0:00
0:00

0:00

Tekst publikujemy w naszym nowym cyklu „Widzę to tak” – w jego ramach od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik

Na początek o tym, czego można się nauczyć z historii najnowszej.

W listopadzie 2006 roku przez Poznań miał przejść trzeci Marsz Równości. W miejskiej pamięci wciąż obecne były wspomnienia z brutalnego ataku skrajnej prawicy na pierwszy marsz w 2004 roku i pacyfikacji marszu przez policję rok później - manifestacja odbyła się wtedy nielegalnie, wybrany z poparciem Platformy Obywatelskiej prezydent Ryszard Grobelny bezprawnie jej zakazał.

Wbrew temu, co może nam się dziś wydawać, opinia publiczna wcale nie stała jednoznacznie po stronie bitych i szykanowanych: z jednej strony w debacie publicznej opisywano "lewacki ekstremizm parady gejów", z drugiej - ekstremizm skrajnie prawicowych bandytów rzucających kamieniami. A po środku stali rzecz jasna "zwykli ludzie", którzy o niczym nie marzyli bardziej jak o spokoju. Przepis na spokój był prosty: jeśli nie będzie marszy, nie będzie też kontrmanifestacji.

Organizatorzy i organizatorki nie chcieli jednak dać spokoju "milczącej większości". W 2006 roku marsz - już legalny - miał wyruszyć z placu Mickiewicza, spod krzyży upamiętniających robotniczy zryw z 1956 roku. W mieście zawrzało.

"Nie wolno podpierać się autorytetem ofiar Czerwca '56 - realizując cele wąskich grup społecznych" - protestowali działacze PO Marek Sternalski i Mariusz Wiśniewski. Zaapelowali do prezydenta Grobelnego, by coś z tym nieuprawnionym "podparciem" zrobił.

"My jesteśmy katolickim narodem, a na placu Mickiewicza stoją Krzyże. To nie jest świętość?" - pytała dramatycznie w "Wyborczej" kombatantka Aleksandra Banasiak, przewodnicząca Stowarzyszenia Poznański Czerwiec.

Gdyby presja zadziałała i Marsz wyruszył z innego miejsca, by nie "profanować świętości", dalej poszłoby już z górki: w kolejnych latach byłby spychany dalej i dalej na obrzeża miasta. Ale organizatorzy i organizatorki wytrzymali, kilkaset osób przeszło zaplanowaną trasą.

13 lat później przez centrum Poznania przeszło już kilkanaście tysięcy osób.

To ważna lekcja i wzór działania dla wszystkich, którzy chcą dziś, żeby Polska była europejskim krajem równych ludzi: nie cofać się, iść dalej, jednoznacznie wyrażać swoje poglądy, nie dać się zaszantażować okrzykami o szarganiu świętości. Jeden krok w tył i będziemy już tylko i wyłącznie się cofać.

Cel obozu władzy jest jasny: hegemonia kulturowa

Reakcja części opinii publicznej i polityków opozycji na wywieszenie tęczowej flagi na warszawskim pomniku Jezusa jest w tym kontekście szczególnie rozczarowująca. Poseł Lewicy (!) Tomasz Trela stwierdził, że sprawców powinna "wyłapać policja" (choć inni politycy Lewicy wyrazili solidarność z aktywistami), a aspirujący do miana lidera opozycji i nowego ruchu obywatelskiego prezydent stolicy Rafał Trzaskowski napisał o "niepotrzebnej prowokacji". Ich zdanie podzielało wielu publicystów i komentujących w mediach społecznościowych.

Przeczytaj także:

Założenie kryjące się za taką postawą jest aksamitną kopią PiS-owskich i skrajnie prawicowych obsesji:

  • że tęcza obraża,
  • że jest prowokacją wobec zdrowo myślącej większości narodu,
  • że osoby LGBT mogą walczyć o równe prawa jedynie w sposób akceptowalny dla tzw. większości, która wyraża tzw. homofobię nowoczesną - "nic nie mam przeciw gejom, ale niech się tak nie obnoszą" (czyli wcale),
  • i co za tym idzie, nie mogą swobodnie prezentować swoich symboli w przestrzeni publicznej.

Powstaje wrażenie, jakby aktywiści wieszający tęczowe flagi byli adoptowanymi dziećmi pary gejów, bezczeszczącymi jedno z ostatnich miejsc katolickiego kultu, które jeszcze nie zostało przerobione na dyskotekę w autorytarnej Polsce rządzonej przez oszalałych antyklerykałów i libertarian. Otóż jest dokładnie odwrotne: tęcza na pomniku była gestem protestu bitej, szykanowanej i pozbawionej równych praw mniejszości w najbardziej homofobicznym kraju Unii Europejskiej, rządzonym przez autorytarną, fundamentalistyczną prawicę wspieraną przez potężny, posługujący się mową nienawiści Kościół katolicki.

Czy tęcza obraża i profanuje? Otóż po raz kolejny - jest dokładnie odwrotnie.

Tęcza nie jest symbolem seksu analnego i orgiastycznych bachanaliów, tylko sztandarem równości, różnorodności i takich samych praw dla wszystkich obywateli.

Tęcza nie profanuje żadnych wartości chrześcijańskich, tak samo jak flaga Polski wyświetlana 11 listopada 2018 roku na monumencie Chrystusa w Rio de Janeiro, nie była bluźnierstwem i prowokacją wobec osób wierzących.

To przecież oczywistości. Zarówno Trzaskowski, jak i Trela zdają sobie z tego wszystkiego sprawę. Boją się jednak mówić o tym wprost, żeby nie urazić wyborców.

"Słuchajcie, nie eksponujcie tęczowych flag, zachowujcie się grzecznie, nie prowokujcie, nie bądźcie widoczni, ponieważ trzeba wygrać z PiS" - tak brzmi wykładnia tej taktyki politycznej. Szkopuł w tym, że była ona sprawdzana w kolejnych wyborach po 2015 roku i za każdym razem ponosiła klęskę.

Opozycja pozbawiona wyrazistych wartości jest jak plastelina: propaganda władzy i tak ulepi z niej taką figurkę, jaką będzie chciała: zwolenników islamskich terrorystów, edukatorów masturbujących się dzieci, fanów ślubów zoofilów z kozami, etc. Im na opozycji więcej oportunizmu, strachu i kunktatorstwa, tym bardziej PiS ma ułatwione zadanie.

A cel ma jasny: hegemonia kulturowa, która przez dekady pozwoli mu w różnych konfiguracjach rządzić skansenem o nazwie Polska.

Przestańcie się chować za sondaże i fokusy

Czas na coś obrazoburczego: wygrana z PiS w wyborach parlamentarnych 2023 roku powinna być na dalekim planie, jeśli chodzi o priorytety opozycji. Jak partia Kaczyńskiego sama się nie wywróci, to te wybory wygra, jeśli się przewróci pod naporem ewentualnego kryzysu i wewnętrznych napięć, to władzę odda. Na to akurat opozycja ma wpływ co najmniej znikomy.

Przy 500 plus i transferach socjalnych jako wprowadzonym przez ugrupowanie Kaczyńskiego standardzie cywilizacyjnym, o wygranej w 2025 i 2028 roku zdecyduje dokładnie to, czego dziś boją się siły rywalizujące z PiS: tęcza, prawa kobiet, ekologia.

Reszta będzie stanowić mniej lub bardziej istotne didaskalia: można i trzeba postawić na jakość usług publicznych, dobrze wymyślić nowy program transferów społecznych, sprawiedliwszy system podatkowy, ale na końcu walka wyborcza i tak zmieni się w wojnę kulturową. W rzeczywistości domkniętego po lipcowych wyborach systemu, PiS ma nadzieję, że ma środki i czas, by ze swoich obsesji i mitów poprzez edukację, przejmowane media i kulturę zrobić ogólnonarodowy kanon.

Jeśli opozycja nie podejmie walki, będzie się chować za sondaże i fokusy, będzie przegrywać przez dekady.

Dobrze zdaje sobie sprawę z tej zależności obóz władzy, który przy okazji nadchodzącej rekonstrukcji rządu chce połączyć edukację, naukę i kulturę w jednym resorcie. Zaś złudzenie, że kompromisy z PiS-owską wizją świata cokolwiek przyniosą w warstwie politycznej, to jest wiara podobna do tej, która głosiła w 1938 roku, że traktat w Monachium powstrzyma wojnę. Nie powstrzyma, po prostu wejdziemy w nią z gorszych, defensywnych pozycji.

Dlatego nie można wywieszać białej flagi, tylko tęczową. Odważnie mówić o prawach kobiet, radykalnie o ekologii. Bez wycofywania się, tylko ofensywa, ciągle ofensywa. Trzeba przyciskać pedał gazu i zmuszać PiS do coraz bardziej radykalnych postaw, do zderzenia z Europą.

Tak, żeby alternatywa była prosta: albo Polska będzie swojska, wsobna, homofobiczna, szara i biedna, albo europejska, różnorodna, kolorowa i bogata.

Piękna porażka prowadzi do pięknej wygranej, brzydka - donikąd

Już słyszę tę komentarze: to szlachetna wizja, ale również recepta na przegraną, więc wolisz pięknie przegrać czy brzydko wygrać?

Cóż, gdybym był politykiem opozycji, skalkulowałbym prawdopodobieństwo i jeśli szanse na zwycięstwo byłyby małe, wtedy owszem, wolałbym pięknie przegrać.

Póki co opozycja traktuje wyborców ze wsi i małych miast jak niezbyt rozgarnięte dzieci: uważa, że jeśli czegoś nie powie głośno, to nie zostanie to zauważone. Na tym głównie żerowała propaganda TVP przed drugą turą wyborów: zobaczcie, niby ten Trzaskowski taki konserwatywny i swojski, ale to przebieraniec, oszukuje was, uważa, że jesteście głupi.

By zyskać szacunek tych ludzi, trzeba ich traktować poważnie i rozmawiać z nimi jak z dorosłymi. AntyPiS nie może ciągle mrugać okiem raz do jednych, raz do drugich i sepleniąc dukać ogólniki w strachu przed wyborcami. Musi jasno artykułować wizję nowej Polski.

Czas na mądre dostosowanie się i próbę przejęcia części wyborców Kaczyńskiego opozycyjną wersją PiS light, z socjalem, ale też ze spokojem społecznym w pakiecie, był w latach 2015-2020. Został przespany. Teraz już nie ma czasu i miejsca na spokój oraz taktyczne niuanse. Prawo i Sprawiedliwość jest już zbyt silne: ma mocne przyczółki w wymiarze sprawiedliwości, coraz mocniejsze w gospodarce i w biznesie, niemal nieskrępowaną władzę polityczną.

By zmienić stan gry, opozycja musi się nauczyć otwarcie mówić rzeczy nie do pomyślenia: że geje i lesbijki muszą mieć równe prawa, kobiety prawo do decydowania o macierzyństwie, a Polskę czeka radykalna, ekologiczna rewolucja. Że nie będzie niezależnych sądów i wolnych mediów bez równych praw dla mniejszości seksualnych i innych wykluczonych.

Dobrze tę zależność rozumiał zawsze nie kto inny jak Jarosław Kaczyński i w ten sposób wyspecjalizował się w ustawianiu kształtu debaty: o transformacji ustrojowej, lustracji, uchodźcach, katastrofie smoleńskiej.

Lider PiS przez całe polityczne życie mówił rzeczy nie do pomyślenia: że Lech Wałęsa to ubek, że w Smoleńsku był zamach, że uchodźcy przenoszą zarazki. Opinia publiczna zawsze reagowała w ten sam sposób: "Gwałtu rety, co ten Kaczyński znów wymyślił, nie ma możliwości, żeby ktoś w to uwierzył". No cóż...

Wniosek dla opozycji? Nie chować się po kątach, nie mówić tego, co wyborcy myślą teraz, tylko bez obaw mówić to, co mają myśleć w przyszłości. Na przykład, że Polska będzie tęczowa, równa i europejska, albo że nie będzie jej wcale.

Różnica z gadkami Kaczyńskiego jest taka, że on wciskał ludziom kit, a opozycja powiedziałaby prawdę.

;
Na zdjęciu Michał Danielewski
Michał Danielewski

Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi

Komentarze