Minister Błaszczak przed wielką defiladą zapowiada budowę najpotężniejszej armii Europy. Już teraz jednak udało mu się co innego – stworzył najpotężniejszą ambę na kontynencie
Amba. To wdzięczne słowo wywodzi się z gwary przestępczej i socjolektu żołnierskiego z okresu PRL. I ma kilka różnych znaczeń. Jak pisze w poświęconej mu pracy dr hab Jarosław Pacuła z Uniwersytetu Śląskiego, „amba” może oznaczać zarówno tajemnicze zniknięcie czegoś, jak i znalezienie się przez kogoś w trudnej, kłopotliwej sytuacji. W armii PRL, co zrozumiałe, słowo to robiło sporą karierę – jednego i drugiego bowiem w niej nie brakowało. Nie ma amunicji na strzelanie, choć powinna być – amba. Z magazynu zniknęły mundury – amba. Poborowy samowolnie oddalił się z jednostki i zniknął – amba. Regulaminowe paragrafy 22 uniemożliwiają komuś awans, mimo że na to zasługuje – amba. Czołgi nie jeżdżą, bo ktoś sprzedał paliwo – amba. Każdy w wojsku wiedział, że jak amba, to amba – i po prostu nie ma zmiłuj.
To słowo o absurdalnym brzmieniu znakomicie nadawało się do opisu ocierającej się o groteskę rzeczywistości wojska schyłku PRL, a także pierwszych lat III RP. A zatem armii, w której część jednostek istniała wyłącznie na papierze, żaden z oficerów i żołnierzy poza emerytami nie widział prawdziwej wojny i w której połowa sprzętu nadawała się do muzeum, a druga połowa stała nieużywana, bo brakowało do niej części, ropy i smaru.
W XXI wieku mogło się wydawać, że „amba” – razem z „falą” przejdzie w wojsku do historii. Ale nie. Ostatni rok zapewnił jej wielki, wręcz triumfalny powrót. To niewątpliwie amba bowiem sprawia, że Wojsku Polskiemu nieustannie coś ginie, znika i przepada.
„Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” – tak mógłby zaczynać się kuriozalny komunikat Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych opublikowany w czwartek (10 sierpnia 2023) na Twitterze.
Wojskowi zamieścili w nim poglądową fotografię zapalnika, który odpadł od niekierowanego pocisku rakietowego umieszczonego w wyrzutni polskiego śmigłowca bojowego podczas demonstracyjno-patrolowego lotu wzdłuż granicy polsko-białoruskiej. Na ziemi wciąż trwają jego bezskuteczne poszukiwania. Wojsko apeluje, by ewentualny uczciwy znalazca nie dotykał zapalnika, lecz tylko oznaczył miejsce jego znalezienia i powiadomił policję. Jednocześnie wojskowi podkreślają, że przedmiot „nie jest niebezpieczny”, a także – że „został zabezpieczony”.
Jak to możliwe, że zapalnik, który nie jest niebezpieczny, trzeba było zabezpieczyć? Ano amba. A dlaczego, skoro zapalnik nie jest niebezpieczny, a do tego został zabezpieczony, nie można go po prostu zanieść na policję? Z pewnością też amba. To również amba musiała skłonić Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych do ogłoszenia, że mechaniczny zapalnik uderzeniowy (a dokładnie z takim mamy do czynienia) nie jest niebezpieczny dla osób postronnych.
Ambą oczywiście należy też tłumaczyć, dlaczego zapalnik nie został należycie dokręcony przed wylotem śmigłowca na misję. Ambą wyższego poziomu byłoby natomiast to, gdyby zapalnik przed wylotem w ogóle nie został nakręcony na pocisk – wówczas bowiem prowadzono by na ziemi długie i żmudne poszukiwania przedmiotu, którego odnaleźć nie sposób – i to nie tylko dlatego, że ma kilka centymetrów długości, a lasów wzdłuż polsko-białoruskiej granicy mamy dziesiątki tysięcy hektarów.
Przy okazji poznaliśmy interesujący fakt z zakresu muzealiów. Otóż polskie śmigłowce wciąż uzbrajane są w niekierowane pociski rakietowe S-5M – bo właśnie częścią takowego jest zaginiony zapalnik. Tymczasem pociski S-5 skonstruowano w Związku Sowieckim w 1955 roku, zaś uznano za przestarzałe i zarazem bardzo mało skuteczne jeszcze w czasach prowadzonej przez ZSRR wojny w Afganistanie. Od połowy lat 80. w armii radzieckiej były one zastępowane nowszymi pociskami większego kalibru serii S-8.
Towarzyszy z Mińska i Moskwy musiała więc bardzo ubawić wiadomość, że Wojsko Polskie szuka wzdłuż granicy archaicznego fragmentu uzbrojenia wycofanego z użytku nawet w armiach rosyjskiej i białoruskiej.
Niekierowany pocisk rakietowy jest konstrukcją z natury bardzo prostą i tanią – niczym innym więc niż ambą nie da się wytłumaczyć tego, że polskie lotnictwo wciąż używa modelu sprzed 68 lat.
Do niedawna natomiast szansa na zgubienie jakiegokolwiek elementu jakiegokolwiek pocisku wzdłuż granicy polsko-białoruskiej przez polskie śmigłowce była obiektywnie bardzo niewielka. A to dlatego, że żadne polskie śmigłowce przy tej granicy nie stacjonowały. Gdyby stacjonowały, mogłyby pojawić się nad Białowieżą chwilę po tym, jak zaobserwowano nad nią śmigłowce białoruskie, co miało miejsce 1 sierpnia. Choć jednak cały polski rząd trąbił od kilkunastu miesięcy jak wielkie zagrożenie czyha tuż za granicą Białorusi, a od tygodni było ono jeszcze ubarwiane opowieścią o wagnerowcach szykujących się do ataku na Polskę, nikt nie pomyślał o dyslokowaniu w ten rejon polskich śmigłowców bojowych. Stało się to dopiero po incydencie z naruszeniem polskiej przestrzeni powietrznej. Amba jak nic.
Z tym rajdem Białorusinów nad Białowieżę jest oczywiście jeszcze jeden mały problem. Amba bowiem wcięła nie tylko polskie śmigłowce, ale i mobilne stacje radarowe, które pozwoliłyby uszczelnić kontrolę polskiej przestrzeni powietrznej nad granicą do stopnia stosownego w sytuacji zagrożenia. Cały system obrony powietrznej nad wschodnią granicą wyglądał tak, jak w czasach pokoju i geopolitycznego spokoju – a więc nie miał zdolności do wykrycia nisko lecących helikopterów naruszających granicę.
W związku z tym 1 sierpnia osiągnięty został poziom amby idealnej! Choć białoruskie śmigłowce były nad Białowieżą widziane z ziemi jak na dłoni przez licznych cywili, wojskowych i funkcjonariuszy Straży Granicznej, z regulaminowego punktu widzenia wcale ich tam nie było! Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych 1 sierpnia rano wydało więc komunikat, że żadnego incydentu nie ma, bo niczego nie zarejestrowały polskie stacje radarowe. Wprawdzie nie zarejestrowały, bo ich tam nie było, o czym DORSZ już nie wspomniało, ale dzięki temu białoruskie śmigłowce osiągnęły wojskowy Schroedingerowski stan jednoczesnego istnienia i zarazem nieistnienia. A to jest właśnie amba idealna.
Zdolność do osiągnięcia stanu amby absolutnej przez Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych i Ministerstwo Obrony Narodowej wymagała z pewnością intensywnej pracy. Moment przełomowy w tym procesie nastąpił zaś – jak oceniamy – 16 grudnia ubiegłego roku. To wtedy w polską przestrzeń powietrzną wleciał liczący 6 metrów długości i ważący 1,7 tony rosyjski pocisk manewrujący Ch-55 zdolny do przenoszenia głowicy jądrowej. Wojsko zaś jednocześnie widziało go i nie widziało. Widziało – bo o nadlatującym pocisku powiadomili nas Ukraińcy, do tego jego ślad został zarejestrowany przez stacje radarowe niedługo po wlocie do polskiej przestrzeni powietrznej. Potem pocisk jednak zniknął z radarów i to tak skutecznie, że na odkrycie miejsca jego upadku trzeba było poczekać ponad 4 miesiące. Amba fatima, było i ni ma.
Wtedy, 16 grudnia, w DORSZ atmosfera była z pewnością nieco nerwowa. Szczęśliwie jednak z żadnego zakątka kraju nie nadeszły wieści o żadnej potężnej eksplozji. W tej cokolwiek kłopotliwej sytuacji wojsko, które pocisk widziało, ale go też nie widziało, ostatecznie wybrało tę drugą wersję wydarzeń – z całą pewnością za wiedzą i zgodą swych politycznych pryncypałów. Opinia publiczna nie została o niczym poinformowana. Wojsko rozpoczęło poszukiwania pocisku, ale szybko je przerwało. W armii jak najbardziej da się czegoś szukać i zarazem nie szukać – w końcu amba to amba.
W przyrodzie jest jednak trochę inaczej niż w wojsku – nic w niej nie ginie. Spoczywająca w lesie pod Bydgoszczą rosyjska rakieta została ostatecznie odnaleziona pod koniec kwietnia przez przypadkową miłośniczkę jazdy konnej. Wybuchła afera na całą Polskę.
Minister obrony narodowej reagując na nią dowiódł, że jest niezrównanym mistrzem w dziedzinie amby. Ogłosił mianowicie, że wprawdzie wojsko wiedziało o rakiecie, ale on nie. A stało się tak dlatego, że wszystko w armii działało jak trzeba, tylko jej dowódca operacyjny nie. I tak się złożyło, że armia o pocisku wiedziała, ale nie powiedziała. A jak nie powiedziała, to pocisku nie było, przynajmniej dla ministra Błaszczaka – to przecież jasne. No amba i tyle.
To właśnie wytyczane wtedy ścieżki i wzory generowania amby sprawdzają się dzisiaj tak znakomicie. Po drodze było jeszcze kilka balonów szpiegowskich i niezidentyfikowanych obiektów latających, które po wlocie w polską przestrzeń powietrzną tajemniczo znikały w niewyjaśnionych okolicznościach. Według senatora Krzysztofa Brejzy mogło też być nieco więcej rosyjskich rakiet – na przykład trzy. Wszystko to jednak rozpływa się w ambie – będącej wyjątkowym polskim wkładem w rozwój sztuki wojennej.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze