0:000:00

0:00

Rusłana, niebieskooka, energiczna urzędniczka podatkowa ze Lwowa (dwoje dzieci dziewczynka 5 lat, chłopiec 3) nie wierzyła, że wybuchnie wojna.

„Naturalnie wszyscy wiedzieliśmy, że Rosjanie gromadzą wojska koło naszych granic, ale właściwie nikt nie wierzył, że Putin uderzy w Ukrainę.

24 lutego 2022 – dzień jak co dzień. Wstałam o 05;30 i czytam, że władze w całym kraju wydały nakaz, by nie wypuszczać dzieci na dwór. A także, że szkoły tego dnia będą zamknięte. »Co u licha« – pomyślałam. »Koronawirus, czy co?«

O 06:30 we Lwowie zawyła pierwsza syrena. Otwieram telewizor, a tam… [Rusłanie załamuje się głos].

Dzwonię do Nastii, do Kijowa”.

Synek Rusłany. Fot. Sławomir Sierzputowski

Nastia – młodsza siostra Rusłany, niepodobna do niej, małomówna, stonowana - od 4 lat pracuje w kijowskiej szkole. Prowadzi nauczanie początkowe.

Rusłana: „Słyszę niespokojny głos siostry w telefonie: »U nas wybuchy. Szkoła zamknięta. Nie idę do pracy. Siedzę w mieszkaniu i nie wiem co robić«.

Jedź na zachód. Przyjeżdżaj do Lwowa, czekam”.

Trzeba ratować dzieci

Nastia zabiera malutką walizeczkę, trochę ubrań, telefon, dokumenty. Wyjazd z miasta bardzo utrudniony. Kilometrowe korki, sznury samochodów. Ludzie łapiący okazję.

„W końcu ktoś się zatrzymał. Przejechałam, noga za nogą, 60 km. Potem drugie auto, trzecie. Po 12 godzinach dobrnęłam do Lwowa”.

Gorączkowa narada co dalej.

Rusłana: „Trzeba ratować dzieci. W tej chwili liczy się tylko to. Gdybym była sama, na pewno nigdzie bym nie wyjechała, tylko została z mężem.

Biorę walizkę. Pakuję najpotrzebniejsze rzeczy. Nastia jedzie ze mną. Mąż wiezie nas do wsi, 12 km od granicy, a stamtąd już na piechotę do przejścia w Dorohusku.

Na granicę docieramy 25 lutego o zmierzchu. Po ukraińskiej stronie gigantyczna kolejka ludzi z dziećmi. Maluchy płaczą. Nagle dowiadujemy się, że nasi zamknęli przejście dla pieszych, można przejechać tylko samochodem. Co robić?

Przepisy zmieniają się z godziny na godzinę. Jeszcze wczoraj wypuszczali mężczyzn, dziś już nie wolno. Teraz nie wolno przechodzić pieszym.

Po stronie polskiej pusto

„Szukamy kobiety, która umie prowadzić. Pożyczymy samochód, ona przewiezie nas przez granicę i wróci z powrotem, odda auto.

Na granicy jesteśmy już od wielu godzin. W końcu wsiadamy do samochodu: Nastia, ja z dziećmi, jeszcze taka Alina. Dzieją się dantejskie sceny. Ludzie zatrzymują nas co chwilę prosząc, żebyśmy zabrali ze sobą same małe dzieci. Tylko przez granicę. Ale co my z nimi potem zrobimy? W końcu bierzemy na wcisk jakąś chorą kobietę z dzieckiem.

Po stronie polskiej pusto. Nie ma jeszcze punktu, nie ma wolontariuszy. Wysiadamy, stajemy z walizkami na ulicy i co dalej?

Ratuje nas kobieta, którą wzięliśmy w ostatniej chwili do samochodu. Ma siostrę w Polsce, mieszka dwa kroki stąd. »Pomogliście mi, teraz ja pomogę wam. Możecie u nas spać«.

Blisko północy nasza straż graniczna znów otwiera przejście dla pieszych. Ale my już prawie śpimy.

Nazajutrz docieramy do Warszawy, a stamtąd do gospodarstwa prowadzonego przez Joannę i Sławka.

Cisza, przestrzeń i intymność

Gospodarstwo agroturystyczne Folwark Badowo-Kłody to jak można przeczytać na ich stronie: „20 hektarów pięknej przyrody i doskonała baza noclegowo-konferencyjna tuż pod Warszawą. Jeśli w ogóle możliwe jest opisanie tego miejsca w paru słowach, brzmiałyby one tak: cisza, przestrzeń, intymność, przyjazna atmosfera i swoboda, jakiej nie spotyka się w innych miejscach.”

Tę „przestrzeń i intymność” zajmowaną w ciągu roku przez gości weselnych, uczestników szkoleń lub warsztatów integracyjnych, a także zjazdów i przyjęć rodzinnych, od 28 lutego 2022 zajmują uchodźcy z Ukrainy. W przeważającej większości kobiety z dziećmi, które uciekły przed wojną.

Joanna Fidler-Sierzputowska: „Mój mąż Sławek powiedział, że chce przyjmować tu ludzi jak tylko zaczęła się wojna. Poprosił swoją córkę Magdę i ona wraz z kolegami pojechali na granicę i przywieźli do nas osoby szukające schronienia”.

Rusłana z dziećmi i Nastia nie były pierwszymi ukraińskimi mieszkankami Badowa. Nieco wcześniej trafiła tu Swietłana z Czerwonogrodu (przed II wojną Krystynopol; 30 km od polskiej granicy, obwód lwowski) z 15-letnim synem Romanem, jego młodszym bratem i siostrą.

3 czekolady Milka

- Uchodźcy jechali tu w ciemno – opowiada Joanna. - Jedna z kobiet, taka odważniejsza, również Swietłana, której już u nas nie ma, bo dostała pracę i mieszkanie w Krakowie, opowiadała tak:

"Przyjechałam do Polski z Odessy. Wsiadam pod granicą do jakiegoś samochodu. Jestem z dwoma synami - starszym Janem i młodszym Georgijem. Obydwaj ćwiczą od lat karate. W aucie poza kierowcą jest jeszcze Marokańczyk, który studiował w Ukrainie.

Jedziemy, jedziemy, końca nie widać. Ciemno, nic nikt nie mówi. Zasypiam. W którymś momencie budzę się. Mijamy miasteczko, jego światła znikają. Wjeżdżamy do jakiejś wioski, jest jakaś brama. Las. Gdzie ja jestem? Co ja robię? No nic, mam obok Marokańczyka i dwóch młodych karateków. Może jakoś damy radę".

Joanna Fidler: Swietłana była niesamowita. Przyjeżdża z tej wojny i wyciąga 3 czekolady Milka. "To dla was, żeście mnie przyjęli. Dziękuję bardzo".

- Potrzebujesz czegoś?

- Tylko wody.

Ona była w jakiejś formacji wojskowej. I tak ją nauczyli, że jak trzeba się spakować, to musi mieć wszystkiego po trochu. Więc miała lekarstwa, a także igłę z nitką i agrafki.

Przeczytaj także:

„To jedna z niewielu przyjętych przez nas osób, które chciały od razu coś zrobić ze swoim życiem tu w Polsce” - dodaje Joanna. „Jak najszybciej pracować, posłać synów do szkół no i na treningi karate”.

2200 na rękę

Czy to znaczy, że większość kobiet nie myśli o podjęciu pracy? – pytam Joannę.

„Są dwie frakcje” – słyszę w odpowiedzi. „To bardzo dziwny mechanizm psychologiczny.

Część z nich dopytuje się o pracę, snuje jakieś plany w tym zakresie. Część planuje wyjazd dalej w świat. A część jest na razie bierna. Oni o nic nie pytają. Przychodzą na posiłki, rozmawiają między sobą, dzwonią na Ukrainę i czekają. Trwają w takim zawieszeniu.

Ale nie pomyśl, że w jakikolwiek stopniu postrzegamy ich gorzej. Bo my nie mamy pojęcia, w jakiej oni są traumie, jaka jest skala tej traumy. Że nagle nie masz nic. Skończyło ci się życie i musisz zacząć od nowa.

I choć się może nam wydawać, że są już tu 2-3 tygodnie, więc niech się zabierają do roboty, niech się organizują, to przecież nie każdy ma silną psychikę”.

Z pracą dla Ukrainek, które mieszkają w Badowie, wcale nie będzie łatwo. Te, które mają młodsze dzieci, muszą je najpierw umieścić w przedszkolu. Dla starszych trzeba znaleźć szkołę. Najtrudniej może być jednak z mieszkaniami. Wiadomo, jakie są dziś ceny w Warszawie i w innych miastach. Wielu najemców korzysta z okazji i winduje opłaty. Są też tacy, którzy zachowują się podobnie na rynku pracy.

„Jest u nas świetna dziewczyna” – opowiada Joanna. „Tatiana, Tania. Psycholożka. Dwie córeczki - Alicja i Zosia, 4 i 6 lat. Powiedziała mi, że marzy o pracy w zawodzie, ale jeśli się nie uda, będzie sprzątać.

Natychmiast siadłam do komputera. Sprawdziłam, że ma świetne wykształcenie. Odbyła praktyki w szpitalu psychiatrycznym. Tuż przed wojną otworzyła z koleżankami prywatną klinikę psychoterapeutyczną, którą teraz szlag trafił. Została z niczym, bo wszystkie pieniądze włożyła w tę klinikę.

Tania z córkami. Fot. Sławomir Sierzputowski

Napisałam ogłoszenie, Sławek zrobił zdjęcie. Szybko zgłosił się jakiś człowiek z Warszawy. Prowadzi szkołę specjalną dla dzieci z autyzmem i z zespołem Downa. Ma dla niej pracę. Założyła pożyczoną białą bluzkę, pojechała. Okazało się, że to 5 godzin dziennie zajęć, w soboty i w niedzielę też coś do roboty. I za to 2200 zł na rękę. I co ona ma zrobić za 2200 w Warszawie?".

Na szczęście znalazła się dobra praca dla niej. Joanna Piotrowska z „Feminoteki” ma projekt, w którym jest zadanie dla ukraińskiego psychologa. Trwają więc poszukiwania mieszkania dla Tani.

Psycholożka Tania dostaje pracę w Feminotece. Fot. Sławomir Sierzputowski

Przede wszystkim jestem mamą

Psycholożka Tania nie wygląda na swoje 30 lat. W oczach radosne ogniki. Nie ma zbyt dużo czasu na rozmowę. Cały czas kontroluje komórkę, odpowiada na moje pytania i jednocześnie odpisuje na sms-y.

„Przyjechałam z córeczkami z Winnicy. To w środkowej Ukrainie. Podjęłam decyzję po tym, jak zobaczyłam zdjęcie zabitego dziecka w Mariupolu. Doszłam do wniosku, że moją misją jako mamy tych dziewczynek jest zapewnienie im bezpieczeństwa.

Już wcześniej moja praca właściwie przestała istnieć. Większość klientów nie mogła kontynuować terapii. Kto mógł, jechał na wieś albo zagranicę. Mogłam co najwyżej prowadzić bezpłatnie zajęcia z dziećmi. I dopóki był internet, prowadziłam je przez Zooma.

W Polsce też chciałabym się zajmować psychologią i psychoterapią. Moje życie to dzieci i praca.

Żal ci czasem, że nie jesteś w Ukrainie?

"Naturalnie czułam dyskomfort, że wyjeżdżam. Ale przede wszystkim jestem mamą, nie patriotką. Tu zresztą będę bardziej efektywna, także dla własnych rodaków. Tyle osób nie radzi sobie z traumą. Będę też pisać do lokalnej ukraińskiej gazety. To więcej da niż jak bym siedziała u siebie z małymi dziećmi i czekała na bombę.

