0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.plFot. Sławomir Kamińs...

PiS traci w sondażach, co wygląda jak spełnianie się odwiecznego lęku Jarosława Kaczyńskiego: jego partia została okrążona z prawej flanki. Sondażowej zadyszce PiS towarzyszą wzrosty notowań obu Konfederacji – tej Sławomira Mentzena i Krzysztofa Bosaka, i tej Grzegorza Brauna.

Według sondażu Ipsos dla Radia Zet sprzed tygodnia PiS musi się dzielić elektoratem prawicowym z nowymi konkurentami niemal po połowie. Podczas gdy poparcie partii Kaczyńskiego wynosi 25 proc., zsumowane wyniki obu Konfederacji to 20 proc. (13 proc. Konfederacja i 7 proc. Konfederacja Korony Polskiej). Pojawiają się badania opinii publicznej, w których ten układ sił jest jeszcze bardziej niekorzystny dla PiS.

Właśnie w tych – i tylko w tych – okolicznościach zaczęły się w partii Jarosława Kaczyńskiego mocno spóźnione rozliczenia po utracie władzy. Są to rozliczenia hałaśliwe i spektakularne, jako że w niemałej mierze rozgrywają się w mediach i mediach społecznościowych.

Na pierwszy rzut oka może się nam z tego wszystkiego układać barwna, niepozbawiona elementów komicznych historia o wojnie „maślarzy” z „M&M-sami” – zarówno o łaskę Jarosława Kaczyńskiego i przyszłą pozycję w partii, jak i o wyznaczenie kursu, którym partia będzie podążać do wyborów 2027 roku. Ale to zdecydowanie nie aż takie proste.

Przeczytaj także:

Kto wymyślił frakcję maślarzy?

Nie takie to proste na przykład dlatego, że M&M-si wcale nie są w tej wojnie sami. Pomocną dłoń do Morawieckiego i jego ludzi wyciągnęli na przykład w ostatnich tygodniach bardzo niespodziewanie Beata Szydło i były prezes Orlenu Daniel Obajtek. Niespodziewanie – bo relacje byłej premier i jej następcy psuły się jeszcze za ich wspólnego urzędowania, a od przejęcia przez Morawieckiego fotela szefa rządu były już tylko złe. Szydło wewnątrz partii współpracowała więc raczej z ziobrystami czy Jackiem Kurskim niż z Morawieckim i jego otoczeniem.

Jej obecny sojusz z dawnym wewnątrzpartyjnym wrogiem jest więc sporą zmianą w PiS-owskim układzie sił.

Nie takie to wszystko proste także dlatego, że w przeciwieństwie do M&M-sów – czyli grupy stronników Mateusza Morawieckiego, żadna frakcja maślarzy w PiS nie istnieje. Wrzucenie do jednego worka Przemysława Czarnka, Jacka Sasina wraz z jego ludźmi, Jacka Kurskiego, Patryka Jakiego wraz z sierotami po Ziobrze i uczynienie zwornikiem tej grupy znanego z pomstowania na niemieckie masło na pokładzie polskiego samolotu niedoszłego kandydata na prezydenta Tobiasza Bocheńskiego to świadomy zabieg ekipy Mateusza Morawieckiego.

Po epoce rządów PiS to ekipa całkiem dobrze już rozumiejąca media i rzucająca im polityczny spin równie sprawnie, jak kilka lat temu robili to ziobryści. Nazywając szeroki wewnątrz PiS-owski sojusz wymierzony w Mateusza Morawieckiego frakcją maślarzy, ludzie byłego premiera próbują – całkiem zresztą skutecznie – odzyskać medialną inicjatywę w wewnątrzpartyjnej wojnie.

Huzia na Józia

Maślarze tymczasem żadną frakcją nie są. To chwilowy układ kilku grup interesów w PiS połączonych radykalnymi ciągotami i jednym tylko nadrzędnym celem, jakim jest marginalizacja Morawieckiego.

„Gdyby miała to być frakcja, to musiałaby to być frakcja złożona z samych wielkich wodzów i jednego partyjnego prymuska. A tymczasem w prawdziwym życiu jest tak, że na jedną frakcję przypada jeden wódz” – mówi w rozmowie z OKO.press jeden z polityków PiS.

I tak też jest. Czarnek, Sasin, Kurski i Jaki to w PiS silne osobowości o wielkich ambicjach, ale też często bardzo sprzecznych interesach. Sasin i Jaki mają w partii własne grupy ukształtowane za rządów Zjednoczonej Prawicy. W nieco mniejszym stopniu można powiedzieć to powiedzieć o Czarnku. Kurski jest nieco osobną prominentną postacią będącą do niedawna uczestnikiem jeszcze innej wewnątrz PiS-wskiej kamaryli.

Tobiasz Bocheński natomiast żadnego samoistnego znaczenia nie ma, w obecnej sytuacji w PiS można go uznać za pionka Jarosława Kaczyńskiego, stawianego na planszy tam, gdzie akurat prezesowi wygodnie. Raz w roli potencjalnego kandydata na kandydata w wyborach prezydenckich, raz jako nazwisko rzucane w gdybaniach na temat osoby przyszłego premiera.

Jedno natomiast wszystkich łączy. Ich wspólnym interesem jest osłabienie Mateusza Morawieckiego. Zamiast frakcji maślarzy mamy tak naprawdę taktyczny sojusz kilku PiS-owskich środowisk, wymierzony w byłego premiera i jego ludzi. W dogodnych okolicznościach, jakie tworzą sondażowe spadki PiS na rzecz konfederatów i braunistów, konkurenci Morawieckiego, rozpoczęli swą ofensywę.

Miękiszon Morawiecki kontra radykalni macho

Polityczny koncept, który za tą ofensywą stoi, wyłożył niemal explicite Jacek Kurski w swym słynnym już wywodzie opublikowanym na platformie X. Wywód nie pozostał tam długo, bo Jacek Kurski musiał go skasować – prawdopodobnie na rozkaz Kaczyńskiego. Prawicowe media donosiły wcześniej, że Kaczyński miał najpierw pozwolić Kurskiemu na tę publikację, ale później tego pożałować – było już jednak za późno,

View post on Twitter

Wywód Kurskiego był lekturą dość fascynującą, był w nim bowiem zarówno duch politycznej walki na śmierć i życie, jak i coś z atmosfery przedszkolnej awantury, której małoletni uczestnicy kierują pod adresem pani wychowawczyni litanię mniej lub bardziej artykułowanych skarg mających wskazać, kto zaczął.

W swej tyradzie Kurski wykładał teorię, według której Morawiecki i prowadzona przez niego polityka bezpośrednio odpowiadają zarówno za utratę władzy przez PiS, jak i za obecne spadki sondażowe partii Jarosława Kaczyńskiego.

Jednocześnie Morawiecki oskarżany jest na przemian o próby budowy nowego ugrupowania na prawicy mającego być bezpośrednią konkurencją dla PiS, jak i o zamiar przejęcia samego PiS – czy to na drodze pałacowego przewrotu, czy to poprzez konsekwentną budowę poparcia w strukturach partii.

Przede wszystkim jednak Morawiecki przedstawiany jest – i przez Kurskiego, i przez ziobrystów, i przez Czarnka – jako lider łże-PiS-u, jedynie na pół gwizdka walczący z salonowymi elitami, „kłaniający się przed Brukselą”, zabiegający o poparcie przedsiębiorców i klasy średniej-wyższej, a do tego proukraiński. To właśnie te cechy Morawieckiego – i jego rządu oczywiście – miały prowadzić najpierw do utraty władzy, a następnie do utraty poparcia na rzecz bardziej wiarygodnych w oczach ultraprawicowego elektoratu konfederatów i braunistów.

Oskarżanie Morawieckiego o miękiszoństwo połączone z domaganiem się obrania przez PiS radykalnie prawicowego kursu, to coś, co doskonale łączy ziobrystów na czele z Patrykiem Jakim, ryczącego radykała z Lublina Przemysława Czarnka i Jacka Kurskiego, byłego szefa partyjno-państwowego wydziału propagandy za rządów PiS.

Jacek Sasin – którego poglądy są w gruncie rzeczy, jak na PiS, cokolwiek płynne – przyłączył się ze swą grupą do tej ekipy z powodów już wyłącznie taktycznych. I po to, by wziąć na Morawieckim odwet za lata walki o wpływy w spółkach skarbu państwa za rządów PiS, i także dlatego, by uderzyć w jednego z najpoważniejszych politycznych zawodników na prawicy.

Morawiecki za bardzo urósł?

A Morawiecki właśnie takim zawodnikiem jest. Wewnątrzpartyjna rzeczywistość roku 2025 jest w PiS diametralnie inna niż realia roku 2015. Przed dekadą, gdy Morawiecki zostawał wicepremierem w rządzie Beaty Szydło, jego jedyną polityczną siłą wewnątrz PiS było poparcie Jarosława Kaczyńskiego. Morawiecki nie miał wtedy w partii ani jednej „szabli”, dosłownie ani jednego posła.

W roku 2025 wygląda to zupełnie inaczej. W ostatnich wyborach parlamentarnych ludzie Morawieckiego – ministrowie i wiceministrowie z jego rządu i jego kancelarii – zajęli licznie „biorące” miejsca na listach wyborczych PiS. W tej chwili Morawiecki rozporządza więc realną wewnątrzpartyjną frakcją – złożoną z lojalnych wobec niego, najczęściej relatywnie młodych posłów z ministerialną przeszłością.

Dla nich praca w rządzie Morawieckiego była przygodą życia i zarazem doświadczeniem – by użyć pojęcia lubianego w kręgach prawicy – formacyjnym. Morawiecki jest ich mentorem i realnym przywódcą, liderem o absolutnie niekwestionowanej pozycji. Mówią o nim w wielkich słowach i z nabożnym szacunkiem. Uważają go za wielkiego patriotę, człowieka o krystalicznie czystej uczciwości, niezrównanego tytana pracy, szefa wielce wymagającego, ale sprawiedliwego i tak dalej. A sam Morawiecki zawsze świadomie i na bardzo wiele sposobów działał na rzecz stworzenia w swych współpracownikach poczucia, że są wewnątrzpartyjną elitą, solą PiS-owskiej ziemi.

Robił to na przykład, organizując dla swego kręgu specjalne spotkania z okazji religijnych, państwowych czy wewnątrzpartyjnych świąt, będące uzupełnieniem tych ogólnopartyjnych organizowanych w głównej siedzibie PiS.

Opowieść wigilijna

„Osobna wigilia Morawieckiego”, która wstrząsnęła w ostatnich dniach politycznymi mediami, nie jest niczym nowym. „Osobne wigilie Morawieckiego” organizowane są bowiem nieprzerwanie od roku 2016.

Morawiecki jako premier organizował takie spotkania dla swych ludzi w KPRM, a potem kontynuował ten zwyczaj już jako poseł. Otoczenie Morawieckiego ma zresztą sporo podobnych obyczajów o charakterze stricte relacyjnym – o co zresztą były premier dość mocno dba. Dla człowieka, który wszedł do dużej polityki bez żadnego zaplecza, był to jeden ze sposobów na jego budowę. Przy czym ludzie z jego otoczenia zaręczają, że Morawiecki od początku „należał do tej coraz rzadziej spotykanej kategorii przełożonych, którzy starają się pamiętać o urodzinach swych podwładnych” – jak ujmuje to jeden z nich.

Listą uczestników wigilii Morawieckiego (której analizy przetoczyły się w ostatnich dniach przez media) nie warto się ekscytować – byli na niej po prostu w zdecydowanej większości jego współpracownicy z czasów KPRM. Jedno tylko nazwisko gości Morawieckiego jest rzeczywiście godne uwagi – chodzi o Ryszarda Terleckiego, człowieka z najbliższego kręgu współpracowników Jarosława Kaczyńskiego. Jego obecność na wigilii Morawickiego może świadczyć tyleż o tym, że prezes PiS chciał na tę imprezę zerknąć niemal własnym okiem, co i o tym, że ją ukradkiem i jedną ręką, ale jednak pobłogosławił.

O ile bowiem wiemy, w co grają przeciwnicy Morawieckiego i możemy się domyślać, w co gra on sam, o tyle naprawdę trudno określić, w co gra prezes PiS.

Morawiecki – choć ostrzeliwany wściekle przez swych wewnątrzpartyjnych przeciwników – pilnuje się bardzo, by nie wykonać żadnego gestu, który jednoznacznie antagonizowałby go z prezesem PiS i był realnym „rzuceniem rękawicy” w twarz Kaczyńskiego.

Owszem, nie przyszedł (razem z Beatą Szydło zresztą) na spotkanie zwołane 12 grudnia przez Jarosława Kaczyńskiego w siedzibie PiS, mające być w założeniu czymś w rodzaju konfrontacji między Morawieckim a jego adwersarzami. Miał jednak doskonałe alibi – czyli spotkanie z wyborcami Daniela Obajtka na Podkarpaciu, w którym uczestniczył razem ze swą byłą szefową.

W mediach Morawiecki konsekwentnie powtarza, że nie zamierza tworzyć żadnego własnego ugrupowania, a on i PiS „są jednością”. Rzecz jasna, bowiem to właśnie zarzut szykowania rozłamu jest tym najpoważniejszym, jaki wytaczają przeciwko niemu partyjni rywale.

Nie da się zdecydowanie wykluczyć i tego, że w wewnątrzpartyjnych bojach Mateusz Morawiecki prócz Szydło i Obajtka ma jeszcze jednego, nieobjawionego dotąd sojusznika – w osobie prezesa PiS.

Co to za szepty tam w kąciku?

Jeżeli bowiem patrzymy na obecną wojnę w PiS w kontekście ogólnopartyjnej frustracji wynikającej najpierw z utraty władzy, a teraz ze spadków sondażowych notowań i widzimy, że Czarnek, Jaki, Sasin, Kurski oraz reszta głośno obwiniających za to wszystko Morawieckiego i prowadzoną przez niego politykę, stawiają jeszcze jeden – już niewypowiedziany – zarzut.

Bo przecież tym, kto stworzył Morawieckiego jako polityka, premiera i wiceprezesa PiS był nie kto inny niż prezes partii. To także Jarosław Kaczyński rozstrzygał kolejne konflikty wewnątrz jego rządu najczęściej na korzyść Morawieckiego i osłaniał jego i jego ludzi swym parasolem ochronnym. I to on osobiście decydował o pozostawieniu go fotelu premiera aż do końca rządów PiS.

W takim ujęciu bardzo głośna krytyka Morawieckiego prowadzona przez graczy, spiętych etykietką „maślarzy”, jest zarazem teatralnym szeptem wskazującym prawdziwego winnego. Wydaje się całkiem prawdopodobne, że Kaczyński zachował na tyle politycznego słuchu, by wyróżnić z tego szeptu nie tylko pojedyncze słowa, ale i pełne znaczenia.

;
Na zdjęciu Witold Głowacki
Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta, rocznik 1978. Pracowałem w "Dzienniku Polska Europa Świat" (obecnie „Dziennik Gazeta Prawna”) i w "Polsce The Times" wydawanej przez Polska Press. W „Dzienniku” prowadziłem dział opinii. W „Polsce The Times” byłem analitykiem i komentatorem procesów politycznych, wydawałem też miesięcznik „Nasza Historia”. Współprowadziłem realizowany we współpracy z amerykańską fundacją Democracy Council i Departamentem Stanu USA cykl szkoleniowy „Media kontra fake news”, w ramach którego ok 700 dziennikarzy mediów lokalnych z całej Polski zostało przeszkolonych w zakresie identyfikacji narracji dezinformacyjnych i przeciwdziałania im. Wydawnictwo Polska Press opuściłem po przejęciu koncernu przez kontrolowany przez rząd PiS państwowy koncern paliwowy Orlen. Wtedy też, w 2021 roku, wszedłem w skład zespołu OKO.press. W OKO.press kieruję działem politycznym, piszę też materiały o polityce krajowej i międzynarodowej oraz obronności. Stworzyłem i prowadziłem poświęcony wojnie w Ukrainie cykl „Sytuacja na froncie” obecnie kontynuowany przez płk Piotra Lewandowskiego.

Komentarze