0:000:00

0:00

Prof. dr hab. Ewa Bińczyk pracuje w Katedrze Filozofii Praktycznej w Instytucie Filozofii UMK w Toruniu. Jest autorką książek: "Technonauka w społeczeństwie ryzyka", "Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu". Współautorką pracy Modeling Technoscience and Nanotechnology Assessment.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Kacper Leśniewicz: Najpierw pandemia, teraz wojna. Z debaty w międzyczasie wyparowała nadciągająca katastrofa klimatyczna. Zapomnieliśmy o tym, co nam grozi?

Prof. Ewa Bińczyk: Od kilku miesięcy obserwujemy nieustające dyskusje o konieczności remilitaryzacji i od razu rodzi się pytanie, w jakim kierunku będzie zmierzać refleksja nad kondycją człowieka? Co dalej z polityką prośrodowiskową i dekarbonizacją gospodarek?

W jakim miejscu się dzisiaj znajdujemy?

Pandemia ujawniła, że za wszelką cenę utrzymujemy uprzywilejowany status quo w krajach bogatych kosztem degradacji ludzi i środowisk w krajach ubogich. W tym czasie zależało nam przede wszystkim na tym, żeby utrzymać sprawne łańcuchy dostaw dla opartej na konsumpcji północy, bez względu na to, co dzieje się gdzie indziej.

Pandemia była zmarnowaną „szansą” na nowe otwarcie?

Myślałam, że pandemia nas nauczy tego, że potrzebujemy sprawnych sektorów opieki społecznej, a nie bogacenia się nielicznych. Niestety, pandemia jeszcze bardziej nam pokazuje empirycznie, że przypływ nie unosi wszystkich łodzi.

No dobrze, a wojna?

Cennych wskazówek dostarcza w tym kontekście np. Anna L. Tsing w słynnej książce z 2015 roku "Grzyby na końcach świata. Możliwość życia w ruinach kapitalistycznych" (The Mushroom at the End of the World: On the Possibility of Life in Capitalist Ruins). Tsing mówi jasno, że modernistyczny, oświeceniowy, kapitalistyczny paradygmat postępu i wzrostu jawnie nie pasuje do epoki wojny i marazmu antropocenu.

W obliczu planetarnego kryzysu środowiskowego, pandemii i wojny nie ma sterowalności, możliwości wyceny ryzyka, nie ma nadziei na zachowanie kontroli. Na własne oczy przekonujemy się, że dodatkowe spustoszenie wojenne, a także najradykalniejsze zmiany społeczne, polityczne, gospodarcze i duchowe następują w ciągu dni, a dynamika epoki człowieka niebezpiecznie przyspiesza.

Przeczytaj także:

Wojna może być wydarzeniem, które jest takim swoistym punktem przełomowym dla tego, jak sobie wyobrażamy naszą przyszłość w kontekście katastrofy klimatycznej?

Moim zdaniem w tym, co dzieje się wokół nas, mam na myśli pandemię i wojnę, obserwujemy coś w rodzaju perturbacji, których nagromadzenie może spowodować wywrócenie do góry nogami gospodarczego oraz politycznego business as usual.

I co wtedy?

Zdaję sobie sprawę, że takie profetyczne wizje mogą brzmieć kontrowersyjnie, ale te kumulujące się zmiany, procesy i wydarzenia mogą spowodować, że system nagle i nieodwracalnie przejdzie do nowego stanu, zaczynając funkcjonować na odmiennych zasadach.

To jakie są te nowe zasady?

Historycy gospodarki pokazali, że gwałtowne wydarzenia, takie jak epidemie, wojny, rewolucje, głód, mogą spełnić zaskakującą i wyzwalającą rolę, doprowadzając do wielkich i nieodwracalnych zmian społecznych. Jak przekonuje austriacki historyk Walter Scheidel, często w ich następstwie elity stawały się bardziej skłonne do zmian politycznych i redystrybucji – do tego, by podzielić się z resztą społeczeństwa władzą i zgromadzonymi dobrami.

I w taki sposób możemy dzisiaj patrzeć na wojnę w Ukrainie?

Spróbujmy interpretować haniebną wojnę Putina jako kompromitację systemu opartego na paliwach kopalnych oraz nierównościach. PKB gospodarki rosyjskiej plasuje ją na 11-12 miejscu na świecie. Rosja to trzeci co do wielkości „producent” ropy, po Arabii Saudyjskiej i USA.

Szacuje się, że handel ropą i gazem przynoszą Rosji 30 proc. PKB i 40-50 proc. dochodów budżetu, stanowiąc 55-60 proc. eksportu tego kraju. Równocześnie, Rosja to jedna z najbardziej nierównych spośród największych gospodarek świata. W roku 2020 10 proc. najbogatszych Rosjan posiadało 87 proc. bogactwa w kraju.

Aż 18-20 mln Rosjan żyje poniżej progu ubóstwa. Całe rzesze obywateli cierpią niedostatek w kraju, który koncentruje swoją politykę na rozbudowie potęgi militarnej.

Wojna bardzo szybko odsłoniła - przed nami również - ponury krajobraz zależności europejskich gospodarek od paliw kopalnych i surowców energetycznych od Rosji.

Światowy potentat paliw kopalnych, jakim jest Rosja, to także gospodarka, w obrębie której nie tyle się produkuje, ile raczej jedynie wydobywa, odzierając Ziemię z jej bogactw. Eksploatacja zasobów naturalnych to często łatwy i znaczący zysk dla elit.

W odniesieniu do polityki krajów, w których elity czerpią zyski z zasobów naturalnych, mówi się o tzw. klątwie surowcowej. Elity w takich krajach nie muszą dbać o kondycję społeczeństwa obywatelskiego, poparcie obywateli, korzystne warunki dla biznesu czy zdrową tkankę przedsiębiorczości. Kolejny punkt zwrotny ma charakter bardziej kulturowy.

Co to znaczy?

Mam na myśli kompromitację rosyjskich oligarchów i poparcie dla nakładanych na nich sankcji.

Czy to możliwe, że niesmak wobec ostentacyjnego bogactwa skorumpowanych superbogaczy rosyjskich wyzwoli większą zmianę kulturową? Czy wojna w Ukrainie okaże się momentem, w którym ludzkość wybudzi się nareszcie z drzemki akceptacji skrajnych nierówności?

Jak taka zmiana kulturowa mogłaby przebiegać?

Może absurdalne bogactwo rosyjskich oligarchów, publicznie wystawione na osąd moralny w obliczu wojny w Ukrainie, doprowadzi do kulturowego przełomu, okazując się tą kroplą, która przelała czarę goryczy narastających nierówności?

W reakcji na wojnę w Ukrainie mamy do czynienia ze swoistym przekroczeniem punktu przełomowego także w środowisku biznesowym. Chodzi o liczne firmy, głównie zachodnie, które wycofały się z logiki zysku za wszelką cenę, ogłaszając zamrożenie albo zakończenie swojej działalności w Rosji.

No dobrze, ale czy nie jest tak, że odpowiedź na kryzys klimatyczny nie jest taka prosta, jak zastąpienie jednego systemu innym. Zamiast tego wymaga konfrontacji z jednymi z najpotężniejszych sektorów kapitału. Mam na myśli przemysł paliw kopalnych i inne wysokoemisyjne sektory (stalowy, chemiczny, cementowy), które nie będą siedzieć z założonymi rękami i nie pozwolą na rewolucyjne zmiany, które uczynią ich modele biznesowe przestarzałymi?

Michael Mann w książce "Nowa wojna klimatyczna" pisze w tonie „ostrożnego optymizmu”, że już wkrótce może dojść do pęknięcia bańki inwestycji w węgiel kamienny, które uzyskają status tzw. aktywów osieroconych.

Coraz więcej znaczących podmiotów, takich jak BlackRock, Europejski Bank Inwestycyjny, Goldman Sachs, ogłosiło, że nie zainwestuje już w przemysł węglowy – narasta fala tzw. dywestycji. Zgodnie z zasadą odpowiedzialności powierniczej, inwestorzy odpowiadają przecież przed swoimi klientami za to, w co inwestowane są ich środki.

Znany klimatolog Kevin Anderson kilka lat temu w reakcji na kolejny raport IPCC powiedział: "Kiedy naprawdę spojrzymy na liczby stojące za raportem, spojrzymy na liczby, które podają naukowcy, to mówimy o całkowitej rewolucji w naszym systemie energetycznym”. A to spowoduje, że pojawią się bardzo fundamentalne pytania, dotyczące sposobu prowadzenia naszej gospodarki. Krokiem w tym kierunku miał być Europejski Zielony Ład.

Deklaracje polityczne sugerują, że Europejski Zielony Ład wcale nie upadnie w obliczu wojny, inflacji i konieczności remilitaryzacji. Możliwe, że zostanie przyspieszony. Nie jest on już wizją zielonego lifestyle’u dla uprzywilejowanych, ale ma szansę przybrać postać atrakcyjnej kontroferty wobec obecnej strategii, na której często tracą najsłabsi.

Kontroferta tego typu musi nie tylko respektować granice planetarne, ale i uwzględniać potrzeby zwykłych obywateli. Europejski Zielony Ład może jeszcze przynieść realizację wizji sprawiedliwości klimatycznej i solidarności.

Na jakim fundamencie opiera się ta wizja?

Istnieje dziedzina na marginesie ekonomii głównego nurtu, w której od kilku dekad z programem tego typu mamy właśnie do czynienia. Chodzi o ekonomię ekologiczną dewzrostu, w której programy zielonego ładu umiejętnie łączy się z postulatami redystrybucji i klimatycznej sprawiedliwości.

Ekonomia obwarzanka Kate Raworth wpisuje się w ten właśnie trend. Dewzrost to polityczny program ambitnej zmiany społecznej: zmniejszania tempa, ekspansywności oraz intensywności produkcji i konsumpcji, w pierwszym rzędzie w krajach rozwiniętych.

Wśród badawczy zajmujących się klimatem obniżenie konsumpcji jest ryzykowanym postulatem, ponieważ niekoniecznie musi spotkać się z akceptacją szczególnie tych, którzy w ostatnich dekadach byli zmuszani do zaciskania pasa.

Dewzrost ma być selektywny – powinien dotyczyć zmniejszenia ilości godzin pracy i wyciszania sektorów szkodliwych środowiskowo, ale nie takich branży, jak odnawialne źródła energii, edukacja czy zdrowie.

Ekonomia ekologiczna proponuje ambitną wizję przyszłości antropocenu: dalszego doskonalenia się społeczeństw w warunkach wystudzania wzrostu. Chodzi o podnoszenie jakości życia, zwiększanie ilości czasu wolnego, budowanie odpornych tkanek społecznych, sprawnych sektorów opieki i edukacji, rozrywek niskoemisyjnych i dobrze funkcjonujących dóbr publicznych.

A co z postrzeganiem tych wyzwań przez zwykłych ludzi? Coraz częściej publikowane są wyniki badań, z których wynika, że nie mają oni już nadziei na poprawę sytuacji za ich życia.

Z wielu badań wynika, że powinniśmy unikać fatalizmu katastrofy, bo ona demotywuje ludzi, ale musimy być też realistami. Nadzieja jest trudna w XXI wieku wobec tego, co mówią naukowcy o tym, co dzieje się z naszą planetą, ale też jaką politykę uprawia biznes. Nadzieja nie może być zbudowana na mrzonkach, bo będzie czystym urojeniem.

Antropolog Jason Hickel zwraca uwagę, że to nie czas na urojenia, kiedy biosfera ulega anihilacji. Takich ucieczkowych mrzonek mamy mnóstwo: podboje Marsa, transhumanizm, inżynieria klimatu, albo wizja zalesiania Polski tylko po to, by dalej trzymać się węgla.

To od czego zacząć to przywracanie nadziei?

Musimy przypominać, jak ważnym zadaniem jest korekta kapitalizmu. Indira Gandhi w latach 70. mówiła, że zanieczyszczenie środowiska ma twarz nędzarza, bo uważaliśmy, że wzrost PKB jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki uratuje także środowisko.

Dzisiaj Klub Rzymski podkreśla, że degradacja środowiska ma twarz miliardera-bogacza, a głównym problemem są nieprzyzwoite nierówności i luksusowe emisje gazów cieplarnianych.

Redystrybucja i bogacze to woda i ogień.

No właśnie i tego tematu obawiają się najbogatsi. Np. Bill Gates w swojej nowej książce „Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej?” przedstawia wizję, która jest co najmniej schizofreniczna. Musimy zredukować emisje do 2050 roku do zera, co Gates nareszcie bierze na serio, ale nie porusza w ogóle tematu redystrybucji bogactwa.

Z jednej strony bardzo mocno podkreśla znaczenie polityki regulacji, proinnowacyjną rolę państw, to, że bogaci powinni się zdekarbonizować jako pierwsi, i że wszyscy musimy mniej konsumować, ale dalej trzyma się wartości „bogacenia się”.

To jak mamy uratować ten świat?

Stąd schizofreniczność tego typu wizji dekarbonizacji. Musimy dokonać ogromnego skoku technologicznego, za to zapłacić ma państwo, tylko jest pewien problem, bo nie pada ani jedno słowo na temat redystrybucji.

Tymczasem wspomniany Klub Rzymski apeluje raczej o nowy Klimatyczny Plan Marschala dla gospodarki, co ma być równoznaczne z odejściem od neoliberalnego statusu quo, a więc końcem hegemonii sektora finansowego i rzekomego „wolnego” rynku.

Konieczne jest opodatkowanie kosztów środowiskowych, emisji luksusowych i przeniesienie ciężarów na korporacje. Kluczowa w tym wszystkim ma być rola państwa.

Elity liberalne muszą się przeprosić z państwem?

Oczywiście, innowacja technologiczna to nie jest coś, co wymyśla sobie zdeterminowany inżynier w prywatnym laboratorium, nawet Gates pokazuje, że skuteczne przełomy technologiczne to dalekowzroczne inwestycje społeczne, regulacje państwowe generują innowacje, państwo musi zachęcić sektor prywatny, zapewnić kredyty, rynki zbytu i bezpieczeństwo dla tych, którzy mają coś wynaleźć.

16 września 2018 roku "The Guardian" opublikował list podpisany przez 238 osób ze świata nauki, którzy stawiają tezę, że UE nie potrzebuje już więcej polityki wzrostu, tylko kompleksowej strategii na rzecz dobrobytu. W tej perspektywie nie ma miejsca na naiwne przeświadczenie, że wolny rynek albo zwalniani z podatków miliarderzy nas uratują. Na tym etapie parasol ochronny musi zapewnić państwo.

To, co Pani mówi na temat innowacji technologicznych i znaczącej roli w tym procesie państwa, brzmi atrakcyjnie, ale wiemy jak bardzo skomplikowanym i kompleksowym procesem będzie dekarbonizacja. Naukowcy, którzy zajmują się klimatem z perspektywy społecznej i politycznej, zwracają uwagę na to, że tak ogromne przedsięwzięcie wymaga dużej społecznej wrażliwości, tak żeby nikogo nie stracić z oczu, zwłaszcza tych z niższych klas społecznych.

Pełna zgoda, ludzkości nie stać na dekarbonizację wszystkich sektorów bez redystrybucji bogactwa.

Nie wyciśniemy ze zwykłego obywatela tyle, żeby to się powiodło na czas. Już jest na to za późno. Jesteśmy na progu dużej rewolucji o charakterze społecznym, a mówiąc precyzyjnie klasowym.

To cywilizacyjne przedsięwzięcie musi być tak zorganizowane, żeby zmobilizować ludzi. Wszyscy muszą dostać dywidendy, ludzie nie mogą popaść przy okazji tych zmian w ubóstwo, bo wyjdą na ulice i założą kolejne „żółte kamizelki”, ale tym razem na skalę globalną.

Nie widać jak na razie na horyzoncie masowych ruchów politycznych, które wzięłyby na siebie takie działania.

To nie do końca tak źle wygląda, obserwujemy masowe manifestacje organizowane przez Strajk Klimatyczny, oprócz tego koncepcje dewzrostu zakorzeniają się w debacie publicznej, którą kształtuje klasa średnia. Ale musimy pamiętać, że żądania Zielonego Nowego Ładu wymagają ogromnych ustępstw ze strony kapitału. Aby wywalczyć takie ustępstwa, musimy zacząć dostrzegać nie tylko klasę średnią, ale również klasę robotniczą i prekariat – ludzi bez stałego zatrudnienia jako masową bazę dla tego typu społecznych inicjatyw.

Nie można jednak wykluczyć takiego scenariusza, według którego wspomniana przez Panią klasa robotnicza zostanie uznana za kolejne wcielenie „Homo sovieticusa”, który nie rozumie wyzwań, przed jakimi stoimy.

Niestety, bardzo prawdopodobne jest, że tak się stanie, jeżeli elity się nie zmobilizują na rzecz atrakcyjnych zielonych ładów. Z jednej strony powinny wyraźnie wybrzmieć motywy wystudzania wzrostu, ale z drugiej strony programy redystrybucji bogactwa muszą także być obecne.

To musi być dobra oferta dla zwykłego człowieka, a nie straszenie zielonym ładem jako czymś, za co ten człowiek zapłaci z własnej kieszeni, pogarszając i tak już marny żywot i zmagając się z inflacją.

To brzmi jak zapowiedź końca klimatycznego ekskluzywizmu, który już na starcie wyklucza rzesze zwykłych ludzi.

To jest konieczny kierunek. Elitarystyczny punkt widzenia to brak sojuszu chociażby ze związkami zawodowymi. Takie samobójcze strategie przerabialiśmy już w latach 70. Na szczęście od jakiegoś czasu obserwujemy zmianę myślenia, sam Greenpeace działa już na matrycy opartej o krytyczną refleksję na temat nierówności w skali globalnej.

Żeby klimatyczna korekta miała ręce i nogi, potrzebujemy szerokich społeczno-politycznych sojuszy. Dla mnie wartością nadrzędną jest sprawiedliwość społeczna, a nie bogacenie się Muska i Gatesa. Znajdujemy się obecnie w procesie głębokich i dynamicznych przewartościowań, także, a może przede wszystkim po stronie tych sił, które dotychczas lekceważyły nierówności, klasy społeczne i kwestie związane z podatkami.

Czyli musimy się wymyślić na nowo.

Polski klimatolog Szymon Malinowski powiedział ostatnio, że zmianę klimatu obywatele mają już w portfelach. To nie jest już abstrakcja, Europa już dawno powinna się zdekarbonizować, a zamiast tego gorączkowo śledzi teraz każdy krok putinowskiego reżimu paliw kopalnych. Jakich jeszcze potrzebujemy motywacji? Tak, model ekobezpieczeństwa i dewzrostu ma być modelem chroniącym dobra publiczne: czyste powietrze, polskie lasy, drzewa w miastach, mieszkania socjalne, publiczny transport, dostępną opiekę zdrowotną i edukację.

Jakiś konkret?

Czas na dyskusję np. o tzw. kwotach na zużycie energii – niech ci, którzy konsumują jej więcej, płacą za nią wiele. Ale przeciętny obywatel musi być chroniony.

Gospodarki odporne na pandemie i inne katastrofy nie mogą być oparte na prymacie globalnych łańcuchów dostaw i tego, aby państwom centrum i finansjerze żyło się komfortowo w czasie, gdy inni doświadczają biedy, a krajobrazy w krajach ubogich czy polskie lasy są dewastowane.

Tak samo powinno to wyglądać na poziomie społecznym. Weganizm, rowery i absurdalne ceny w ekosklepach – tak nie może wyglądać rozmowa o przyszłości energetycznej i klimatycznej Polek i Polaków – odrywa to nas od realnej polityki i tego, o co tak naprawdę warto walczyć.

Udostępnij:

Kacper Leśniewicz

Kacper Leśniewicz – publikował m.in. w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Przekroju”, „Tygodniku Przegląd”, „Nowych Peryferiach” i „Nowym Obywatelu”. W 2017 roku nominowany do Nagrody im. Bolesława Prusa. W 2019 roku nominowany do Nagrody Grand Press w kategorii publicystyka za tekst Elity patrzą na wieś. Pisze doktorat o granicach symbolicznych klasy ludowej w miastach poprzemysłowych.

Komentarze