0:000:00

0:00

- Why havent You done Your homework? - dopytuje nauczycielka ze srogą miną.

Klasa liczy 16 osób. Licealna młodzież spokojna, z nosami w komórkach i zeszytach, głowy spuszczone, wszyscy boją się, że teraz to oni będą musieli opowiadać historię Londynu po angielsku.

NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY" to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli" - analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Lekcja jak lekcja, z jednym wyjątkiem – uczniowie przychodzą spóźnieni nawet o 20 minut, siadają jakby dzwonek nie obowiązywał. A nauczycielka, dziewczyna niewiele starsza od nich, wyjątkowo wyrozumiale podchodzi do spóźnień. Przecież uczniowie mają jednocześnie zajęcia online, w kraju w stanie wojny.

Niepisana zasada jest taka: kto musi się zalogować na swojej ukraińskiej lekcji, wychodzi cichutko. Ale już brak pracy domowej wyprowadza nauczycielkę z równowagi. Wysoki chłopak w kapturze zaczyna w ojczystym języku tłumaczyć, czemu nie przygotował historyjki o Londynie.

- In English, please – przerywa pani, choć świetnie rozumie, bo też uciekła z Ukrainy przed wojną.

Chłopak duka po angielsku, że przez zdalne lekcje w ukraińskiej szkole nie zdążył się przygotować.

Argument nie przekonuje nauczycielki, bo na przygotowanie historii chłopak miał dwa tygodnie.

Jesteśmy w I LO im. Bolesława Limanowskiego w Warszawie. Powstały tu dwie klasy złożone tylko z ukraińskich uczniów, łącznie 50 osób, choć lekcje rzadko prowadzone są w komplecie. Lekcje są po ukraińsku albo po polsku, w obecności pomocy ukraińskiej asystentki.

W klasie obok dziewiętnastu uczniów mierzy się z językiem polskim. Tej grupie idzie dużo lepiej. Uczniowie wyrywają się do odpowiedzi, pilnie notują, fotografują tablice z odmianami czasowników.

Iwanna polskiego uczyła już w Iwano-Frankiwsku. Po przyjeździe do Warszawy szybko znalazła pracę w zawodzie. Większość nauczycieli z Ukrainy może o tym jedynie pomarzyć. Przepisy nie ułatwiają nostryfikacji dyplomów i zatrudniania ich w polskich szkołach, choć bardzo by się przydali.

Uczennica dopytuje, dlaczego w pojedynczej jest „lubię”, a w mnogiej „lubią”. Aleksander pisze na tablicy „tanczić”, zaraz poprawia na „tańczyć”. Ewa poprawia „uczyc” na „uczyć”.

- Dla mnie polski jest naprawdę trudny, te wszystkie głoski „hczpi”, „ż” albo „rz”, jakieś „cz” – opowiada mi Włada z Równego, kiedy wychodzimy na przerwę. - Jak polskie dzieciaki zaczynają coś opowiadać, to tylko siedzę i przytakuję. Nie wiem, kiedy zaczynają się i kończą słowa. Ale na lekcjach jest okej, bo nauczyciele mówią wolno.

Dla Włady i jej koleżanek z Ukrainy polska szkoła to kolejne zupełnie nowe doświadczenie z ostatnich trzech miesięcy. Wcale nie najbardziej stresujące.

Przeczytaj także:

Zbombardowali mi szkołę

Aleksander pokazuje w komórce swoje foty na tle cadillaców i bentleyów. Jest fanem motoryzacji, świetne samochody widział już w Warszawie.

A Ewa pokaże mi zdjęcia zbombardowanego bloku.

- To budynek zaraz obok mojego domu. Jestem z Czernihowa. Kiedy bomba spadła na blok obok, mama zdecydowała, że wyjeżdżamy natychmiast. – Ewa po angielsku mówi płynnie i bardzo szybko. Nie przestaje się uśmiechać. Jakby próbowała coś zamaskować.

- Byliśmy akurat na głównym moście, gdy bomby spadły na miasto. Jeszcze kwadrans i mogłybyśmy nie wyjechać. Myślę sobie czasem: ponad miesiąc temu uciekałam przed wojną, a teraz jestem tutaj. To takie niesamowite! Nasz dom wciąż stoi, mamy nawet wszystkie okna. Tata i kot wciąż tam mieszkają.

Tutaj większość uczniów ma podobne historie. Wika z Kijowa wspomina ciasny pociąg, wolontariuszy z Polski na kolejowej stacji. Zamieszkały u przyjaciół z Polski. Aleksander z mamą gnieżdżą się w mieszkaniu jego cioci. Weronika w schronisku z innymi ukraińskimi rodzinami. Włada w mieszkaniu z polską rodziną.

