0:000:00

0:00

Gdy zły czarnoksiężnik utracił władzę nad krainą, zamknął się w swojej twierdzy, wzywając odsiecz najwierniejszych popleczników. Ruszyli do szturmu na wroga, jednak ich atak zakończył się klęską. Za karę czarnoksiężnik skazany został na banicję i pozbawiono go magicznej mocy, dzięki której roztaczał władzę nad swoimi kultystami.

Tak mogłaby wyglądać opowieść o ostatnich tygodniach prezydentury Donalda Trumpa, gdyby spisali ją Bracia Grimm. Rzeczywistość jest jednak bardziej złożona. I choć pewne elementy prawdziwej historii - jak choćby stroje uczestników zamachu na Kapitol - przywodzą na myśl świat fantazji, to warto oprzeć się czarowi prostych narracji.

Przeczytaj także:

Debata o granicach debaty

Szczególnie gorącą, a przez to wymagającą chłodnego spojrzenia kwestią stały się w tej historii bany, które w następstwie wydarzeń w Waszyngtonie Trump otrzymał na wszystkich niemal portalach społecznościowych. Najgłośniejsze z nich to ten nałożony przez Twittera, ulubione medium ustępującego prezydenta, oraz Facebooka. Oba portale podjęły także szereg innych działań mających na celu zmniejszenie zagrożenia kolejnymi atakami prawicowych terrorystów chcących „powstrzymać kradzież” wyborów. Facebook zadeklarował między innymi agresywną moderację postów zawierających frazę „stop the steal”, zaś Twitter zawiesił bądź usunął ponad 70 000 kont powiązanych z teorią spiskową QAnon. W walkę z internetowym ekstremizmem, którego fizyczną manifestację obserwować można było na Wzgórzu Kapitolińskim szóstego stycznia, zaangażowali się także inni cyfrowi giganci. Najszerszym echem odbiły się decyzje Apple, Google i Amazona o usunięciu ze swoich sklepów i serwerów alternatywnej wobec Twittera aplikacji Parler.

Tak intensywna moderacja treści wywołała dyskusję na temat zakresu wpływu big techu na globalną debatę publiczną, przede wszystkim zaś zdolności korporacji do jednostronnego kształtowania ograniczeń wolności słowa. Strony tej dyskusji ukształtowane są w sposób złożony, nie nakładają się na tradycyjne podziały polityczne.

W jednym, krytycznym wobec decyzji Twittera i Facebooka obozie, znaleźli się zarówno Angela Merkel, jak i Zbigniew Ziobro, z kolei zbanowanie Trumpa ostrożnie popiera między innymi Shoshana Zuboff, autorka „Kapitalizmu inwigilacji”, jedna z najważniejszych krytyczek cyberkorporacji.

Co jednak, jeśli problematyka wolności słowa jest w całym zamieszaniu kwestią w zasadzie marginalną? Casus banów dla Trumpa i tocząca się wokół niego dyskusja ujawniły po raz kolejny dużo głębsze wyzwania związane z wpływem platform cyfrowych na rzeczywistość społeczną. Koncentrowanie się wyłącznie na walce z rzekomymi cenzorskimi zapędami mediów społecznościowych może się okazać kosztownym błędem. Cyberkorporacje przeżywają bowiem obecnie kryzys, a jak głosi przypisywany wielu aforyzm „dobremu kryzysowi nie można pozwolić się zmarnować”.

N(i)eutralność platform

Skala i intensywność działań podjętych przez big tech - przede wszystkim GAFAM i Twittera - jest wydarzeniem bezprecedensowym. Oznacza przede wszystkim ostateczne zerwanie z długo podtrzymywanym przez media społecznościowe mitem, iż są one przestrzeniami neutralnymi światopoglądowo. Zablokowania kont Donalda Trumpa nie można uznać za rutynową reakcję na złamanie regulaminów.

Niezależnie od emocjonalnego stosunku do tej decyzji, wynikającego z przekonania o konieczności podjęcia takich kroków w walce z cyfrowym ekstremizmem, jak i po prostu schadenfreude, nie można nie uznać jej arbitralności.

Nie jest jednak tak, że nadeszła ona znikąd. Co prawda, jak słusznie zauważył publicysta New York Times Charlie Warzel, uzasadnienie nałożenia na Trumpa banów przez Twittera przywodzi na myśl sytuację z aresztowaniem Ala Capone za oszustwa podatkowe. Mimo wszystko kara wisiała nad ustępującym prezydentem przez lata, jednak technologiczni giganci znajdowali kolejne powody, by jej nie nakładać. Gdy w 2017 i 2018 roku Trump publikował na Twitterze wpisy zawierające sugestie ataku na Koreę Północną, liczni komentatorzy i organizacje pozarządowe wskazywali, że łamie zasady portalu, na przykład te zabraniające grożenia użyciem przemocy żadnej osobie ani grupie osób. Korporacja opublikowała ostatecznie zestaw wytycznych tworzących wyjątki wobec wpisów globalnych przywódców, argumentując, że blokowanie czy usuwanie wyrządziłoby szkodę debacie na temat ich słów i czynów. Z kolei, gdy latem 2020 Trump potrząsał wirtualną pięścią w stronę protestów Black Lives Matter, Twitter co prawda uznał jego posty za gloryfikujące przemoc, jednak, zamiast usunąć je lub konto ich autora, odwołał się do powstałej rok wcześniej polityki dodawania do takich wpisów specjalnych oznaczeń.

O ile działania portalu Jacka Dorseya nazwać można pozornymi, o tyle do oceny postawy prezentowanej przez firmę Marka Zuckerberga potrzeba mocniejszych epitetów.

Facebook przynajmniej od 2015 roku tworzył wewnętrzne zasady mające umożliwić Trumpowi pozostanie na platformie nawet w obliczu piętrzących się kontrowersji.

Relację między portalem a prezydentem pracownicy technologicznego giganta określali wręcz mianem „przemocowej”. Podtrzymywanie apolitycznego wizerunku i kryjący się za nim chaos, konflikty między zarządem a zespołem dotyczące bierności firmy, to sytuacja utrzymująca się w Facebooku przez lata. Unaoczniają to choćby doniesienia Sophie Zhang, sygnalistki, która odeszła z korporacji wskutek ignorowania przez nią szkód, jakie wyrządza w różnych krajach świata - m.in. w Brazylii, Ukrainie czy Indiach.

Wątpliwe, czy decyzja o zbanowaniu Trumpa cokolwiek zmieni w kwestii obojętności Facebooka na wpływ portalu w innych regionach świata. Odbierać ją trzeba raczej jako próbę odwrócenia uwagi od szerszych problemów.

Korzyści z nienawiści

Polityka bierności wobec nienawistnych treści, choć — jak na długo przed wydarzeniami w Waszyngtonie pokazał przykład Myanmaru — często tragiczna w skutkach, przynosi jednak Facebookowi i innym platformom społecznościowym konkretne zyski. Zdaniem ekspertów, polaryzująca aktywność Trumpa pomagała Twitterowi sukcesywnie powiększać bazę użytkowników. Co prawda, jak słusznie zauważyła na łamach OKO.press Helena Chmielewska-Szlajfer, pieniądze płynące do technologicznych gigantów bezpośrednio od polityków poprzez zakupy reklam stanowią ułamek zysków big techu.

Kluczowym zasobem są dla niego jednak nie budżety kampanii politycznych, lecz dane o osobach korzystających z portali społecznościowych. Dlatego też wielkie korporacje nie wejdą nigdy, wbrew zarzutom konserwatywnych polityków, w rolę „lewackiego cenzora”, gdyż groziłoby to odpływem użytkowników.

Facebook i Twitter mogły sobie pozwolić na podjęcie działań wobec Donalda Trumpa dopiero wówczas, gdy fortuna się od niego odwróciła. Znamienne, że bany nadeszły dopiero po wygranych przez Demokratów wyborach w Georgii, a nie wcześniej — choć przecież ustępujący prezydent od tygodni nakręcał atmosferę zagrożenia prawicowym terroryzmem. Co gorsza, pojawiające się doniesienia wskazują, że firma Marka Zuckerberga miała liczne sygnały o zagrożeniu przemocą podczas protestów szóstego stycznia.

Cyberkorporacje podjęły jednak działania dopiero gdy jasne stało się, że trumpizm jest w kryzysie także wewnątrz Partii Republikańskiej i taktyczny odwrót od polityki tolerowania rozwoju tej ideologii (wraz z jej najbardziej ekstremalnymi odgałęzieniami) stał się wręcz koniecznym manewrem.

Czy przyniesie pożądane skutki — ograniczenie zasięgów ekstremistycznych treści czy dezinformacji? Pierwsze doniesienia dotyczące Twittera pozwalają na ostrożny optymizm. Zdaniem firmy analitycznej Zignal Labs w okresie po usunięciu profilu Trumpa oraz kilkudziesięciu tysięcy innych kont powiązanych ze skrajnymi ruchami, liczba dyskusji dotyczących fałszywych teorii o oszustwie wyborczym w USA spadła o 73 proc. Zjawisko to może się jednak okazać krótkotrwałe. Nie trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym exodus użytkowników Twittera o skrajnych poglądach na niszowe platformy w rodzaju Gab czy Parlera zakończy się ich powrotem, a ci, których konta usunięto, odbudują swoje zasięgi.

Przede wszystkim jednak optymizm studzić powinien fakt, iż ogłaszane zmiany zasad moderacji treści to co najwyżej korekta kursu działalności platform społecznościowych, niedotykająca sedna ich modelu biznesowego. Jego szkodliwość dobrze ilustrują doniesienia dziennikarzy BuzzFeed News dotyczące serwowania przez Facebooka reklam sprzętu wojskowego osobom wchodzącym w interakcje z ekstremistycznymi treściami. Dopiero w reakcji na tę historię firma z Menlo Park ogłosiła, że zawiesza wyświetlanie ofert militariów. To oczywiście nie pierwszy raz, gdy spółka przewodzona przez Zuckerberga dokonuje autorefleksji dopiero w efekcie presji ze strony reporterów. W ostatnich miesiącach głośno było choćby o dostępnej reklamodawcom jako opcja mikrotargetowania kategorii zainteresowań „pseudonauka”, którą usunięto po śledztwie dziennikarek z serwisu The Markup.

Wolność słowa, niewola algorytmów

Dowodów szkodliwości samych filarów działania Facebooka i Twittera - napędzania ruchu, interakcji, sprzedaży poprzez algorytmy dopasowujące treści do preferencji użytkowników - jest multum. Mimo to w debacie publicznej ten złożony temat zagłuszany jest często przez dyskusję o granicach wolności wypowiedzi. Uwagę na ten problem zwracała w 2018 roku Renée DiResta ze Stanford Internet Observatory, pisząc:

„(...) rozmowa, którą powinniśmy prowadzić - jak możemy naprawić algorytmy? - jest zamiast tego przejmowana i przekręcana przez polityków i komentatorów zawodzących na temat cenzury i błędnie obsadzających moderację treści w roli przyczyny upadku wolności słowa w sieci”.

Komentarz ten doskonale pasuje także do sytuacji bieżącej. Jak słusznie zwracał uwagę Adrian Zandberg z Lewicy Razem, choć rząd Zjednoczonej Prawicy dużo mówił po szóstym stycznia o samowoli Facebooka i Twittera czy cyfrowej suwerenności, to nie podejmował w zasadzie żadnych działań, aby o tę suwerenność zawalczyć. Tymczasem wiele jest dążących do tego celu inicjatyw, które tylko czekają na wsparcie — mowa tu choćby o Polskiej Karcie Suwerenności Cyfrowej, wokół której koalicję buduje think-tank Instrat, czy złożonym rok temu przez Lewicę projekcie ustawy o podatku cyfrowym. W ostatnich dniach pojawiło się co prawda pierwsze oficjalne stanowisko Ministerstwa Pracy, Rozwoju i Technologii dotyczące zagrożeń ze strony dominujących podmiotów dla polskiego rynku cyfrowego. Informacja ta mogła jednak łatwo umknąć nawet osobom uważnie śledzącym polską politykę, gdyż rząd Mateusza Morawieckiego na sztandary w walce z cyfrowymi gigantami wziął projekt ustawy o ochronie wolności słowa w internecie przygotowany przez resort Zbigniewa Ziobry.

Tymczasem tworzenie regulacji zasad moderacji treści w mediach społecznościowym odbywa się obecnie intensywnie na poziomie unijnym, przy okazji prac nad mającym dużo szerszy zakres przedmiotowy Kodeksem Usług Cyfrowych (ang. DSA – Digital Services Act), na temat którego Polska wyraziła pozytywną opinię. Wraz z towarzyszącym mu Kodeksem Rynku Cyfrowego (ang. DMA - Digital Market Act), akty te stanowić mają wspólną broń wspólnoty państw europejskich w walce z dominacją będących obecnie niema poza wszelką kontrolą gigantów cyfrowych.

Nie znaczy to, że kraje członkowskie powinny wstrzymywać się z działaniem do czasu uchwalenia nowego prawa. Niemiecki parlament zapowiedział w ostatnich dniach prace nad reformą prawa ochrony konkurencji, która, przynajmniej do czasu wprowadzenia DMA, nada Federalnemu Urzędowi Antymonopolowemu nowe uprawnienia służące zwalczaniu nadużyć cyberkorporacji. Wydaje się to o wiele potrzebniejszym kierunkiem rozwoju regulacji, niż obrana przez Ministerstwo Sprawiedliwości droga zmagań z cenzurą. Ponadto, o ile autorzy niemieckiego prawa zapowiedzieli, że chcą dążyć do spójności z przyszłym prawem unijnym, o tyle ze strony polskich polityków takich deklaracji brak. Krzysztof Izdebski, prawnik i dyrektor programowy Fudancji ePaństwo, stwierdził wręcz w wywiadzie dla portalu Gazeta.pl, iż „tworzy się tu pewną konkurencję wobec wspólnego, europejskiego projektu. Rola Polski powinna polegać raczej na konstruktywnym wpływie na kształt regulacji unijnych”.

Regulacje cyfrowych gigantów muszą polegać na czymś więcej niż tylko tworzeniu nowych ścieżek odwoływania się od decyzji moderacji Facebooka. Patologie kapitalizmu inwigilacyjnego wymagają od regulatorów więcej ambicji.

Aktywne konto na niewiele się przyda, jeśli użytkowniczka w dalszym ciągu zdana będzie na łaskę i niełaskę algorytmów. Na szczęście debata na temat tego jak poradzić sobie z cyberkorporacjami jest żywa, znaleźć w niej można zarówno idee reformistyczne, jak i bardziej radykalne, pokroju upaństwowienia portali społecznościowych. By się w nią włączyć, trzeba jednak dostrzec strukturalny charakter problemu.

Pytanie, czy populistyczna prawica, która przecież wzrost popularności zawdzięcza między innymi obecnym sposobom działania portali społecznościowych, jest do tego zdolna.

;

Udostępnij:

Jan Jęcz

Doktorant na Wydziale Socjologii UAM w Poznaniu, zawodowo związany z branżą kreatywną. Stały współpracownik Magazynu Kontakt.

Komentarze