0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Michal Ryniak / Agencja Wyborcza.plFot. Michal Ryniak /...

Na początek warto przypomnieć, czym jest system obrony przeciwrakietowej a dokładniej — przeciwbalistycznej.

Z punktu widzenia obrony, wszystkie obiekty latające mogące stanowić zagrożenie (zwane fachowo środkami napadu powietrznego) dzielą się na dwie kategorie celów: aerodynamiczne oraz balistyczne.

Cel aerodynamiczny to każdy obiekt latający, który korzysta z jakieś formy skrzydeł do wytworzenia siły nośnej — może to być samolot, szybowiec, śmigłowiec (tu skrzydłem są łopaty wirnika nośnego), może być pocisk manewrujący czy bezzałogowy samolot. Cel balistyczny to obiekt, który porusza się po tzw. krzywej balistycznej, wykorzystując energię nadaną mu podczas początkowego odcinka lotu.

Wolne samoloty i błyskawiczne pociski

I tak np. podczas II wojny światowej niemieckie ataki na Wielką Brytanię były prowadzone z użyciem zwykłych samolotów, jak i samolotów-pocisków V-1, które były celami aerodynamicznymi i mogły być skutecznie zwalczane przez myśliwce i obronę przeciwlotniczą. Pociski balistyczne V-2, osiągające na swoim torze lotu wysokość ponad osiemdziesięciu kilometrów i prędkość maksymalną ponad pięciu tysięcy kilometrów na godzinę nie mogły być zwalczane inaczej niż poprzez niszczenie wyrzutni oraz zajęcie terenów, z których Niemcy mogli wystrzeliwać pociski na Londyn. Ten sam problem uwidocznił się podczas Zimnej Wojny.

Przykładowo, radziecki bombowiec Tu-95 czy amerykański B-52 mogły przenieść ładunek jądrowy, by uderzyć na cel na drugim kontynencie i wrócić do bazy. Lecący około z prędkością około ośmiuset kilometrów na godzinę samolot potrzebował jednak kilku godzin na przelot do celu — nawet lecąc najkrótszą, prowadzącą przez Arktykę drogą. W tym czasie mógł zostać wykryty, istniała szansa na zestrzelenie go, ale także na ostrzeżenie ludności, a nawet na ewakuację potencjalnych celów — co w roku 1955 przećwiczono w Portland.

W celu obrony przed bombowcami obie strony rozwijały całe łańcuchy radarów (w tym w Arktyce), budowały dziesiątki naziemnych wyrzutni rakiet przeciwlotniczych, a lotnictwo otrzymywało myśliwce przechwytujące, specjalnie zaprojektowanych, by wykrywać i niszczyć samoloty bombowe.

Pociski balistyczne zmieniły ten stan rzeczy. Droga z terytorium ZSRR do USA i odwrotnie mogła zostać pokonana znacznie szybciej – w około trzydzieści minut, gdyż osiągane prędkości są znacznie większe niż w przypadku samolotów.

Dla amerykańskiego pociski Minuteman III największa prędkość na torze lotu to około dwadzieścia cztery tysiące kilometrów na godzinę.

Przeczytaj także:

Wykryć łatwo, trudniej zwalczać

Wykrycie startu i lotu pocisku balistycznego jest względnie proste. Start przy pomocy silników rakietowych generuje ogromną ilość ciepła, którą można wykryć z orbity. Tor lotu – sięgający już w przestrzeń kosmiczną – sprawia, że radary są w stanie wykryć, zidentyfikować i śledzić pociski i ich głowice. Bezpośrednie zwalczanie pocisku jest natomiast zadaniem trudnym.

Stąd też wiele uwagi poświęcono innym sposobom obrony. W czasie zimnej wojny zakładano, że w razie zagrożenia wybuchem konfliktu zbrojnego będzie miała miejsce prewencyjna ewakuacja części ludności, a pozostali, zaalarmowani ukryją się w schronach. Ale przede wszystkim gwarancją bezpieczeństwa były własne pociski – gotowe do odpalenia z wyrzutni na lądzie i na okrętach podwodnych, mające zapewnić gwarantowane zniszczenie.

To właśnie zasada wzajemnego gwarantowanego zniszczenia, zakładająca, że w wojnie atomowej nie będzie zwycięzcy, bo obie strony poniosą przerażające straty była i do dziś jest podstawą relacji pomiędzy mocarstwami atomowymi, zwłaszcza USA i ich sojusznikami a Rosją.

Nie oznaczało to, że nie pracowano nad systemem obrony przeciwrakietowej. Skoro odpalenia pocisków można były wykryć, należało „tylko” stworzyć system dowodzenia i same pociski zdolne przechwycić głowice, zanim uderzą one w cele.

Mimo tych wyzwań obie strony pracowały nad takimi systemami i udało się w na początku lat sześćdziesiątych zarówno w USA, jak i ZSRR dokonać pierwszych udanych, testowych zestrzeleń pocisku balistycznego przez przeciwpocisk (rakietę przechwytującą). Rozwiniecie systemu chroniącego choćby tylko najważniejsze miasta okazało się technicznie wykonalne — choć kosztowne.

Traktat z 1972 i porażka „Gwiezdnych Wojen”

Ten fakt, wraz z groźbą nowej odsłony wyścigu zbrojeń grożącej podważeniem atomowej równowagi sił sprawiły, że w roku 1972 podpisano traktat o ograniczeniu systemów obrony przeciwrakietowej, zezwalający USA i ZSRR na posiadanie dwóch systemów obrony: jednego chroniącego stolicę i drugiego – wybraną bazę międzykontynentalnych pocisków strategicznych. Później doszło do dalszej redukcji: każde państwo mogło chronić albo stolicę, albo bazę rakiet.

Tę pierwszą opcję wybrał Związek Radziecki, który posiadał system A-35 chroniący Moskwę. Ten system pozostawał w służbie do końca Zimnej Wojny, a na początku lat dziewięćdziesiątych wszedł do eksploatacji jego następca, A-135. Amerykanie swój system – znany jako Safeguard, z przeciwpociskami Sentinel i Sprint – zbudowali do ochrony bazy rakietowej Grand Forks w Północnej Dakocie. Ten system jednak działał bardzo krótko – od 1975 roku do 1976.

Kolejnym krokiem po stronie amerykańskiej był ambitny, zakładający użycie rakiet, laserów oraz satelitów przechwytujących program Strategic Defence Initiative, znany lepiej jako „Gwiezdne Wojny” z czasów Reagana. Ten ogromnie ambitny i nierealny do wprowadzenia program odegrał głównie rolę propagandową. Jednak w tym czasie dokonano pewnego progresu, chociaż na inną skalę.

Rozpad ZSRR i nowe wyzwania

Pociski balistyczne nie istniały tylko by razić cele na innych kontynentach. Rozwijano także środki dla obrony przed taktycznymi pociskami balistycznymi – i takie zdolności nabył amerykański system przeciwlotniczy Patriot. Baterie tego systemu rozlokowane w Arabii Saudyjskiej oraz później w Izraelu podczas operacji Pustynna Burza zdołały dokonać udanych przechwyceń pocisków balistycznych. Były to pociski radzieckiej produkcji: R-17 Elbrus (określanych na zachodzie jako Scud-B) i ich lokalna pochodna Al-Hussein.

To właśnie doświadczenia wojny w Zatoce perskiej przyniosły nowe oblicze amerykańskiego programu obrony przeciwrakietowej.

Wraz z rozpadem ZSRR i spadkiem prawdopodobieństwa konfliktu z Rosją, wyzwaniem dla USA były konflikty lokalne, z takimi państwami jak Irak, Iran Korea Północna czy wręcz organizacje terrorystyczne.

O ile Stany Zjednoczone miały wówczas przytłaczającą przewagę konwencjonalną nad każdym z tych państw, to pociski balistyczne mogły zmienić obraz sytuacji. Już tylko kilka pocisków, które trafiłyby w amerykańskie bazy wojskowe, mogłyby zadać straty, które byłby nieakceptowalne dla amerykańskiej opinii publicznej. Gdyby zaś umieszczono w nich głowice chemiczne lub, co gorsza, atomowe — skutki byłyby jeszcze poważniejsze.

Ponadto istniała groźba dalszej proliferacji zarówno samych pocisków, jak i technologii, zwłaszcza że po 1991 roku sporo radzieckich specjalistów pozostało bez pracy. Istniała wiec możliwość, że któreś z państw skonfliktowanych z USA zdoła zbudować pocisk zdolny dosięgnąć terytorium USA, a takie obawy budziły zarówno programy rakietowe Korei Północnej oraz Iranu.

Obrona przeciwrakietowa w nowej odsłonie

Stąd też w latach dziewięćdziesiątych podjęto prace nad obroną przeciwrakietową w nowej formule: zamiast zwalczać zmasowany atak z Rosji, miała ona osłaniać amerykańskie wojska i instalacje oraz kontynentalne terytorium przed ograniczonym atakiem — kilku lub kilkunastu pocisków. Tę zdolność miało dać kilka typów uzbrojenia.

  • Z jednej strony modernizowano lądowe zestawy Patriot i uzupełniono je wyższym piętrem w postaci także przewoźnych zestawów THAAD. Oba te pociski mają zwalczać nadlatujące głowice na ich końcowym torze lotu.
  • Pracowano także nad wyposażeniem okrętów w pociski przeciwbalistyczne i takowe wprowadzono do służby pod oznaczeniem RIM-161 SM-3 (najczęściej używa się po prostu tego drugiego członu oznaczenia).
  • Wreszcie, na lądzie osłonę amerykańskich baz i terytorium miały dać stacjonarne instalacje systemu określonego długą techniczną nazwą Ground Based Midcourse Defence (GBMD), mające przechwytywać pociski w połowie ich toru lotu, już w przestrzeni kosmicznej, tworząc najwyższe piętro obrony przeciwrakietowej.
  • Dodatkowym elementem miała być także broń laserowa, tym razem zainstalowana na pokładzie przerobionych samolotów Boeing 747.

Te prace nabrały tempa po roku 2001. Administracja Busha juniora wypowiedziała traktat ABM (wspomniany traktat z 1972 roku) w roku 2002 i rozpoczęto prace nad budową pierwszej instalacji GMBD – w bazie Fort Greely na Alasce – tam skąd mogą przechwytywać pociski wystrzelone w kierunku USA z Korei Północnej. Dodatkowe pociski przechwytujące umieszczono także w bazie Vandenberg w Kalifornii. Oprócz samych wyrzutni, w pobliżu Alaski rozmieszczono także, posadowiony na platformie morskiej radar dalekiego zasięgu SBX-1.

Osłona przed hipotetycznym atakiem z Iranu wymagała rozlokowania rakiet w Europie – i tu pojawia się polski wątek tego programu, zwieńczony ceremonią z 13 listopada.

Układanka geopolityczna

Pierwotne plany, które stały się przedmiotem publicznej debaty w latach 2006-2007 mówiły o umieszczeniu w Polsce wyrzutni przeciwpocisków. Pod uwagę brano trzy miejsca: Zegrze Pomorskie, Debrzno oraz Redzikowo – trzy położone na Pomorzu byle lotniska wojskowe. Z kolei druga część instalacji – stacja radiolokacyjna – miała znaleźć się w Czechach. Taka lokalizacja systemu oznaczała jednak oprócz technicznych korzyści dla USA także problemy.

Rozpoczęła się bowiem układanka geopolityczna. Z jednej strony Amerykanom zależało na rozmieszeniu swojego systemu obronnego. Dla polskich polityków (zwłaszcza rządzącego wówczas PiS) fakt, że w Polsce mieli znaleźć się na stałe żołnierze amerykańscy. To oznaczałoby więc wzmocnienie sojuszu z USA. Trzecim elementem była Rosja, która na perspektywę budowy takiej instalacji w Polsce zareagowała tradycyjnie – krytyką i groźbami rozlokowania własnych rakiet (typu Iskander) w obwodzie królewieckim. Przeciwwagą dla tych rosyjskich gróźb, miało być rozlokowanie w Polsce dodatkowych sił – baterii Patriot, zdolnej zwalczać samoloty i pociski krótkiego zasięgu. Ostatecznie ta obecność okazała się obecnością szkoleniową – do Polski trafił w roku 2010 sprzęt i żołnierze, ale na wyrzutniach znajdowały się puste kontenery.

Jednocześnie napięcia – także wewnętrzne potęgował fakt, że administracja Obamy zrewidowała plany obronne i zdecydowano o rezygnacji z rozmieszczenia systemu GBMD w Polsce. Zamiast tego wybrano rozwiązania o morskiej genezie, wykorzystujące wspomniane pociski SM-3. Zaplanowano umieszczenie ich na pokładach niszczycieli z systemem walki Aegis w konfiguracji zdolnej do zwalczania pocisków balistycznych, stacjonujących w bazie Rota w Hiszpanii oraz dwóch lądowych instalacji: w Rumunii (Deveslu) i właśnie Polsce, uzupełnianych przez wysunięty radar w Turcji.

Obiekt w Rumunii działa od roku 2016, polska cześć po długich opóźnieniach uruchomiona została dopiero teraz.

Pod względem politycznym istotną zmianą w nowym podejściu było włączenie tego systemu do wspólnej obrony przeciwrakietowej NATO. Obecnie sojusznicy wysiłek w tym zakresie składa się przede wszystkim z opisanego już amerykańskiego systemu oraz sojuszniczego centrum dowodzenia, umieszczonego w sojuszniczym dowództwie sił powietrznych w Rammstein.

„Okręt” na lądzie

Lądowe instalacje określane są mianem Aegis Ashore. W praktyce jest to bowiem ten sam system, jaki zainstalowany jest na okrętach: radary SPY-1D o charakterystycznych ścianowych antenach, trzy pionowe wyrzutnie Mk41, takie same jak stosowane na okrętach – każda składająca się z ośmiu komór oraz system dowodzenia i kierowania walką. Stąd też lądowy obiekt przypomina część okrętu – aczkolwiek pozbawioną innych rodzajów uzbrojenia na przykład artylerii.

Orkiestra na płycie lotniska. W tle budynek przypominający mostek kapitański
Otwarcie amerykańskiej bazy przeciwrakietowej Aegis Ashore w Redzikowie. Fot. Michał Ryniak / Agencja Wyborcza.pl

Ponadto obecna konfiguracja uzbrojenia to jedynie przeciwpociski SM-3. Ta broń ma na papierze imponujące parametry: zasięg do 2500 kilometrów i jest może zwalczać cele w kosmosie – na wysokości do 1000 kilometrów, choć trzeba pamiętać, że są to parametry maksymalne. Przeciwnikiem dla niej są pociski zaliczane do tzw. Pocisków średniego i pośredniego zasięgu – od 1000 do 5000 kilometrów, których trajektoria lotu prowadzi już wysoko ponad powierzchnię ziemi – takie jakie posiada Korea Północna czy Iran.

Faktem jest, że te pociski, odpalane z okrętów, skutecznie zwalczały irańskie pociski balistyczne podczas ataku na Izrael, w roku 2008 doszło także do udanego zestrzelenia niedziałającego satelity. Potencjał w zakresie zwalczania celów balistycznych jest więc duży. Ale cały czas należy mieć na uwadze kilka ograniczeń.

To nie jest omnipotentna egida

Przede wszystkim, cały program amerykańskiej obrony przeciwrakietowej to wciąż program mający powstrzymać zagrożenia ze strony mniejszych państw niż Rosja.

W przypadku Redzikowa, pociski tam umieszczone mają strącać irańskie rakiety. O ile Iran zbuduje takie, które sięgnąć mogą amerykańskich baz w Europie lub wręcz kontynentu amerykańskiego.

Obecnie zasięg irańskich rakiet nie przekracza dwóch tysięcy kilometrów.

Tymczasem jak pokazują zarówno doświadczenia ukraińskie, jak i zasoby sił zbrojnych Rosji – charakter zagrożenia dla Europy jest bardziej zróżnicowany. O ile w zakresie wykrywania celów, każdy radar będzie potrzebny i dane z bazy w Redzikowie będą wkładem we wspólną obronę przeciwlotniczą, to sprawa komplikuje się, gdy mowa o użyciu rakiet.

Grożą nam ataki praktycznie wszystkich możliwych rodzajów pocisków: od tanich samolotów bezzałogowych jak Szahidy 136, poprzez pociski manewrujące, konwencjonalne ataki lotnicze aż w końcu po balistyczne Kindżały i Iskandery i hipersoniczne pociski Cyrkon. Te pociski balistyczne są jednak klasyfikowane jako pociski krótkiego zasięgu, a do ich zwalczania służą inne pociski, w szczególności Patriot, kupowane przez Polskę.

Nie tylko więc obecnie zainstalowane SM-3 nie mogą zwalczać tak szerokiego spektrum celów, ale co więcej, sama instalacja jest podatna na ataki choćby pociskami manewrującymi.

Siłą rzeczy, instalacja w Redzikowie nie jest omnipotentną egidą osłaniającą naszą część Europy.

Należy ją rozpatrywać jako część systemu, który może okazać się pomocy w odpieraniu rosyjskich ataków, ale we współpracy z innymi środkami. Takimi są przede wszystkim wielozadaniowe, zdolne zwalczać także cele aerodynamiczne (a balistyczne w końcowej fazie lotu) pociski RIM-174 SM-6, które można umieścić w wyrzutniach obok lub zamiast pocisków SM-3. Taka konfiguracja dawałaby sojuszniczej tarczy nad Polską dodatkowe piętro – ale ponownie, uzupełniające, a nie zastępujące na przykład zestawy Patriot oraz uzbrojenie okrętów znajdujących się na Bałtyku.

Gdyby bowiem w Redzikowie znalazły się SM-6, potencjalnie byłaby to broń do zwalczania szczególnie wartościowych celów rosyjskich – takich jak choćby samoloty wczesnego ostrzegania A-50 czy maszyny rozpoznania radioelektronicznego. Byłaby to więc powtórka z sytuacji, gdy w połowie lat osiemdziesiątych Związek Radziecki nakazał nam kupić i zainstalować na Pomorzu dalekosiężny system S-200 Wega – wówczas miał zwalczać podobne samoloty NATO nad Bałtykiem.

Istnieje także jeszcze jedno podobieństwo: system S-200 może być użyty – jak widać w Ukrainie – także do zwalczania celów naziemnych. Podobnie pociski SM-6 mogą być użyte nie tylko przeciwko samolotom, ale jako pociski balistyczne – przeciwko okrętom i celom naziemnym – i w tej roli przyjęły je niedawno na uzbrojenie amerykańskie wojska lądowe. To pozwala więc razić szczególnie ważne cele rosyjskie, w zasięgu do około 500 kilometrów od wyrzutni – co obejmuje południowy Bałtyk, obwód królewiecki, a nawet drobną, wysuniętą na północny – zachód część terytorium Białorusi. W tej roli pociski SM-6 mogłyby wspierać posiadane już przez Polskę pociski NSM czy lądowe wyrzutnie HIMARS.

Jak jeszcze można by wykorzystać bazę?

Inną możliwością wykorzystania bazy w Redzikowie jest umieszczenie w wyrzutniach zamiast pocisków SM-3 czy SM-6 przeznaczonych tylko do atakowania celów lądowych, pocisków manewrujących BGM-109 Tomahawk. Ich zasięg wynoszący co najmniej 1600 kilometrów pozwala już dosięgnąć nawet Moskwy. Problem w takim wariancie użycia tej bazy jest jeden. To tylko dwadzieścia cztery wyrzutnie, które oczywiście można załadować ponownie – ale już okręt taki jak niszczyciel typu Arleigh Burke, z którego zaadaptowano system AEGIS – ma w najnowszych seriach produkcyjnych 96 takich wyrzutni. Trzy okręty budowane w ramach programu Miecznik, jakie otrzyma polska marynarka – będą miały po 32 wyrzutnie Mk41. To ograniczenie wynika z założeń towarzyszących budowie lądowej bazy – odparcie ograniczonego ataku na cele w Europie ze strony Iranu.

Oczywiście można potencjalnie rozważyć rozbudowę bazy, poprzez dodanie nowych modułów uzbrojenia, tylko że…przez ostatnie lata amerykańskie wojska lądowe stworzyły w Europie lądową jednostkę rakiet dalekiego zasięgu – określoną mało efektowną nazwą 2nd Multi Domain Task Forces, wykorzystującą zarówno pociski SM-6, Tomahawki oraz nowe pociski hipersoniczne Dark Eagle. Co ważne, wykorzystuje ona wyrzutnie ruchome. Ruchome są także okręty. Zaś baza w Redzikowie jest nieruchoma. Ponadto jest ona także potencjalnym celem ataków – stad też już w czasie pokoju ochrania ją specjalny batalion ochrony bazy oraz personel amerykański, a w razie zagrożenia wojną, rozmieszczenie w jej pobliżu (być może właśnie na morzu) dodatkowych sił chroniących ją choćby przed manewrującymi pociskami Kalibr, będzie nieodzowne.

Istnieje wreszcie jeszcze jedna opcja: ponieważ w roku 2023 przeprowadzono udane odpalenia pocisków Patriot z wyrzutni Mk41 nie jest wykluczone, że dałoby się umieścić w Redzikowie…właśnie Patrioty, aczkolwiek jest to tylko hipotetyczna opcja. I jej znaczenie jest ograniczone w sytuacji, w której są dostępne konwencjonalne – przede wszystkim mobilne wyrzutnie tego typu.

Przyszłość Redzikowa

Niewątpliwie jej budowa miała znaczenie polityczne – decyzje zapadły, gdy w Polsce nie stacjonowały jeszcze na stale siły NATO, ale od 2014 roku sytuacja się zmieniła i mamy obecnie w Polsce i republikach bałtyckich zarówno siły amerykańskie, jak i wielonarodowe batalionowe – a w przyszłości brygadowe zgrupowania bojowe.

Wreszcie, nadchodząca druga kadencja Trumpa może oznaczać, że amerykańskie zaangażowanie w Europie zostać może znacząco ograniczone. Ważniejsze się staje to, jak szybko Europa będzie wzmacniać swój potencjał obronny.

Prawdopodobnie o dalszych losach instalacji pod Słupskiem przesądzi właśnie następna administracja. Nie wiadomo, jak potoczą się losy polityki wobec Iranu – czy dojdzie do zbrojnej konfrontacji, czy przeciwnie, zawarcia porozumienia – a o takiej woli mogą świadczyć niedawne spotkania Elona Muska z ambasadorem Iranu przy ONZ.

Jeśli do porozumienia dojdzie, być może administracja zdecyduje o rozmontowaniu bazy. Nie wiadomo także, jak będzie wyglądać polityka wobec Rosji. Zapowiedź nominacji na szefową wywiadu znanej z powielania prorosyjskich fake newsów parlamentarzystki może oznaczać także gotowość do zawarcia jakiegoś porozumienia. A jeśli Rosjanie zażądają likwidacji baz obrony antyrakietowej, nowa administracja może się na to zgodzić. Możliwe jest oczywiście, że z perspektywy wyraźnie transakcyjne pojmującego bezpieczeństwo Trumpa, udałoby się przekonać go do pozostawienia amerykańskich wojsk w Polsce choćby argumentem o wysokich wydatkach wojskowych w Polsce i zamówieniach dla amerykańskiego przemysłu.

Tylko że w takiej sytuacji, baza w Redzikowie jest mniej istotna niż inne amerykańskie siły. Zarówno współpraca wywiadowcza, ciężkie brygady pancerne i zmechanizowane, konwencjonalna obrona przeciwlotnicza, samoloty bojowe i tankowania powietrznego i wreszcie okręty – to wszystko są dla obrony Polski znacznie ważniejsze siły i zasoby, mogące mieć istotny wpływ na wynik ewentualnego starcia, a przynajmniej na skuteczność odstraszania przed konwencjonalną agresją.

Sfinansowane ze środków UE. Wyrażone poglądy i opinie są jedynie opiniami autora lub autorów i niekoniecznie odzwierciedlają opinię Unii Europejskiej lub Europejskiej Agencji Wykonawczej ds. Edukacji i Kultury (EACEA)
Sfinansowane ze środków UE. Wyrażone poglądy i opinie są jedynie opiniami autora lub autorów i niekoniecznie odzwierciedlają opinię Unii Europejskiej lub Europejskiej Agencji Wykonawczej ds. Edukacji i Kultury (EACEA)
Logo z flagą UE i napisem: Co-funded by the European Unin
Logo z flagą UE i napisem: Co-funded by the European Unin
Fioletowe logo MediaGuard.co
Fioletowe logo MediaGuard.co
;
Na zdjęciu Michał Piekarski
Michał Piekarski

Adiunkt w Instytucie Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, zajmuje się problematyką bezpieczeństwa narodowego, w szczególności zagrożeń hybrydowych, militarnych oraz kultury strategicznej Polski. Autor książki "Ewolucja Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1990-2010 w kontekście kultury strategicznej Polski" (2022), stały współpracownik magazynu „Frag Out” członek Polskiego Towarzystwa Bezpieczeństwa Narodowego

Komentarze