0:000:00

0:00

Michałowo, woj. Podlaskie. 24 kilometry w linii prostej od granicy polsko-białoruskiej. Aplikacja Google Maps pokazuje, że przejście tej trasy pieszo, lasami, bez przystanku, zajmuje co najmniej pięć godzin. W miejscowości znajduję się jedna z podlaskich jednostek Straży Granicznej.

27 września 2021 to właśnie stąd ponad 20 osób pochodzenia kurdyjskiego, w tym kilkoro małych dzieci, zostało zapakowanych do autokaru i wywiezionych w stronę granicy. Zaledwie 3 dni później, 30 września, Straż Graniczna po interwencji Grupy Granica i pracowników biura Rzecznika Praw Obywatelskich, zgodziła się rozpocząć procedurę azylową dla innej rodziny ukrywającej się w okolicznym lesie.

Przeczytaj także:

Od kilku dni siedzieli w jednym miejscu

Martha (imię zmienione), jej mąż i dziesięcioletni syn pochodzą z Konga. Z polską Strażą Graniczną w ostatnim miesiącu spotkali się już sześciokrotnie. Wcześniej za każdym razem byli wypychani na białoruską stronę. Z setkami innych osób utknęli tam na wąskim pasie ziemi, ograniczonej z jednej strony żyletkowym płotem Błaszczaka, z drugiej — starymi zasiekami z czasów ZSRR.

Pomiędzy rozbite jest prowizoryczne obozowisko. Z relacji uchodźców pozostających w kontakcie z polskimi aktywistami wynika, że droga otwarta jest tylko w jedną stronę. Białoruskie służby nie pozwalają wracać do Mińska. Codziennie za to zmuszają osoby, by ruszały w stronę polskiej granicy i tam szukały schronienia. Część idzie dobrowolnie, inni pod przymusem. Jeszcze inni są tak zmęczeni przepychaniem, osłabieni niskimi temperaturami i brakiem jedzenia, że tylko siedzą w zawieszeniu.

Martha opowiadała, że przy każdym kontakcie ze Strażą Graniczną deklarowała wolę złożenia wniosku o azyl. Bezskutecznie. Tym razem nie czekała aż ktoś przypadkiem ich znajdzie. Po kilkunastu dniach ukrywania się w lesie wysłała wiadomość do Grupy Granica. Napisała, że potrzebują pomocy, nie mają siły iść dalej, chcą ubiegać się o ochronę w Polsce.

Jak mówi OKO.press Maria Złonkiewicz z Grupy Granica, gdy aktywiści znaleźli rodzinę z Konga, wszyscy byli wyczerpani.

"Przemoczeni, zziębnięci, głodni i spragnieni. Kobieta miała opuchnięte stopy, z trudem mogła iść. Siedzieli w jednym miejscu. W najgorszym stanie psychicznym był 10-letni chłopiec" — relacjonuje Maria.

Baliśmy się, że znów odeślą ich na granicę

Aktywiści wysłali zgłoszenie do Straży Granicznej i pracowników biura Rzecznika Praw Obywatelskich, którzy 30 września udali się z pomocą humanitarną dla cudzoziemców przebywających w placówkach SG. Ci natychmiast przerwali czynności w Michałowie i udali się pod wskazane miejsce. Na przyjazd Straży Granicznej trzeba było czekać około 40 minut. Zgłoszenie przyjął dyspozytor pod numerem 112.

W międzyczasie rodziną zajęli się aktywiści i Polski Czerwony Krzyż, który wizytował placówki z pracownikami biura RPO. Rodzinie rozdali suche ubrania, buty, koce, a także wodę i jedzenie. Martha podpisała pełnomocnictwo z prawniczką Grupy Granica. I na kartce spisała, że chce złożyć wniosek o azyl w Polsce.

"Zaskoczyło mnie, że tak długo czekaliśmy na interwencję. Warunki nie sprzyjały: robiło się ciemno, padał deszcz, było dość zimno. Jednak, gdy funkcjonariusze Straży Granicznej dotarli na miejsce, zachowywali się bardzo spokojnie. Szybko podjęli decyzję, by przewieźć rodzinę do placówki Straży w Narewce" — mówi OKO.press Marcin Kusy z Krajowego Mechanizmu Prewencji Tortur przy BRPO.

W Narewce do rodziny dostęp mieli już tylko pracownicy biura RPO.

"Do procedur nie została dopuszczona prawniczka, co jest niezgodne z prawem.

Na palcówce nie było też komendanta, więc osoba zarządzająca stwierdziła, że nie ma zgody, by do rodziny przyszli przedstawiciele PCK" — mówi Kusy.

"Nie było też tłumacza, a głównym językiem rodziny był francuski. Baliśmy się, że strażnicy nie zrozumieją, że osoby szukają pomocy w Polsce i znów odeślą ich na granicę" — dodaje Maria.

Ze względu na późną porę wszystkie procedury, włączenie z badaniem lekarskim, odłożono na kolejny dzień. Rodzina dostała za to jedzenie, ciepłe suche ubrania i bezpieczny kąt do spania. Pracownicy biura RPO zadbali też, by sporządzono deklarację, z której jasno wynika, że rodzina chce rozpocząć procedurę azylową. 1 października do Marthy zostali dopuszczeni tłumacz i prawniczka.

Jak późnym wieczorem w piątek 1 października dowiedziało się OKO.press, rodzina z Konga już oficjalnie weszła w procedurę ubiegania się o ochronę międzynarodową.

Oznacza to, że Martha, jej mąż i 10-letni syn nie powinni zostać wypchnięci z powrotem na polsko-białoruską granicę.

Jakie historie kryje zimny, polski las?

Dlaczego jedni mają szczęście, a inni są wielokrotnie zawracani? Maria uważa, że w zachowaniu Straży Granicznej nie ma jednej zasady.

"Jeszcze w sierpniu Straż Graniczna brała do ośrodków rodziny z małymi dziećmi. Po interwencji w Michałowie, gdzie na własne oczy widzieliśmy, jak wyrzucane są dwu-, cztero-, sześciolatki, nie wiemy, jakim kluczem posługują się funkcjonariusze. Być może rządzi przypadek, presja, a może chodzi o liczbę wolnych miejsc w placówkach? Gdyby tak faktycznie było, to każda pozytywna wiadomość miałaby gorzki smak, bo oznaczałoby to, że dla innych miejsca może zabraknąć" — mówi Maria Złonkiewicz.

Grupa Granica odbiera dziennie od kilku do kilkunastu zgłoszeń, od dwóch do nawet 70 osób na raz. Najczęściej o pomoc proszą cudzoziemcy, którzy znajdują się w niedostępnej dla aktywistów strefie: stanu wyjątkowego, czy pogranicza po stronie białoruskiej.

Ale nie tylko. O pomoc aprowizacyjną: jedzenie, suche ubrania proszą też ci, którym udało się przejść pas objęty restrykcjami.

Uchodźcy często proszą też o wezwanie karetki. Ale z ratownikami przyjeżdża Straż Graniczna, która decyduje, kto powinien trafić do szpitala. Pozostałych najczęściej wywożą na białoruską granicę - nawet tych, którzy zdaniem ratowników kwalifikują się do hospitalizacji. Rozdzielają też zaprzyjaźnione rodziny, które podróżują razem.

"To trudne, bo to my wykręcamy numer. Staramy się wyjaśnić, że z karetką przyjedzie Straż Graniczna. Cudzoziemcy często nie wiedzą, że osoby w ich stanie zostaną wyrzucone na granicę, a nie zabrane w bezpieczne miejsce i wyleczone" — opowiada Maria.

Bywa też tak, że ludzie sami gubią się lasach.

"Uciekają nocami po nieznanym dla siebie terenie. Zdarzyło się, że sami poprosili o Straż Graniczną, bo liczyli, że może tak uda im się znaleźć zagubionych członków rodziny" — mówi Maria. I dodaje, że choć sytuacji na pograniczu nie nazwałaby chaosem, Straż Graniczna z pewnością nie ma sytuacji pod kontrolą, jak twierdzą politycy.

"Sam fakt, że mieszkańcy pogranicza mówią, że widzą w lasach dziesiątki, setki osób, które przemykają chyłkiem albo ukrywają się, świadczy o tym, że sytuacja nie jest opanowana. Dla nas to oczywiście nieludzka, niehumanitarna sytuacja, w której musimy organizować pomoc. Bo nikt inny jej nie zorganizuje" — mówi.

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze