„Nie tylko trzymać kciuki, popierać, ale i angażować się w Ruch Trzaskowskiego, Ruch Hołowni, Ruchy, które powstaną wokół Nowej Lewicy czy Ludowców, to wyzwania dla demokratów w okresie przed wyborami parlamentarnymi za trzy lata” - namawia konstytucjonalista i politolog prof. Bartłomiej Nowotarski
I nie wolno dać sobie wmówić, że kreacja tych ruchów to kolejna wojna w demokratycznym opozycyjnym obozie, że ruchy takie powstają w celu wzajemnego zwalczania się. Owszem, rywalizacja będzie i ma być, ale o niezaangażowanych partyjnie, lub nawet niechętnych partiom, obywateli.
Ktokolwiek z liderów ruchów czy partii po stronie demokratycznej wykreuje wrażenie „wojny domowej”, zniszczy ostatnią może szansę nie tylko uratowania dla Polski konstytucyjnej demokracji, ale i wykreowania jej jakiejś postliberalnej i postcovidowej wersji.
Wszak postawienie na ruchy społeczne - obok partii politycznych - będzie już wyjściem poza gorset sztywnej liberalno-przedstawicielskiej demokracji.
Można powiedzieć: w samą porę, nareszcie! Demokraci i demokracja uaktualnia i poszerza swoje menu, czyli potrafi wreszcie uruchomić najważniejsze ciała obronne, jakimi są obywatele.
Trzeba szczerze przyznać, że z powodu wielu zaniedbań edukacyjnych i kulturowych, słabo to wychodziło demokratycznym elitom przez ostatnie 25 lat.
Obudzić obywatelską mobilizację po stronie demokratycznej i dodatkowo ją skoordynować znaczy nie zawieść co najmniej 10 mln, którzy powiedzieli: „Dość!” modelowi reżimu proponowanego przez Jarosława Kaczyńskiego.
O tym, że Polska stoczyła się już do światowej kategorii państw zwanych „wyborczymi dyktaturami” pisałem w OKO.press w tekście: „Czy Polska jest już wyborczą dyktaturą?”.
Cechą tego typu reżimu jest:
- po pierwsze, obezwładnienie przez rządzących mechanizmu checks and balances kontrolującego władzę (pomiędzy wyborami);
- po drugie, wykrzywianie na swoją korzyść warunków gry wyborczej, w szczególności przy wykorzystaniu zasobów państwa, a więc naszych zasobów jako obywateli, bo opłacanych z naszych podatków.
Po ostatnich doświadczeniach z wyborami prezydenckimi możemy być pewni, że przy najbliższych wyborach przeciw demokratycznej opozycji zostaną postawione wszystkie takie możliwe zasoby. Z ulicy Nowogrodzkiej [siedziba kierownictwa partii PiS w Warszawie - red.] płynie zapewne - wzorem napoleońskiej zasady prowadzenia wojny - wyraźny stały przekaz: „pieniądze, pieniądze, pieniądze”.
W reżimie „wyborczej dyktatury” żaden przemysł nie jest tak ważny, jak przemysł „kupowania” głosów lub wyborczej - korzystnej dla władzy - frekwencji wyborczej.
Prawdopodobnie pomysły:
- to rozpaczliwe próby szukania zasobów do walki z opozycją w sytuacji prawdopodobnego postcovidowego kryzysu finansów państwa.
Gdy dodatkowo, wzorem innych takich państw, nie tylko ministrowie, ale i zwykli publiczni urzędnicy mogą zostać zaangażowani w wyborczą agitację, a rodzice „uprzedzani” w szkołach o możliwych konsekwencjach dla placówek i dzieci, gdy rządzący nie wygrają w danym obwodzie wyborczym itp., demokratom nie pozostaje nic innego, jak uwolnić efekt synergii z demokratycznych partii oraz ruchów obywatelskich.
Uwolnienie efektu synergii ruchów społecznych i partii politycznych skutecznie ratowało demokracje w: Rumunii (1996 i 2004), Słowacji (1998), Serbii, Chorwacji (2000), na Ukrainie (2004), a ostatnio w Armenii i Malezji (2018).
Badania pokazują, że tylko z powodu samej przedwyborczej zdolności koordynacji organizacji społeczeństwa obywatelskiego oraz partii szanse na zwycięstwo wzrastają nawet o 40 proc. Co więcej, że z reguły „wyzwalaczem” jest tu dynamika po stronie ruchów obywatelskich, ale też, że partie powinny pełnić rolę swoistych agentów socjalizacji takich ruchów.
Mówiąc bardziej przystępnie, jeśli partie nie potrafią zmobilizować obywateli dla demokracji, to, prędzej czy później, jakiś Orbán czy Kaczyński ze swoimi partiami i dla swojej władzy, zmobilizują obywateli przeciw demokracji.
W Polsce niestety przez 25 lat żadna demokratyczna partia tego nie zrobiła, nie wywołaliśmy tego tzw. „efektu socjalizującego”, także i my: nauczyciele, naukowcy, organizacje pozarządowe. I mamy tego dziś efekty.
Argumenty za wywołaniem efektu synergii są oczywiste.
- Po pierwsze, tylko jakieś 0,8 proc. wyborców uczestniczy formalnie w partiach i to się gwałtownie nie zmieni. To liczba około 250 tysięcy wobec 10 mln mówiących „dość”. Różnica robi wrażenie.
- Po drugie, choć mniej więcej zaledwie 25 proc. Polaków udziela się w organizacjach społeczeństwa obywatelskiego, jeszcze mniej aktywnie w nich działa (13 proc.), a aż blisko 80 proc. chce być po prostu rządzonymi. To właśnie te procenty tylko potwierdzają większą zdolność rodaków do mobilizacji w określonych sprawach, niż pozytywistycznej codziennej pracy społecznej. A o skoordynowaną mobilizację tu przecież idzie.
- Po trzecie, wciąż 70 proc. Polek i Polaków opowiada się za wartościami demokratycznymi, a 53 proc. twardo za demokracją w Polsce (CBOS, 2019). Tu jednak nasuwa się zasadne pytanie, to dlaczego PiS wciąż, przynajmniej o przysłowiowy włos, wygrywa.
Odpowiedź jest bardziej złożona, ale możliwa.
Aż 47 proc. dorosłych obywateli uważa, że demokracja w Polsce ma się cały czas dobrze. Dlaczego? Ponieważ
nie dotarliśmy do świadomości - przynajmniej części z nich - z przekazem jak dramatyczny dla demokracji może być skumulowany efekt rządów PiS.
Partie polityczne w takiej misji są zawsze mniej wiarygodne (jako krytykujące władzę), niż ruchy czy inne organizacje społeczne. O wyjątkowym znaczeniu tej kwestii mówią badania przeprowadzone wśród społeczeństwa wenezuelskiego, które daleko bardziej niż my doświadczyło i dalej doświadcza efektów tamtejszej (prezydenta Chaveza) „wyborczej dyktatury”.
Wenezuelczycy zawsze byli zadeklarowanymi zwolennikami wartości demokratycznych (70 proc. i więcej), a jednak zaczęli głosować za socjalistyczną dyktaturą. Jak się okazało, z trzech powodów. W sytuacji ostrej, wywołanej przez rządzących, społecznej polaryzacji oraz mglistej wiedzy na temat dewastacji ich demokracji, po prostu zaczął decydować - związany z rozdawnictwem socjalnym – czysty materialny interes.
Wiele wskazuje na to (choć badań takich nie robiono), że podobnie jest w Polsce.
Można więcej, ponieważ z założenia mają stanowić autonomiczną i niezależną od polityków sferę publiczną samoorganizacji obywateli (suwerena), a także w tym sensie, że partie polityczne zdążyły mocno nadszarpnąć swą społeczną wiarygodność.
A na współpracy z ruchami i organizacjami społecznymi (Organizacje Społeczeństwa Obywatelskiego) mogą tylko skorzystać. Choć pełna autonomia OSO nie podlega dyskusji,
w sytuacji zagrożenia demokracji OSO muszą się chociażby krótkoterminowo - w celu mobilizacji i koordynacji - polityzować.
Pokazały to przykłady wymienionych powyżej państw ratujących swoje demokracje. Kto widzi OSO jako tylko świadczące różne usługi publiczne, myli się dramatycznie w chwilach poważnego zagrożenia konstytucyjnej demokracji.
Rzecz w tym, że OSO muszą się także same bronić przed atakiem autokratycznej władzy. Widzące zagrożenia demokracji OSO powinny spotkać się na swoim własnym Kongresie, gdzie ustaliłyby:
- po pierwsze, warunki samoobrony, czyli „wzajemnej odsieczy” (wedle zasady „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”) w sytuacji, gdy którakolwiek z nich zostałaby niegodziwie zaatakowana przez rządzących;
- po drugie, okoliczności współpracy w obronie niezależności mediów;
- po trzecie, zobowiązania do pomocy samorządom w rozbudzeniu tamtejszych patriotyzmów lokalnych.
Paleta możliwych projektów jest tu nie mała, począwszy od pomysłu na drugie (poza radami gminnymi i powiatowymi) losowane pośród niepartyjnych mieszkańców - „obywatelskie izby” deliberatywne (np. wg. chociażby najprostszego belgijskiego modelu z Eupen), po wywołujące większą niż dotychczas mobilizację społeczną przygotowywanie „budżetów obywatelskich” (np. wg. modelu brazylijskiego z Porto Alegre, Belo Horizonte), czy obywatelski audyt usług publicznych przez ich użytkowników.
- po czwarte, OSO nie mogą też odkładać edukacji demokratycznej nowych roczników, które trafią w kolejnych latach na rynek wyborczy.
OSO współtworzą tzw. „diagonalną” (obywatelską) redutę obrony demokracji. Bez niej żadne instytucje formalne, ani nawet istnienie (jak się ostatnio okazuje) dość stabilnej klasy średniej, nie jest gwarantem pomyślności demokracji.
We wszystkich krajach, w których udało się skutecznie bronić przed postępującym autokratyzmem, właśnie z tej „reduty” szły impulsy dla demokratycznych postaw urzędników państwowych, nieprzejednanej postawy niezależnych sędziów czy mediów. I za każdym razem udało się skoordynować pokłócone i wzajemnie nieufne demokratyczne partie. A przede wszystkim odzyskać, przynajmniej na jakiś czas, legitymację społeczną dla samej demokracji, która pokazała, że potrafi się w trudnych chwilach zregenerować.
* Bartłomiej Nowotarski - prawnik konstytucjonalista, politolog, profesor Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, prezes Stowarzyszenia Wiedzy Obywatelskiej na Rzecz Demokracji oraz Integracji Europejskiej
Komentarze