Moi wszyscy bliscy poza córeczkami zostali w Ukrainie. Ale jak zobaczyłam to zdjęcie z Mariupola zabitego dziecka i płaczących rodziców nie miałam wątpliwości. Mama tego chłopca w tym momencie nie myślała o patriotyzmie. Ona straciła to, co miała najdroższego".

Co będzie dalej?

Według mnie Putin jest psychopatą, a z psychopatą trudno postępować. On się nie zatrzyma. Chciałoby się wierzyć w lepszą przyszłość. Ale obawiam się, że póki Putin żyje, będzie wojna.

Żyjemy, jesteśmy zdrowi

Iryna, mieszkanka Białej Cerkwi w środkowej Ukrainie, obwód kijowski. Dwóch synów – 3. i 7. klasa. Siostra Swietłany, tej która zamieszkała w Badowie jako pierwsza. Miła, kontaktowa. Udaje mi się dość łatwo ją rozśmieszyć, choć widzę też w jej oczach smutek, niepewność. Co jakiś czas ukradkiem ociera łzy.

„Jak wybuchła wojna, mąż zawiózł dzieci do rodziców na wieś. Poszłam tego dnia do pracy. Przez kolejne trzy dni nadal pracowałam, ale z dnia na dzień stawało się to coraz trudniejsze. Bałam się, że nie zobaczę już synów.

W końcu podjęłam decyzję: jadę na zachód. Swietłana już była w Polsce, więc łatwiej.

Z Białej Cerkwi do polskiej granicy jest 600 km. Po drodze Rosjanie strzelają do samochodów, strach jechać. Okazało się, że sąsiadka też chce wyjeżdżać, w dwa samochody już trochę raźniej.

Mężowie powiedzieli, że podwiozą nas pod granicę, a potem wrócą, by walczyć.

Wyjechaliśmy o 08:30 rano. Godzinę później niedaleko naszego domu spadła bomba. Nie wiem, ilu ludzi zostało rannych czy zginęło. Wolę o tym nie myśleć.

Jechaliśmy 24 godziny. Potem granica, autobus do Warszawy i do Sławka do Badowa.

Rodzice zostali w Ukrainie. »My się nigdzie nie ruszymy. Ale ty masz dzieci – jedź« – powiedzieli. Bardzo się o nich martwię. Piszę do nich co rano. Odpisują: »Żyjemy, jesteśmy zdrowi«. Ja byłam u nich na wsi w każdy weekend, każde święto. Mój tata zawsze ciężko pracował, niewiele użył. Raz w życiu był nad morzem”.

Iryna czuje wyrzuty sumienia, że jest w Polsce, siedzi bezpiecznie u Joanny i Sławka. „Moje miejsce jest tam, w Ukrainie. Jak tylko wojna się skończy, natychmiast wracam”.

Kierunek Stany, Francja, Indie

Swietłana – mama 15-letniego Romana nie wie, czy też będzie od razu wracać. Na razie szuka w Polsce pracy. Jest kucharką, to dobry zawód na uchodźstwie. „Mąż przekonuje, że wojna się szybko nie skończy” – mówi ze smutkiem. „Poza tym Roman chciałby tu studiować”.

Nastia z Łucka wraz z 66-letnią mamą i dziećmi prawdopodobnie również nie wróci do kraju. Jej dwie ciotki od 20 lat mieszkają w Stanach. Zapraszają do Kalifornii, do Sacramento. Teraz, po ogłoszeniu przez prezydenta Bidena, że USA przyjmie 100 tys. obywateli Ukrainy, ten plan może być całkiem realny.

Do Kijowa nie chce także wracać młoda, zadbana kobieta, którą pracodawca - Leroy Merlin ściąga do Francji. Będzie mieszkać w La Rochelle nad Atlantykiem. Francuzi opłacą jej kurs języka. W Leroy Merlin pracowała 8 lat.

Na liście osób, które nie wrócą szybko na Ukrainę, jest wreszcie pani doktor pediatra w średnim wieku. Prosi o zachowanie anonimowości. Nie chce też rozmawiać o wyjeździe przy innych podczas śniadania. Rozumie świetnie polski, rozmawia swobodnie po angielsku.

„Jadę za niecałe 2 tygodnie do Indii, bo muszę leczyć oczy. Choruję na szybko postępującą zaćmę. Mam już bilet. Tam wstawią mi 2 soczewki za 1000 dolarów".

Indie to nie taki łatwy kraj do życia – mówię.

"Spędziłam tam 5 lat. Z początku było trudno, ale z pomocą bożą - bo ja jestem wierząca, prawosławna - poznałam lepiej miejscowych. I teraz mam tam przyjaciół".

Pół tony ziemniaków

Ile osób u was razem mieszka? - pytam Joannę i Sławka.

"Maksimum to było 63" – mówi Sławek. - "Teraz chyba jest 50. Dokładnie nie wiemy, bo posiłki to szwedzki bufet. Dziś liczba zmniejszyła się o 4, bo tyle osób (i 4 psy) wyjechały do Egiptu".

A ile w tym dzieci?

"28. A teraz 27" - dodaje Joanna. "Jedno wkrótce się urodzi. Jest bowiem u nas Uljana w zaawansowanej ciąży. Poród odbędzie się w szpitalu w Skierniewicach".

Jak dajecie sobie radę finansowo? Na ile pomaga wam państwo?

"Pomoc jest taka jak w ustawie - 40 zł na osobę dziennie. Jeszcze nie braliśmy tych rekompensat. Natomiast po moim poście na Facebooku zaczęli zgłaszać się znajomi.

Dostaliśmy np. pół tony kartofli".

"Odezwał się Krzysztof Korolewicz, który zarządza firmą Europlant zajmującą się uprawą ziemniaków pod Koszalinem. Napisał, czy nie potrzeba ziemniaków.

Odpisałam: Dobra, to poproszę 30 worków.

- 30 worków to mi się nie opłaca. Przyślę wam pół tony.

Ja na to: Pół tony? I co ja z tym zrobię?

Upłynęły 2 tygodnie i pani Małgosia, szefowa kuchni mówi: »Pani Joasiu, ziemniaki się kończą«.

- Ale jak to się kończą? Przecież było pół tony.

- Było, ale dziennie schodzą 2 worki".

„Każda ukraińska zupa musi być obowiązkowo z ziemniakami” – dodaje Sławek Sierzputowski.

Joanna: „Więc dziś przyszła do nas kolejna tona. Pójdzie”.

Teatr Małe Mi z Łodzi. Fot. Sławomir Sierzputowski

Synku, jestem z ciebie taka dumna

„Zrezygnowaliśmy z firm, które już miały zabukowane u nas imprezy” - tłumaczy Sławek. A teraz odbieramy telefony i odmawiamy nowym klientom, tłumacząc, że do 15 maja działamy na innym rynku” - śmieje się właściciel Badowa.

Joanna Filder: "Wahałam się, ale w końcu – jak wspomniałam – ogłosiłam zbiórkę na naszych domowników na Facebooku".

Ile osób wpłaciło?

"Nie liczyłam, ale chyba ok. 200. Chodziło o to, żebyśmy mieli jak zapłacić za ZUS, prąd, za naszych pracowników, za gaz.

Mówiłam już o pomocy znajomych, o kartoflach. Pomaga też m.in. właścicielka lokalnej piekarni, pani Lewandowska. Dostajemy od niej co drugi dzień 40 bochenków chleba plus 20 bułek.

Firma YKK z Mszczonowa produkująca zamki błyskawiczne zaopatruje nas w mięso. Centrum Usług Społecznych dostarcza nam potrzebne produkty. Wreszcie nasza przyjaciółka Marta Olech pomaga nam dosłownie we wszystkim.

Przyjechał do nas Michał Rancewicz, ulubiony dentysta Sławka. Zrobił generalny przegląd zębów. Przywiózł swoją asystentkę z komputerem, żeby wpisać pod nazwiskiem kto ma jakie ma ubytki. Jak ktoś miał problem, jechał potem ze Sławkiem do Warszawy leczyć u niego zęby. Forsy za to nie wziął. Miał za to wielki sukces na Facebooku. 300 lajków. Jego mama napisała: »Synku, jestem z ciebie taka dumna«".

Dr Michał Rancewicz w akcji. Fot. Sławomir Sierzputowski

Amerykanie też pomogli

„Było również strzyżenie” – opowiada Joanna. „Nie chodziło o to, żeby się upiększać – tylko o synów, którzy zarośli. Lokalna fryzjerka bardzo sprawnie ostrzygła 10 chłopaków. Przy okazji skorzystała jedna pani z Ukrainy.

Trwa strzyżenie. Fot. Sławomir Sierzputowski
Ciąg dalszy strzyżenia. Fot. Sławomir Sierzputowski

Przyjechała do Badowa nasza przyjaciółka, graficzka, Hania Pyrzyńska. Przywiozła kolorowanki dla dzieci.

Hania Pyrzyńska pracuje z dziećmi. Fot. Sławomir Sierzputowski

A z rysunkami było tak, że uczniowie ze szkoły podstawowej w Piasecznie narysowały dla naszych dzieci rysunki powitalne. I wtedy ukraińskie mamy wymyśliły, żeby nasze dzieci też narysowały dla tych z Piaseczna. Jednym z motywów okazał się świetnie odtworzony czołg, a na nim polska i ukraińska flaga”.

„Muszę jeszcze wspomnieć o Marcinie Soleckim, który dowozi nam zakupione przez siebie towary z Macro. On miał tutaj wesele 15 lat temu, potem zrobił tu chrzciny swojej córki. Widziałam go kilka razy w życiu. Ktoś mu pokazał moje wpisy na Facebooku i jak zobaczył, że jest tylu ludzi, powiedział: »Daj mi listę«. Myślałam, że przywiezie trochę, a on ciach – półciężarówkę. Jedzenia na 2 tygodnie.

Dziewczyny zrobiły pierogi, żeby podziękować, m.in. pani z piekarni. Zawiozłam 90 pierogów z ziemniakami i słowa podzięki.
Sześć kobiet przy wielkim kuchennym stole, trzymają tace z pierogami
Lepienie pierogów - na zdjęciu trzecia od lewej Iryna, od niej na prawo Swietłana - mama Romana, obok niej Uljana (w ciąży) Fot. Sławomir Sierzputowski

Chciałabym jeszcze powiedzieć, że uderzyło mnie to, że żadna z Ukrainek nie poprosiła o krem do twarzy, o dezodorant, nie mówię już o maskarach. O takich rzeczach, które są dla kobiety jakby naturalne. Po prostu nie myślisz o tym.

W tej kwestii pomogła dr Irena Eris. Miała tu przyjechać na spotkanie firmowe. Grzecznie przeprosiliśmy. Spytała, czy może pomóc. Poprosiłam więc o kremy do twarzy, balsamy do ciała, o to, co mają dla kobiet, bo one nie myślą o sobie, tylko i wyłącznie o dzieciach.

Po kilku dniach dostaliśmy sporo kosmetyków, nawet peelingi. A już nasza ciężarna jest tak wyposażona jak nigdy. Środek na rozstępy na brzuch, na piersi, mleczko dla dziecka do kąpieli, po kąpieli, zasypki, pudry…

Przez kilka dni byliśmy bez internetu, który niespodziewanie się skończył i ku naszemu zaskoczeniu nie można było dokupić więcej. A jak wiadomo, te kobiety rozmawiają ze swoimi rodzinami przez internet, więc nie miały z nimi kontaktu, a i my nie mogliśmy niczego załatwić.

I tu pomogła nam siostra Sławka, Hania, która mieszka w Ameryce. Zorganizowała zbiórkę i amerykańscy darczyńcy zakupili dla nas urządzenie od Elona Muska, które bardzo szybko do nas dotarło i ku uldze wszystkich zaczęło działać z kosmiczną prędkością.

Aha, jeszcze jedna ważna sprawa. Badów opiekuje się uchodźcami do 15 maja. Potem musimy wznowić nasz interes. Nasi Ukraińcy o tym wiedzą. Ale ja się o nich boję. Czy wszyscy znajdą mieszkanie, pracę? 15 maja nadejdzie szybciej niż się nam wydaje”.

Szkoła w Piekarach

Pytam o szkołę, bo akurat w dniu mojego przyjazdu do Badowa ukraińskie dzieci z Folwarku poszły po raz pierwszy do oddalonej o 2 km szkoły w Piekarach.

Joanna Fidler: „Pani dyrektor szkoły sama zadzwoniła do mnie, że ma trochę konserw i czy by się nam to nie przydało. Powiedziałam, że ją odwiedzimy. Pojechaliśmy poprosić, żeby przyjęła część naszych dzieci i ona od razu powiedziała »Tak«. Przystanek autobusu szkolnego jest akurat dokładnie naprzeciwko naszej bramy, więc nie ma problemu z dojazdem.

Do szkoły zapisało się siedmioro dzieci z Badowa.

Czekamy całą grupą o 07:40 rano na szkolny autobus. Kiryll (jego rodzice pochodzą z Doniecka, ale już raz uciekli do Charkowa; teraz z Charkowa przyjechali do Polski, są tu wyjątkowo w komplecie całą rodziną, także z młodszym bratem Kirylla) mówi, że wczoraj nauczył się 2 słów: "ładny" i "warzywa". Mówię, że "warzywa" mogą mu się mylić, bo po rosyjsku to "owoszczi", podobnie jak u nas "owoce". A owoce to po rosyjsku "frukty". „Nie, nie pomyli mi się” – śmieje się Kiryll.

Szkoła jest malutka. Zaledwie kilka klas. Energiczna i wesoła pani dyrektor Małgorzata Sekulska nie mówi po rosyjsku. A do obgadania jest kwestia wycieczki do Warszawy, na którą pojedzie Kiryll i drugi chłopiec w jego wieku. Tłumaczy młoda nauczycielka. Nie wytrzymuję i też się włączam. Ukraińskie mamy muszą podpisać oficjalną zgodę, żeby w papierach było wszystko w porządku. W programie m.in. skoki na trampolinie, kino i McDonald. Koszt 100 zł.

Ukraińskie dzieci nie płacą.

Skąd pieniądze” – pytam pani dyrektor.

"Od rodziców. Dostaliśmy od władz oświatowych kredki, bloki, ale zaapelowałam także do rodziców o pomoc. Chcieli przysłać mnóstwo pieniędzy. Nie zgodziłam się, wzięłam tylko część. Za to kupiliśmy różne materiały, ale dobrze gospodarowaliśmy i zostało jeszcze na wycieczkę".

Władze oświatowe pomagają?

"Tak. Mamy cotygodniowe spotkania odnośnie funkcjonowania szkół, problemów. Ruszamy z dodatkowymi zajęciami ‘polski dla obcokrajowców’. Nauczyciele dostaną za to normalne wynagrodzenie".

Nie będzie przyjaźni między Rosją a Ukrainą

Starsze ukraińskie dzieci uczą się w Folwarku online.

Wspomniany już 15-letni Roman z Czerwonogrodu jest najstarszym przedstawicielem ukraińskich dzieci, mieszkańców w Badowie. Mówi trochę po polsku, po niemiecku, nieźle po angielsku, świetnie po rosyjsku i po ukraińsku.

Który język jest twoim rodzonym? – pytam.

"Ukraiński. Ale rosyjski właściwie też. Bo ja też go znam od urodzenia. Do 2014 roku telewizja, internet, komórka były wyłącznie po rosyjsku".

A w domu po jakiemu się mówi?

"Po ukraińsku".

Za to w szkole jest rosyjski?

"Nie ma. Jednak wszyscy znają".

Ale Dostojewskiego, Tołstoja czytacie?

"Tak. Z tym że dawniej mieliśmy literaturę ukraińską i rosyjską. A teraz ukraińską i obcą. No i w tej obcej jest bardzo dużo rosyjskiej. Wolelibyśmy, żeby było mniej".

A jak nauka online?

"W porządku. Wszystko działa normalnie, widzimy nauczycieli. Mamy komplet przedmiotów".

W której jesteś klasie?

"W 10. U nas jest podział: do 5 klasy, od 5 do 9 i potem 10 i 11 klasa. Mój profil to język angielski. Dużo się też uczę matematyki. I ukraińskiego".

Chciałeś wyjechać z Ukrainy?

"Nie. Ale tata powiedział: »Jedziecie i koniec«. Tata poszedł na wojnę jako ochotnik. Rozumiem go. Codziennie z nim rozmawiam. On ochrania obiekty. Przeszedł przeszkolenie, umie strzelać. Mówi, że jest spokojnie".

Podoba ci się Polsce?

"Tak".

Ale trochę pusto w tym lesie, w Badowie?

"Podoba mi się. Lubię ciszę i spokój. Mogę tu być długo. Jeżdżę z młodszym bratem na rowerze".

Gra w piłkę na podwórku w Badowie. Fot. Sławomir Sierzputowski

Zostaniesz w Polsce na dłużej? Mama mówi, że chciałbyś tu studiować.

"Jak się nauczę polskiego, czemu nie".

Jakie studia?

"Architektura".

Kiedy się skończy wojna?

"Nie wiem. Ale boję się, że kompromis między Rosją a Ukrainą nie będzie dobry. I oba państwa będą się szykować do kolejnej wojny".

Jest z tego jakieś dobre wyjście?

"Niespecjalnie. Nie będzie już przyjaźni między Rosją a Ukrainą. Ukraińcy są bardzo źli na Rosjan. I wydaje mi się, że tak już będzie zawsze".

Roman. Fot. Sławomir Sierzputowski

Urodzi się dziewczynka

Rusłana, co dalej? Szukasz pracy?

"Obowiązkowo. Ale jak wojna się skończy, od razu wracamy. Na razie staram się uczyć polskiego, dużo rozumiem. Bardzo bym chciała mówić po polsku. Od razu życie byłoby lepsze.

W Ukrainie miałam dobrą pracę. Tutaj takiej nie dostanę. Teraz oczywiście wezmę cokolwiek. Ale chciałabym mieć jakąś perspektywę, rozwijać się".

Dzwonisz do męża?

"Tak.

On poszedł na wojnę. Nie mówi mi prawdy. Cały czas powtarza, że wszystko będzie dobrze. Ja go o coś pytam, a on wciąż to samo: »Wszystko dobrze, wszystko dobrze«. I ot cała informacja".

Jest żołnierzem?

"Nie. Ochotnikiem. Odwiózł nas na granicę i zaraz się zapisał. Nawet mi o tym nie powiedział. Dowiedziałam się od jego bratowej. Oświadczył, że jak nie on, to kto będzie bronić Ukrainy? Zaczęłam płakać, mówić, że mamy dwoje dzieci. A on na to, że muszą walczyć także ci, którzy mają dwoje czy troje dzieci".

Maluchy pytają o tatę?

"Na początku mówiły przez telefon: »Kiedy do nas przyjedziesz?«. Starsza dziewczynka nie rozumie co się dzieje. A ja jej nie tłumaczę. Dzieci się bawią, ale czasem pytają: »Mamo, a dlaczego u nas jest wojna?«

Uljana, która zaraz rodzi - ona to dopiero martwi się, przeżywa. Zastanawia się gdzie przewieźć dziecko. Co będzie za miesiąc. Jadę z nią na poród do szpitala, żeby ją wesprzeć".

Co się urodzi?

"Dziewczynka".

U nas w Polsce mówi się, że jak się rodzą chłopcy, to będzie wojna. A tu urodzi się dziewczynka, więc wojny w przyszłości nie będzie.

"Daj Bóg".

P.S. Roman od środy, 30 marca uczy się w Liceum Ogólnokształcącym im. Stefana Żeromskiego w Żyrardowie.

Dziękuję Joasi Fidler-Sierzputowskiej i Sławkowi Sierzputowskiemu za gościnę w Badowie i pomoc przy pisaniu tekstu.

;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze