zagłosował od góry do dołu na przedstawicieli jednej partii, ale żeby nie zignorował mniej nagłośnionych medialnie kandydatów do stanowej legislatury czy na inne, lokalne stanowiska.
Wyjaśniamy, że nie możemy głosować, że podróżujemy po całym stanie i przygotowujemy relację z kampanii i wyborów. Diany – bo tak ma na imię – w ogóle to nie zniechęca i zaczynamy dość intensywną, jak się później okaże, konwersację. Pytamy o to, jak się czuje spędzając cały długi dzień w tak bliskim kontakcie ze stojącymi dosłownie trzy metry dalej Demokratami.
„Nie nienawidzę tych ludzi, nie życzę im źle”, mówi. „Ale jeśli ktoś kłamie, będę broniła swojego zdania”. Dopytujemy w jakich sprawach Demokraci kłamią i jakie kwestie dla niej samej są w tych wyborach najważniejsze. Nie ma wątpliwości, że na pierwszym miejscu jest aborcja – Diana jest katoliczką i chciałaby jej całkowitego zakazu.
Tymczasem Demokraci – czy raczej wystawieni przez nich kandydaci – doprowadzą do legalizacji przerywania ciąży bez żadnych ograniczeń na dowolnym etapie ciąży, nawet w 9. miesiącu.
„To chyba nie do końca tak”, próbujemy protestować. „Przecież nawet wyrok Sądu Najwyższego w sprawie Roe...”. „Otóż to”, odpowiada, niemal krzycząc. „Wy to wiecie, ale oni nie!”.
Przekonuje nas, że Demokraci opowiadają bajki mówiąc, że chcą jedynie przywrócenia stanu rzeczy sprzed wyroku Sądu Najwyższego, a tak naprawdę chcieliby zniesienia wszelkich ograniczeń w tej kwestii. A czego chce Diana? Dla niej aborcja to po prostu zabójstwo i niezależnie od okoliczności kobieta powinna urodzić. Jeśli nie chce dziecka, może je oddać do adopcji. „Ludzie adoptują dzieci z Azji. 80 tysięcy rodzin czeka na adopcję w USA, ale nie ma dzieci”, mówi.
A jeśli płód ma poważne wady lub jeśli zagrożone jest zdrowie matki? Także – kobieta powinna donosić ciążę i „dać dziecku szansę” – jeśli umrze, to z przyczyn naturalnych. „Musimy być odpowiedzialni za nasze czyny”, mówi Diana, a następnie opowiada nam historię 2-3 kobiet, które do dziś płaczą z powodu aborcji dokonanych kilka dekad wcześniej. Same jej o tym powiedziały.
Poglądy Diany są w tej sprawie radykalne, nawet jak na standardy Partii Republikańskiej. większość Amerykanów chce, aby aborcja była dopuszczalna przynajmniej w pewnych wypadkach – jak gwałt, kazirodztwo czy zagrożenie życia matki. Wpływowy senator z Partii Republikańskiej Lindsey Graham proponował nawet wprowadzenia ustawy, która w całym kraju pozwalałaby na przerwanie ciąży przed 15. tygodniem. Kierownictwo partii nie podjęło tematu, ponieważ wśród Republikanów nie ma w tej kwestii zgody.
Pozostałe ważne dla Diany sprawy pokrywają się jednak idealnie z komunikacją wyborczą jej partii – „odpowiedzialność fiskalna”, czyli ograniczenie wydatków państwa, imigracja oraz przestępczość. Co dokładnie ma znaczyć „odpowiedzialność fiskalna” – czy instytucje państwowe powinny być zredukowane do minimum?
Ależ skąd – odpowiada nasza rozmówczyni – chodzi o to, by wydawać tylko na to, co naprawdę jest potrzebne, bo w przeciwnym razie pieniędzy zabraknie. Na co? Na przykład na drogi i emerytury dla ludzi takich jak matka Diany, która ma 86 lat, całe życie dokładała do systemu i teraz powinna mieć prawo skorzystać ze swoich pieniędzy. 57-letnia Diana także martwi się o swoją emeryturę – zwłaszcza, że Demokraci chcą obciąć środki na ten cel.
„To chyba nie jest prawda”, odpowiadamy. „Demokraci mówią, że Republikanie chcą ograniczenia wydatków na social security, czyli ubezpieczenia społeczne”. „Kłamią! To właśnie robią. Kłamią”, odpowiada Diana, ale nie ma racji – to wśród kandydatów jej partii można znaleźć polityków opowiadających się za likwidacją programów socjalnych.
Rick Scott, senator z Florydy i przewodniczący Krajowego Komitetu Senackiego Republikanów, odpowiadającego za prowadzenie kampanii do Senatu, chciałby aby wszelkie programy socjalne na poziomie federalnym podlegały ewaluacji przez Kongres co 5 lat. Te, które nie uzyskałyby aprobaty, byłyby eliminowane.
Senator z Wisconsin Ron Johnson wolałby, aby takie głosowanie odbywało się co roku. Doktor Oz co prawda nie poparł otwarcie tych pomysłów, ale teza, że to Demokraci chcą ograniczać programy społeczne nie ma sensu – Republikanie zarzucają swoim przeciwnikom coś dokładnie odwrotnego, zbytnią rozrzutność.
Zostawiamy jednak ten temat i pytamy o imigrację. Diana odpowiada, że administracja Joego Bidena otworzyła granice na oścież, a kraj zalewa fala nowych przybyszów. Liczba migrantów próbujących przekroczyć południową granicę jest faktycznie rekordowo wysoka, ale większość z nich jest natychmiast odsyłana i to – paradoksalnie – z wykorzystaniem regulacji powołujących się na zagrożenie epidemiczne wprowadzonych jeszcze przez Donalda Trumpa.
Mało tego, mówimy, administracja Bidena po cichu kończy nawet brakujące odcinki słynnego muru granicznego zbudowanego za czasów jego poprzednika, za co jest krytykowana przez lewicowe skrzydło Partii Demokratycznej. Diana jest wstrząśnięta. Sięgamy więc po telefon i pokazujemy artykuł z brytyjskiego tygodnika „The Economist” na temat budowy muru.
Nie przekonujemy jej – nie zna tej gazety, a poza tym skoro jesteśmy w USA powinniśmy korzystać z amerykańskich źródeł. Jakich? Diana odpowiada, że w tym pomoże mi stojący obok Kevin. Sprawa jest pilna, więc Diana przerywa rozmowę toczoną przez kolegę i przyciąga go do nas.
Choć reprezentują jedną partię, Kevin – wysoki, zwalisty brunet po czterdziestce – to przeciwieństwo Diany. Mówi spokojnie, cicho, niespecjalnie gestykuluje i nawet nie próbuje chwytać rozmówcy za ramię, by podkreślić siłę swoich argumentów. Pytamy skąd czerpie codzienne informacje – jakie strony internetowe, kanały telewizyjne lub gazety otwiera co rano.
Odpowiada zaskakująco – nie wierzy żadnym mediom. Nawet prawicowej stacji Fox News? Nie, bo oni są skrzywieni na prawo, podobnie jak stacja MSNBC, która jest przechylona na lewo.
Gdzie więc szukać informacji? „Właśnie na tym polega problem. Nie ma skąd”, odpowiada. Problem jest tym większy, że „wszyscy politycy kłamią”. Diana, która była we władzach gminnych (township board of supervisors), protestuje. „Nieprawda. Ja otwarcie mówię, że jestem pro-life i tak właśnie jest”.
Wracamy jednak do Kevina – skoro media kłamią, jak decyduje, na kogo oddać głos? Bezpośrednie spotkania. Mehmeta Oza widział podczas kampanii trzykrotnie, po raz pierwszy w prawyborach, ale wówczas na niego nie głosował. W czasie właściwej kampanii miał jednak okazję porozmawiać z nim kilka minut jeden na jeden. I ta rozmowa go przekonała.
Donald Trump i większość zwolenników Partii Republikańskiej uważa, że wybory w roku 2020 zostały sfałszowane i mogą być fałszowane ponownie. Czy podzielają te obawy? „Absolutnie!” odpowiada Diana. I dzieli się opowieścią o pewnej kobiecie, która zagłosowała dwukrotnie, raz za swoją siostrę.
Poza tym uważa, że należy wprowadzić wymóg przedstawiania dowodu tożsamości – skoro potrzebujesz paszportu żeby wsiąść do samolotu, dlaczego nie wprowadzić tego przy głosowaniu? Kiwamy głowami i mówimy, że wielu Demokratów także popiera takie rozwiązanie. Diana znów nam nie wierzy.
Pozostaje pytanie, dlaczego przez wiele lat wybory przebiegały uczciwe, a problemy zaczęły się teraz? Nasza rozmówczyni wini głosowanie korespondencyjne. Wcześniej żeby zagłosować w ten sposób trzeba było podać ważny powód. W czasie pandemii zniesiono ten wymóg i dziś każdy w Pensylwanii może zagłosować listownie – wystarczy złożyć wniosek, a karta do głosowania przyjdzie na adres domowy. Należy ją wypełnić, podpisać, włożyć do specjalnej koperty, następnie do drugiej koperty i odesłać.
Córka Diany zagłosowała w ten sposób, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ktoś inny zamówił kartę do głosowania w imieniu swojego dziecka czy innego członka rodziny i zagłosował bez ich wiedzy. Wreszcie problemem jest nowy system do głosowania w lokalach. Kiedyś każdy musiał pokwitować odbiór karty do głosowania w papierowym spisie wyborczym – od niedawna robi się na iPadach. I to w dodatku… palcem. „Próbowałeś kiedyś podpisać się palcem na ekranie? Twój podpis wygląda zupełnie inaczej. A jak ma to zrobić starsza osoba?”, pyta Diana. „My nie oszukujemy, bo jesteśmy uczciwymi ludźmi, ale oni...” unosi znacząco brew.
Po chwili przyprowadza do nas młodą dziewczynę, żebyśmy „poznali jej perspektywę”. „Zadajcie jej takie pytania, jak mnie! Zobaczycie co wam odpowie”, mówi triumfalnie. Pytamy zatem naszą nową rozmówczynię o to, co jest dla niej najważniejszą kwestią w tegorocznych wyborach.
„Prawa kobiet”, odpowiada natychmiast, trochę zbijając nas tym z tropu, bo to przecież kwestia na której usiłują zdobyć głosy Demokraci. Pytamy ostrożnie czy jest zadowolona z czerwcowej decyzji Sądu Najwyższego. Ogląda się przez ramię, czy Diana jej nie słyszy, po czym kręci głową przecząco.
„Byłam kiedyś dużo bardziej konserwatywna. W liceum zakładałam klub młodych Republikanów, to było koło 2016-2017 roku, nie było łatwo. Dostawałam groźby i tak dalej”. Tłumaczy nam, że z jej punktu widzenia partia poszła za daleko w prawo – nie tylko w sprawie aborcji, ale też kwestii praw osób LGBT.
Nie wiemy jak zagłosowała dziś, ale mówi, że kilkoro jej przyjaciół, gorliwych konserwatystów, oddało głosy na Shapiro i Fettermana. Mamy wrażenie, że niezupełnie o to chodziło Dianie, kiedy chciała, żebyśmy poznali „perspektywę młodych Republikanów”.
Pod kolumną, z której w stronę New Jersey spogląda George Washington, rozpoczyna się debata między Kevinem a Ann Marie, drobniutką, emerytowaną nauczycielką historii, która ledwie sięga swojemu rozmówcy do piersi, liberalną Demokratką. Dobrze się znają: są sąsiadami, mieszkają kilka domów od siebie, więc spierają w sposób niezwykle uprzejmy.
Kevin wystartował w wyborach do rady szkolnej, która nadzoruje edukację w jego okolicy. Martwi się tym, czego uczy się dzieci w szkołach – pokazuje Ann Marie zdjęcie z podręcznika, który, jak twierdzi, wykorzystuje się w lokalnych szkołach do nauczania małych dzieci. Scena seksu oralnego istotnie nie nadaje się dla pierwszoklasistów – zgadza się Ann Marie – ale prosi o wysłanie jej zdjęcia SMS-em, bo chce sprawdzić co to dokładnie za książka i na jakich zajęciach się ją wykorzystuje.
Rozmowa szybko schodzi na finansowanie szkół – i w konsekwencji na kwestię podatków i wydatków. „Jak to możliwe, że w Stanach wydajemy aż tyle na szkolnictwo i na służbę zdrowia, a w rankingach wypadamy tak fatalnie?”, pyta Kevin.
Pytamy, czy w jego okolicy szkoły są złe – skądże znowu, doskonałe, pada odpowiedź. Ann Marie zgadza się, że pieniądze stanowe czy federalne faktycznie są często marnowane, ale szkoły finansowane są z lokalnych podatków, więc bogatsze okręgi – jak ten w którym pracowała w szkole ona, a w którym teraz uczą się córki Kevina – mają lepsze szkoły, niż okręgi biedne.
Bez zmiany tego stanu rzeczy nie da się zmienić systemu i nierówności będą się dalej tylko pogłębiać. „Spójrz na to, jak wygląda u nas, a jak w Filadelfii”, mówi Marie Ann. Kevin częściowo się z nią zgadza. To zupełnie inny rodzaj rozmowy niż ta, którą odbyliśmy przed chwilą z Dianą.
„Kiedy jadę do Filadelfii zawsze biorę ze sobą pistolet, to co się tam dzieje, to szaleństwo”, mówi. Tłumaczy nam, że Pensylwania to „open carry state”, czyli stan w którym można nosić broń otwarcie, pod warunkiem, że jest widoczna i zabezpieczona, czyli np. w kaburze. Zezwolenie potrzebne jest tylko do noszenia broni w ukryciu.
„Mógłbym spokojnie przewiesić sobie przez ramię [półautomatyczny karabin] AR-15”, mówi. Myślimy to taka figura retoryczna, ale nie – Kevin ma mnóstwo broni w domu, w tym AR-15. „Niedawno kupiłem mojej ośmioletniej córce jej pierwszą broń”, mówi, ale widząc nasze uniesione brwi dodaje szybko „Taką małą”.
Wyjaśnia, że wprawdzie po Filadelfii chodzi z bronią, ale w swoim hrabstwie nie, bo to bezpieczna okolica – poza tym otwarte noszenie broni palnej to zawsze proszenie się kłopoty. Kiedy pytamy go o kontrolę dostępu do broni bez wahania odpowiada, że porządni ludzie powinni mieć prawo do obrony, ale całym sercem popiera „background checks”, weryfikację osób chcących kupić broń palną.
Nie jest pod tym względem wyjątkiem, wszystkie badania opinii publicznej pokazują, że zgadza się z tym 9 na 10 Amerykanów – mimo to wszelkie ustawy wprowadzające powszechną weryfikację przepadają w Kongresie, blokowane przez Republikanów.
Pytamy potem Ann Marie czy jako Demokratka jest zadowolona z prezydenta Bidena. „Owszem, ale przypuszczam, że jestem w mniejszości”. Tłumaczy, że Ameryka potrzebowała właśnie kogoś takiego – spokojnego człowieka, który nie będzie ciągle występował w mediach i dzielił ludzi.
Inflacja? Inflacja jest wszędzie, mówi, to nie jest przecież tylko problem USA. „Wy też w Europie ją macie, prawda?”
Przestępczość? No tak, przyznaje, wzrosła, ale wzrasta przecież stale od początku pandemii. „Miewamy czasem jakieś morderstwa, ale to jeden miejscowy zabije drugiego. Poza tym to głównie jakieś włamania czy kradzieże. Sąsiadowi ukradziono niedawno piękne, stare BMW – Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego znalazł je potem na statku płynącym do Dubaju, razem z kilkunastoma innymi luksusowymi autami. Ewidentnie robota na zamówienie”.
„Republikanie narzekają na imigrantów – dodaje – że mają za dużo dzieci, że przynoszą ze sobą przestępczość. A przecież kiedy mój dziadek przyjechał z Włoch, to samo mówili o nas. No i faktycznie – śmieje się – bo dziadek miał liczną rodzinę i jakieś związki z mafią”.
Zaprasza nas wieczorem na drinka do swojego domu, jednego z najstarszych w okolicy”. „Będzie dużo ludzi, będziemy oglądać wyniki wyborów. No i trzeba się napić”. Zaprasza też Kevina z rodziną.
Zahaczamy o stoisko Demokratów. Rozmawiamy o tym, co kilka chwil wcześniej usłyszeliśmy po drugiej stronie ścieżki. „Naprawdę powiedziała ci, że chcemy aborcji bez ograniczeń, nawet w 9. miesiącu ciąży?”, pyta starsza, drobna blondynka w okularach i kręci z niedowierzaniem głową, kiedy potwierdzamy.
„Nie jestem wielką zwolenniczką aborcji, ale dla mnie ważny jest dostęp do środków antykoncepcyjnych”. Obawia się, że z czasem Sąd Najwyższy pójdzie jeszcze dalej – jeden z najbardziej radykalnie konserwatywnych sędziów, Clarence Thomas – faktycznie to zapowiadał.
Ale czy na pewno Demokraci wystawili w tym trudnym stanie najlepszych możliwych kandydatów? Kandydujący do Senatu Fetterman wciąż nie doszedł do siebie po udarze i w debacie telewizyjnej wypadł źle. Cała trójka przy stoisku kiwa głowami, ale jednocześnie broni swojego faworyta. Pani w okularach tłumaczy mi, że widziała go na wiecu dwukrotnie – raz w październiku, a drugi dosłownie dwa dni wcześniej i że zrobił ogromne postępy. „Mój mąż jest neurologiem. Fetterman ma się dobrze”, mówi druga z kobiet, Violet.
Była Republikanka, która kilka lat temu przeprowadziła się do Pensylwanii z Nowego Jorku, szybko zaczyna monopolizować rozmowę. W 2016 roku – „zatykając nos”, jak sama mówi – zagłosowali z mężem na Hillary Clinton, kiedy rywalizowała z Trumpem. „Znaliśmy go z Nowego Jorku, wiedzieliśmy, że to oszust, że oszukiwał swoich pracowników. A jeśli oszukujesz swoich pracowników, to jakim człowiekiem jesteś”, pyta retorycznie z emfazą.
Potem odpływali od swojej partii coraz dalej, aż wreszcie uznali, że bycie Republikaninem jest „kompromitujące”. Teraz są zarejestrowanymi Demokratami, a mąż Violet, Steve, „całe godziny” spędza na przygotowywaniu filmików wyśmiewających Trumpa i jego akolitów. Violet jest z niego bardzo dumna, raz za razem, dość natarczywie, zachęca nas do odwiedzenia kanału męża na YouTubie, próbuje nam je pokazywać w telefonie.
Mówiąc najdelikatniej jest to dość ciężki humor przypominający niektóre akcje najbardziej zaangażowanych przeciwników PiS w Polsce. Nic dziwnego, że małżeństwo straciło kontakt z dawnymi znajomymi, wciąż popierającymi Trumpa. A imigracja – czy nie sądzi, że Republikanie mają w tej sprawie trochę racji? „Może w stanach południowych to jest problem, ale nie tutaj. Imigracja w żaden sposób ich nie dotyka. Zresztą zapytaj ich, kto sprząta im domy i kosi trawniki”. Na odchodnym raz jeszcze każe nam obejrzeć satyryczne filmiki Steve'a.
Po południu jedziemy do sąsiedniej gminy, Buckingham. Na drzwiach do lokalu wyborczego wisi niebieska karteczka, a na niej informacja o zakazie rozdawania ulotek wyborczych poza tym punktem. Pytamy, czy możemy przyjrzeć się głosowaniu. Patti, która od wielu lat pracuje w komisji wyborczej, mówi, że nie ma żadnego problemu, nie wolno nam tylko robić zdjęć.
Siadamy przy niej i prosimy o wyjaśnienie całego procesu. Jesteśmy nieco zaskoczeni, bo dosłownie dwie godziny wcześniej, w czterech lokalach wyborczych w centrum Filadelfii, powiedziano nam, że to absolutnie zakazane, a wejść mogą jedynie osoby z certyfikatem obserwatora wyborów.
Każda partia ma prawo do dwóch takich obserwatorów na lokal, ale nie mogą przebywać w nim jednocześnie? Co robią? Po prostu przyglądają się całemu procesowi, zwracają uwagę, czy wyborcy dostają wszystkie potrzebne informacje.
Patti mówi, że jedna z obserwatorek notowała sobie nazwiska wyborców swojej partii po to, by potem obdzwonić tych, którzy jeszcze nie oddali głosu. „Kiedyś robili tak tylko Republikanie”, tłumaczy, ale Demokraci też się tego nauczyli.
Diana miała rację, że Pensylwania nie wymaga od wyborcy wylegitymowania się żadnym dowodem tożsamości. Człowiek wchodzi, mówi jak się nazywa; urzędnik wyszukuje jego nazwisko w elektronicznym rejestrze; a następnie wyborca podpisuje się na ekranie – rysikiem, nie palcem, jak przekonywała Diana.
Jeśli wszystko jest w porządku, dostaje kartę. Zaczernia kwadraty obok wybranych kandydatów, a następnie wkłada ją do specjalnego skanera, który sczytuje wynik i zapisuje na specjalnej karcie pamięci USB. Sama karta trafia zaś do przymocowanej do skanera częściowo czarnej, częściowo przezroczystej torby.
Jeśli wyborcy nie podoba się żaden kandydat na dany urząd, w specjalnym miejscu może wpisać dowolne nazwisko. Patti powiedziała nam, że pewna rodzina w okolicy zawsze głosuje na siebie nawzajem. Mają też w miasteczku kogoś, kto w wyborach prezydenckich zawsze dopisuje na karcie Myszkę Miki.
Cały proces nie trwa dłużej niż pięć minut. Ale skoro nikt nie sprawdza dowodu tożsamości, to jak zabezpieczyć się przed fałszerstwami? Przede wszystkim, po złożeniu podpisu członek komisji porównuje go z podpisem złożonym przy rejestrowaniu się w spisie wyborców. W różnych stanach przepisy wyglądają różnie, ale co do zasady w USA nie ma automatycznej rejestracji wyborców po ukończeniu 18. roku życia, jak w Polsce czy wielu innych krajach europejskich – zwykle trzeba to zrobić samemu. Żeby porównać podpis trzeba było wcześniej zaglądać do specjalnych ksiąg, mówi Patii, ale teraz wzorcowy podpis wyświetla się na ekranie iPada. „Ludzie bywali sceptyczni, ale teraz widzą, że łatwo możemy porównać podpisy”.
Komisja zna też datę urodzenia wyborcy, może więc zobaczyć czy w imieniu – dajmy na to siedemdziesięciolatka – nie próbuje głosować ktoś znacznie młodszy. No i wreszcie, osoba próbująca podszyć się pod inną, ryzykuje, że zostanie zdemaskowana, jeśli w lokalu zjawi się właściwy wyborca. Wówczas komisja musi ustalić kto jest poprawnym głosującym. Ale takich przypadkach praktycznie nie ma.
Po zakończeniu głosowania komisja porównuje liczbę oddanych głosów i wyniki z trzech źródeł – skanera, papierowych kart do głosowania oraz rejestru osób, które zgłosiły się po wydanie karty.
Głosować można także drogą pocztową oraz z wyprzedzeniem – wrzucając otrzymaną wcześniej kartę do drop box, jednego ze specjalnych punktów. W Pensylwanii wszystkie głosy korespondencyjne są magazynowane – otworzyć je można dopiero w dniu głosowania, po zamknięciu lokali wyborczych. Po podliczeniu i porównaniu głosów szefowa lokalnej komisji z oficjalną kartą pamięci i papierowymi kartami do głosowania jedzie do komisji okręgowej, gdzie następuje podliczenie wyników cząstkowych.
Nie jest to system idealny. Faktycznie można sobie wyobrazić, że ktoś odda głos za inną osobę w podobnym wieku, a członkowie komisji nie dostrzegą oszustwa. Rzecz jednak w tym, że nawet kiedy pojawiają się zarzuty fałszerstw, sądy zwykle je odrzucają. Dlaczego? „Bo są obsadzone przez Demokratów”, nie ma wątpliwości Diana. Sprawdzamy: w radzie wyborczej hrabstwa Bucks zasiadają zarówno Demokraci, jak i Republikanie.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze