0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Robert KuszyńskiFot. Robert Kuszyńsk...

23 lipca w Warszawie pod Sejmem, ale też w innych miastach Polski odbyły się demonstracje kobiet w sprawie prawa do aborcji. Bo mimo obietnic złożonych przed wyborami 15 października przez obecnych rządzących, prawo do decydowania o aborcji zachowali dla siebie konserwatywni starsi panowie.

Obserwatorzy zanotowali przede wszystkim, że protesty nie były bardzo liczne, a liderka Ogólnopolskiego Strajku Kobiet Marta Lempart używała bardzo dużo wulgaryzmów.

Przeczytaj także:

Jak ta Lempart się wyraża

Co to było? Dowód bezradności? Brak wychowania? Brak kwalifikacji politycznych, bo przecież widać, że wulgaryzmy „nie są skuteczne?“.

„Zalecałbym kierowanie się takimi hasłami, które powinny być dla wszystkich, czyli szacunek dla poglądów, wyważenie, spokój” – pośpieszył z podpowiedzią wicepremier i minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz. Przez którego ustawa dekryminalizująca aborcję przepadła w Sejmie 12 lipca.

Tylko że jeśli w zalecany przez niego sposób rozmawiamy o aborcji, to nic nie jest skuteczne.

Poczucie frustracji z nieudanej zmiany prawa, brak wiary w to, że coś z politykami uda się załatwić, że głosowanie 15 października w ogóle miało sens, skoro tak krytycznie ważnej sprawy nie udało się załatwić, utrudnia spojrzenie z szerszej perspektywy.

Wulgaryzmy są taką samą, realną częścią naszego życia jak aborcja. Formalnie jesteśmy przeciw takiemu językowi, ale w życiu bywa różnie. Jak zaboli, klniemy, i uważamy, że byliśmy w prawie. Aborcja i to, jak ją traktuje polskie państwo, boli bardziej. Tyle że o tym nie rozmawialiśmy przez lata.

Podział w oficjalnej debacie na to, co publiczne, polityczne i męskie, i to, co prywatne i niewymawialne, przez lata pozwalał tego nie zauważać.

Na początku lat 90. jako młodziutka reporterka sejmowa „Gazety Wyborczej” dostałam do opracowania temat aborcji. Bo debata, jakby tu aborcji zakazać, właśnie się zaczynała A ja, obywatelka właśnie odzyskanego państwa, zabrałam się do sprawy poważnie: rozmawiałam z ekspertkami i ekspertami oraz z posłami od czego zależy realne ograniczenie liczby aborcji. Co zrobić, żeby kobieta nie musiała podejmować takiej decyzji.

Szybko się okazało, że temat „aborcja” jest nie o tym, ale o „kompromisie” zawieranym przez rządzących ze sobą. O „ochronie życia poczętego”, choć wszyscy wtedy wiedzieli, że żadnej ochrony się w taki sposób nie zapewni. Za to było bardzo kulturalnie.

Wtedy w redakcji zajęłam się czym innym, ale cały czas się temu przyglądam. Od 35 lat.

Jak daleko zaszłyśmy?

Na początku III RP aborcja była problemem abstrakcyjnym i służącym umacnianiu władzy. Ale były to czasy, gdy telewizja reklamowała podpaski, które zabarwiały się na niebiesko, broń Boże na czerwono. Bo tak było kulturalniej.

Jako zjawisko dotyczące realnych ludzi oficjalnie aborcja zdefiniowana była jako „temat mniej ważny”, „społeczny”, „światopoglądowy”. Bo przecież jest kwestia przystąpienia do NATO i Unii Europejskiej. Deficyt budżetowy, inflacja oraz cztery wielkie reformy rządu Buzka.

Jakby te wszystkie ważne sprawy nie dotyczyły tych żywych ludzi, których dotyczy też problem aborcji. A dokładnie to, kto będzie decydował o niej, jeśli zdecydować o niej trzeba.

Aaaawaryjne przywracanie miesiączki

Stan debaty publicznej z lat 90. doskonale pokazują stare gazety pełne niekończących się szpalt drobnych ogłoszeń o “AAAawaryjnym przywracaniu miesiączki”.

Wtedy jeszcze nie było środków farmakologicznych. Redaktorzy tych gazet w ogóle nie zastanawiali się, co to może znaczyć ten jakże popularny i najwyraźniej dochodowy (skoro tyle jest reklam) zabieg ginekologiczny. Za to absolutnie byli pewni, że nie wolno podważać „aborcyjnego kompromisu”, gdyż to jest ważne politycznie osiągnięcie.

Ich koleżanki w redakcji rozmawiały zaś sobie o doświadczeniu aborcji. Ale na korytarzu.

Że coś tu nie gra? Że państwo nie może być oparte na fałszu? Pamiętam doskonale zdumienie moich kolegów w redakcji, że w ogóle mam taki problem.

Google zjada stary świat

Tymczasem na początku lat 2000. pojawiły się poronne środki farmakologiczne. Informacji, jak je zdobyć, sprawnie dostarczał Google. Ale świat mainstreamowych mediów zauważył go dopiero kilkanaście lat później, kiedy Google zeżarł im dochody, także z ogłoszeń drobnych.

Aborcja nadal nie była tematem. Ale nadal było kulturalnie, że hej.

To właśnie zmienił kobiecy ruch protestu. Pokazał, że aborcja jest i będzie. Że kobiety będą o sobie decydować i nikt im tego nie zabroni. Zmiana społeczna wyszła na powierzchnię i nie można jej nie zauważyć. Symbolicznie — razem z językiem, który nam towarzyszy w kryzysach, w złości i w cierpieniu. Zmiana języka jest wielkim politycznym osiągnięciem.

35 lat temu to było zupełnie niewyobrażalne.

„Dwa słowa na temat sytuacji kobiet, które wymagają aborcji w Polsce. Aborcja do 12. tygodnia jest dostępna w Polsce przy pomocy tabletek dzięki dziewczynom z Aborcyjnego Dream Teamu. I tego nikt nie zmieni” — powiedział w czasie wtorkowego protestu Hubert Sobecki ze stowarzyszenia „Miłość nie wyklucza”.

Prawa nie udało się zmienić. Ale udało się nazwać rzeczywistość. A świętoszkowaty, kłamliwy język już nie obowiązuje.

Władza, zapowiadająca posunięcia „nieustawowe”, zaleceniami dla prokuratury, by za aborcję nie ścigać, przyznaje, że nasze prawo kłamie. Udało się więc pokazać fundamentalną słabość państwa, w którym prawo nie ma znaczenia dla decyzji życiowych. To jest coś, z czym klasa polityczna musi się zmierzyć. Wyzwanie to można przetłumaczyć na zrozumiały dla wytrawnych polityków język:

Państwo, które nie budzi zaufania, nie jest w stanie się obronić.

Protesty kobiet są o krok od tego, by im to uświadomić. Aborcja jest tematem politycznych debat. Protestujący nie zamierzają o niej mówić „kulturalnym językiem”, nie zgadzają się na opowieści o czyimś sumieniu i dylematach światopoglądowych. Bo jak ktoś ma światopogląd, to sobie musi z tym sam poradzić — nie musi w to angażować milionów współobywatelek.

Jakoś tak wyszło, że ten kulturalny język okazał się językiem fałszywym. Jak niebieska krew na podpasce.

Zmiana języka może nas doprowadzić nawet do odważnego wniosku, że są rzeczy ważniejsze od walki z PiS-em.

PS. A jak, panowie, brzmiało hasło wywalające system w „Seksmisji”?

;
Agnieszka Jędrzejczyk

Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022

Komentarze