Światu może się wydawać, że to groteskowy pucz, ale Ameryka się boi. I ma czego, bo wygląda na to, że w wydarzeniach na Kapitolu brały udział oddolne oddziały paramilitarne, których w USA działa ponad tysiąc, a atak na siedzibę Kongresu był od dawna planowany, a nie był przypadkowym odruchem podnieconego tłumu
6 stycznia 2021 świat zobaczył Amerykę, jakiej wcześniej nie widział. Stacje telewizyjne pokazały tłum taranujący drzwi do budynku parlamentu, bezradnych policjantów, zdewastowane wnętrza, opustoszałe sale obrad, w których chwilę wcześniej obradowali kongresmeni.
Na pierwszy plan wybija się postać „Q-szamana”. W futrzanej czapie z rogami wygląda jakby miał dwa metry. Jest półnagi, wytatuowany, zrobiono mu setki zdjęć.
Obiektywy i telefony uwieczniły też kolesia pomykającego z mównicą pod pachą, luzaka siedzącego za biurkiem Nancy Pelosi i bystrzachę z firmową kartą identyfikacyjną na szyi (już jest bezrobotny).
Gdy się patrzy na to z daleka, łatwo ulec złudzeniu, że doszło do jakieś „kuriozalnego wydarzenia”. Że to kiepska komedia z obsadą z kosmosu, wydarzenie z gatunku amerykańskich dziwów, takich jak Comic-Cony czy muzeum kreacjonizmu.
Tu w Ameryce nikt tak nie uważa. Ani ci, którzy zobaczyli tego dnia motłoch dewastujący świątynię demokracji, ani ci, którzy patrzyli na amerykańskich patriotów niegodzących się na fałszowanie wyborów i przypominających sprzedajnym politykom dla kogo pracują.
Atak na Kapitol to nie jest wiecowy happening, który wymknął się spod kontroli. Wielu polityków, komentatorów i ekspertów przewidywało, że może dość do zamieszek.
Burmistrzyni Waszyngtonu domagała się zwiększonej obecności policji i gwardii narodowej. FBI też nie wydaje się być zaskoczone.
Kilka godzin przed atakiem, ludzie zeszli się na wiec poparcia dla prezydenta, któremu „skradziono” drugą kadencję. Ilu ich przyszło, dokładnie nie wiadomo, może nawet 100 tysięcy; uczestnicy twierdzą, że dwa miliony.
Telewizje pokazały taki sam wiec jak te, która Ameryka ogląda od 2015 roku: te same MAGA czapki (Make America Great Again), podobne hasła; tłum wyglądał na nieco młodszy niż zazwyczaj, ale jak zwykle w przeważającej liczbie biały.
Kamery telewizyjne wyszukiwały wściekłych, brzuchatych mężczyzn, zaniedbane kobiety, młodzieńców z brodami do pasa, bo kamery telewizyjne lubią takie klimaty. To, że był tam szaman-bizon, supermeny, batmeny, unkle-samy, wikingowie, nikogo tu nie dziwi, bo to przebierańcy należą do kanonu takich zgromadzeń. Stanowią ich ludyczny, ale marginalny komponent.
Większość wiecujących wyglądała jednak zwyczajnie, jak mniej lub bardziej zamożni przedstawiciele klasy średniej, którzy przyjechali do Waszyngtonu, żeby pokazać, że są wściekli na polityków.
Przed kamerami wygłaszali opinie, które krążą po wiecach i w sieci od końca listopada: „Wybory zostały sfałszowane, prezydent wygrał reelekcję, politycy nas okradli, to koniec Ameryki, Biden wprowadzi komunizm”.
2 godziny przed atakiem prezydent Trump przemówił do tłumu zza pancernej szyby. Powtórzył to, co słyszeliśmy od dnia wyborów, a nawet wcześniej – on nie przegrał, tylko wybory zostały sfałszowane. Poskarżył się, że wiceprezydent Pence go zawiódł. Wezwał, by zebrani ruszyli na Kapitol, gdzie kongresmeni mieli zatwierdzić wyniki wyborów. Obiecał im, że też tam będzie.
Część zebranych faktycznie ruszyła w stronę Kapitolu. Był w tej grupie Q-szaman, wdarł się nawet do środka i być może już na zawsze zostanie twarzą tych zamieszek,
ale większość stanowili silni, sprawni fizycznie mężczyźni. Tacy, którzy potrafią wspiąć się po murze, wśliznąć przez okno, zmontować bomby.
Część miała na sobie kamizelki kuloodporne, elementy czarnych mundurów, hełmy. Wkrótce okazało się, że potrafili oni ustalić, gdzie znajdują się prywatne, nieoznaczone gabinety demokratycznych kongresmenów, że zmobilizowali rzeszę rozproszonych po kraju sympatyków, zajęli się logistyką.
Sheera Frenkel, dziennikarka „The New York Times” specjalizująca się w cyberbezpieczeństwie, śledziła fora internetowe, na których uczestnicy protestu wyznaczali trasy podróży, ustalali, kto może zabrać po drodze kolegę, kto ma wolne miejsce w skrzyni do transportu broni.
Nazwiska 25 tysięcy takich osób znalazły się na liście członkowskiej grupy paramilitarnej o nazwie Oath Keepers. Do listy dotarł Mike Giglio prowadzący śledztwo dziennikarskie dla miesięcznika „The Atlantic”.
Wedle raportu opublikowanego przez Southern Poverty Law Center, w 2018 roku w USA działało 1 020 ugrupowań paramilitarnych, dwie trzecie z nich stanowiło przystań dla neo-nazistów, antysemickich i rasistowskich obrońców tożsamości chrześcijańskiej, wyznawców supremacji białego człowieka, miłośników Konfederacji, wrogów LGBT itd.
Oath Keepers, która ma oddziały w całym kraju, jest organizacją non-profit zrzeszającą byłych oraz czynnych wojskowych i policjantów. Są wśród nich posterunkowi, policjanci z oddziałów specjalnych, komandosi, jest szeryf, są oficerowie imigracyjni. Nazwa organizacji, w luźnym przekładzie, oznacza „godni przysięgi”.
Jej członkowie, kiedy zakładali mundur składali przysięgę, że będą bronić konstytucji przed wrogami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Deklarują, że są wierni tej przysiędze i dlatego pewnych rozkazów nie wykonają. Listę tych rozkazów udostępnili na swojej stronie internetowej.
Organizacja ta powstała w 2009 roku, kiedy prezydentem został Barack Obama. Jej założycielem jest Stewart Rodhes, były żołnierz zielonych beretów, który po przejściu do cywila skończył Yale i został prawnikiem.
Nie wiadomo, czy Ashli Babbit, zastrzelona podczas szturmu na Kapitol, należała do jakieś grupy paramilitarnej, wiadomo jednak, że była weteranką, służyła w lotnictwie. Tak jak i Larry Brock Jr., którego sfotografowano w sali Senatu w hełmie, kamizelce kuloodpornej i z pękiem trytytek w ręku.
Kpt. Emily Rainey, służy w oddziale dywersji psychologicznej w Fort Bragg w Północnej Karolinie. Nie brała udziału w szturmie, twierdzi, że protestowała w swoim wolnym czasie. Rayney przywiozła ze sobą na wiec 100 osób, jej przełożeni sprawdzają, czy byli wśród nich inni żołnierze z Fort Bragg.
W tłumie widać było też osoby z emblematami QAnon. Był transparent z napisem „Jezus jest moim zbawcą, Trump jest moim prezydentem”.
QAnonianie wierzą, że Trumpa zesłał Bóg, żeby pokonał czcicieli Szatana, którzy składają ofiary z dzieci. Albo wykorzystują je seksualnie. Albo jedno i drugie. Do czcicieli zaliczają Clintonów, Sorosa, postaci z Hollywoodu. Stoją murem za Trumpem. Wierzą, że rozprawi się z wrogami demokracji i kapitalizmu, którzy chcą im odebrać broń i wolność słowa, i wolnym ludziom założyć szmaty na twarz. (Jeśli ktoś w tym miejscu uśmiecha się z wyższością, mam dla niego jedno słowo - Smoleńsk).
QAnonianie uważają się sceptyków, nie wierzą mainstreamowym mediom i skrupulatnie „weryfikują” informacje na forach internetowych. Ich mityczny guru Q – który może być zwykłym produktem marketingowym do generowania ruchu na 4chan i podobnych forach – rzuca im na przynętę jakieś wieloznaczne, bulwersujące zdanie. Straszy ich, wzbudza w nich złość i zachęca – idźcie tym tropem, a zobaczycie, co znajdziecie.
QAnonianie podążąją, spędzają godziny na Reddit, Parler i Youtube. I oczywiście zawsze znajdują nowe, skrywane przez elity „fakty”, które następnie popularyzują na swoich forach. W ten sposób narracja QAnon buduje się przez crowdsourcing. Nie ma autora, planu i założonego celu, ma za to wielu niejawnych beneficjentów.
To samo można powiedzieć o narracji budowanej przez Trumpa. Trump miesza prawdę i fałsz, serwuje słuchaczom sprzeczności i tautologie i czeka co z tego wyniknie. A kiedy inni ulepią z tej papki nowy wątek, idzie po nim w dowolną stronę, byle tylko zbić na tym kapitał.
W swojej karierze politycznej Trump odbył setki wieców - ponad 300 podczas kampanii wyborczej 2016 roku, a potem setki następnych w trakcie swojej prezydentury i w czasie kampanii reelekcyjnej. Widać, że podczas wieców najskuteczniej podgrzewa, manipuluje swoimi wyborcami, radykalizuje ich.
W środę, 20 stycznia, na schodach Kapitolu odbędzie się ceremonia zaprzysiężenia nowego prezydenta. Do jej ochrony ściągnięto 25 tysięcy żołnierzy Gwardii Narodowej. 12 stycznia ośmiu najwyższych dowódców amerykańskich armii wydało bezprecedensowy ponoć list skierowany do wszystkich amerykańskich oddziałów zbrojnych.
Przypominają w nim, że armia amerykańska musi być „wcieleniem wartości i ideałów Narodu”. Szturm na Kapitol uznają za “bezpośredni zamach na […] nasz proces konstytucyjny” i “działanie niezgodne [z zasadą] rządów prawa”. W ostanim zdaniu listu stwierdzają: „20 stycznia 2021, zgodnie z Konstytucją […] Prezydent-elekt Biden zostanie zaprzysiężony i stanie się naszym 46. Dowódcą Głównym”.
Mike Giglio na łamach „The Atlantic” napisał: „Oath Keepers nie ma 25 tysięcy żołnierzy pod bronią. [...] Rodhesowi udało się jednak dosięgnąć nurtu głębokiego niepokoju, takiego, który potrafi skłonić zaskakująco dużą grupę ludzi z autentycznym doświadczeniem policyjnym i militarnym do tego, by wzięli pod uwagę zbrojną przemoc polityczną”.
Przez ostatnie 5 lat pożywką dla takiego niepokoju był chaos siany przez prezydenta. W eseju opublikowanym świeżo w "The New York Times", Timothy Snyder ostrzega, że kłamstwa polityczne rzucają długi cień.
Mit wojny przegranej wskutek „żydowskiego ciosu w plecy” pokutował w Niemczech przez 15 lat nim wyniósł Hitlera do władzy. Kto wie, jak długo przeżyje Trumpowe kłamstwo o ukradzionej elekcji i komu może posłużyć za piętnaście lat.
Na koniec krótka historia z własnego podwórka. Mój sąsiad wywiesił jesienią na płocie trzymetrowy transparent z napisem „Trump – Pence 2020”. Jeszcze przed wyborami transparent zwisł smętnie, pewnie mocowanie puściło. Od ataku na Kapitol znów wisi prościutko na płocie, wyczyszczony i widoczny z daleka.
Elżbieta Olender, tłumaczka mieszkająca w stanie New Jersey w USA.
Tłumaczka, mieszkająca w stanie New Jersey w USA.
Tłumaczka, mieszkająca w stanie New Jersey w USA.
Komentarze