- Ukraińscy uczniowie nie nazywają tych miejsc domem, tylko mówią: „miejsca do spania”. I się im nie dziwię, skoro w jednym pokoju mieszka 6-osobowa rodzina, w drugim następna.

Albo mieszkają w biurowcu przekształconym na noclegownie, po 15 osób na materacach na podłodze – mówi dyrektor liceum Andrzej Wyrozembski.

Zaraz po przyjeździe zderzyli się z decyzją: zostać na lekcjach online w Ukrainie, iść do polskiej szkoły? Łączyć jedno z drugim?

- Mama powiedziała: nie będziesz siedziała w domu i czytała newsów cały dzień – mówi płynnym angielskim Wika. Chociaż ma dopiero 17 lat, w Kijowie mogła już studiować. Uczyła się marketingu i PR-u.

Ewa wybrała warszawskie liceum, bo jej szkoła została zbombardowana, więc nawet lekcje online nie wchodziły w grę.

Aleksander nie miał dylematów, jest w luksusowej sytuacji – wie z grubsza, jak będzie wyglądała jego przyszłość. Mama nie chce wracać do Ukrainy. Pracuje online dla międzynarodowego banku, chce zostać w Polsce.

Pierwszego dnia w nowej szkole Włada nic nie rozumiała.

- Straszne – opowiada. - Bałam się, że nikt nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Teraz jest już dobrze.

- Nie powiedziałabym, że dobrze się tu bawię, bo to wciąż szkoła, ale na pewno pomaga mi skupiać się na czymś innym, niż na wiadomościach z mojego kraju – opowiada Wika.

Ale tych wiadomości nie da się uniknąć. - Czytam cały czas o Ukrainie. Wielu znajomych wciąż tam jest, moi dziadkowie tam zostali. Moja najlepsza przyjaciółka mieszka w Mikołajewie. Kilka dni temu pisała, że Rosjanie zaczęli po prostu strzelać do ludzi na ulicy. „Gdybym nie wyszła 5 minut wcześniej, to już byśmy nie rozmawiały” - napisała do mnie. A ja siedzę, czytam to i mam takie myśli: „czy to się dzieje naprawdę?”.

- Teraz się śmiejemy, ale kiedy jestem sama, to siedzę, czytam newsy, widzę to wszystko, i myślę: „Boże, jakie to straszne”, ale nic nie mogę zrobić. Chce mi się tylko płakać - mówi Włada z Równego.

Znajomi Ewy przysyłają zdjęcia jej klasy, która akurat przetrwała bombardowanie. - Jak ostrzelali budynek obok naszego domu, to strasznie płakałam. Miałam dużo wspomnień z naszego osiedla, w tym bloku mieszkał mój przyjaciel. Na szczęście zdążył wyjechać.

Przy takich emocjach trudno skupić się na zajęciach.

- Prowadzę lekcję, nagle w klasie robi się szum. Jeden z uczniów zobaczył w telefonie, że Rosjanie właśnie zbombardowali jego szkołę. Nie da się już z nimi tego dnia pracować, bo siedzą w internecie i patrzą, co się dzieje – opowiada Andrzej Wyrozembski.

Dyrektor mógłby jeszcze opowiedzieć o dziewczynie, która od trzech dni chodziła niewyspana. Nauczyciele nie pytali, o co chodzi. I dobrze zrobili. Odpowiedź znaleźli w gazetach. 70 procent jej miasta leży w gruzach.

Inna uczennica, taka z imidżem buntowniczki, nagle wyciszyła się zupełnie. Okazało się, że mieszkała na przedmieściach Kijowa. Po sąsiedzku z Buczą.

- Jeden chłopak widział, jak pocisk uderzył w samochód jadący przed nim. Nic z tego samochodu nie zostało – wylicza Wyrozembski. - Inny opowiadał o swojej podróży: pobudka w środku nocy, w piżamie do samochodu, matka rusza cały czas płacząc, bo w mieszkaniu zostawiła swoją matkę. Nie zmieściła się do samochodu. Jeszcze inny uczeń w miesiąc schudł 10 kilo. Na lekcji dziewczyna, słysząc trzaskające drzwi, dostała takiej histerii, że trzeba było jej tlen podawać. Ja, proszę pana, codziennie mam takie historie.

Lekcje z aniołem stróżem

Przyjaźnie z polskimi rówieśnikami wykluwają się powoli, choć szkoła robi dużo, by to ułatwić. Każdy ukraiński uczeń dostał do pomocy polskiego „anioła stróża”, który opiekuje się nimi na przerwach, pomaga zaadaptować się do szkolnego życia, proponuje wspólne spacery po Warszawie. W piątki po lekcjach szkoła organizuje karaoke, talent show i wspólne tańce, niedawno uczniowie wyjechali na integracyjny wyjazd na Mazury.

- Dyrektor na lekcjach matematyki po każdym zdaniu pyta, czy zrozumieliśmy. Jak rozumiesz, to podnosisz zieloną kartkę, jak nie – to czerwoną i wtedy pani z Ukrainy, która jest na lekcjach do pomocy, wyjaśnia, o co chodzi – opowiada Vika.

Ukraińskie klasy uczą się matematyki, fizyki, ukraińskiego, WF-u, angielskiego i polskiego, z którego mają aż 13 lekcji. Część z nauczycielką z Polski, a część z panią Iwanną. Już po miesiącu Ewa od zera nauczyła się rozumieć i czytać po polsku. Wielu uczniów świetnie mówi po angielsku, a matematyka w ogóle nie jest problemem. - W Ukrainie jest dużo trudniejsza – twierdzi Vika. - Większość rzeczy, które teraz przerabiamy, znałam od 13 roku życia.

- Na matematyce uczą się, że paralelnik to równoległobok albo łamią języki na słowie wierzchołek. To jest bardziej nauka słownictwa niż matematyki

– wyjaśnia dyrektor i nauczyciel algebry w jednym.

Ukraińscy uczniowie w I LO w Warszawie mają cieplarniane warunki. W ich klasach są sami Ukraińcy, do tego mają dwie nauczycielki z Ukrainy i dwie panie zatrudnione jako pomoce językowe, które tłumaczą niezrozumiałe słowa na lekcjach i pomagają uczniom w załatwieniu każdej sprawy.

Ukraińscy belfrzy w polskich szkołach to wciąż rzadkość, bo według ministerstwa edukacji powinni pracować tylko jako pomoc językowa, chyba że dyrektor zdecyduje inaczej. W większości szkół uczniowie z Ukrainy nie tworzą osobnych klas, tylko trafiają pomiędzy polskie dzieci i polskich nauczycieli.

- Ja jestem w dużym mieście, a co się dzieje w mniejszych, gdzie nie ma asystenta językowego, a gminy nie stać na utworzenie nowych etatów? - zastanawia się dyrektor Wyrozembski.

No właśnie, co?

Dwa tygodnie na szkolnym korytarzu

- Miałam dzieci z Charkowa, Doniecka, Mariupola. Przyjechały w ciężkim stanie – opowiada Karolina. Jest nauczycielką grupy sześciolatków. Pracuje na wsi pod Łodzią.

Jej klasa w parę tygodni po wojnie urosła z 20 do 25 uczniów.

Tata jednej z nowych uczennic zawiózł córkę i żonę pod polską granicę, a sam wrócił walczyć pod Mariupolem. Dziewczynka bardzo przeżyła rozstanie z tatą.

- Przez pierwsze dni w Polsce nie chciała wychodzić z domu, bała się, że spadnie na nich bomba. W końcu przyszła do mojej klasy, ale lekko nie było. Każdy przejazd wozu strażackiego, a Ksenia chowała się pod biurko. Adam spod Charkowa w ogóle nie chciał wejść do klasy. Mama przez pierwsze dwa tygodnie koczowała z nim na korytarzu. Jak już wszedł do klasy, to też mnóstwo czasu pod ławką spędził, nie chciał się bawić. Otworzył się, jak przyniosłam klocki lego. Ale i tak uciekał pod ławkę za każdym razem, jak do klasy wchodził nowy nauczyciel. Wszystkie ukraińskie dzieci były bardzo zamknięte, wystraszone. A wiesz, co jest najgorsze? Jak już Adam oswoił się z moją klasą, to przyszła decyzja z gminy, że on jednak podlega pod sąsiednią wieś. I musiał zmienić szkołę. Mama zostawiła go w domu, nie chciała narażać na stres.

Z nowymi wyzwaniami Karolina została sama. Wyzwanie niemałe, bo część nowych dzieci mówiła po rosyjsku, część – po ukraińsku.

- I ja sama, bez pomocy, prowadzę zajęcia w trzech językach. Tłumaczyłam im polecenia przez Google Translator. Wszystkie dzieci szybko się nauczyły, że trzeba być cicho, bo Pani Karolina teraz mówi, a telefon tłumaczy. Wszystkim wydrukowałam i nakleiłam karteczki z ich imionami w trzech językach. Oczywiście dużo pracy na migi.

Zadanie niełatwe, bo wszystkiego nie da się przetłumaczyć przez Google. Jak Karolina opowiadała o czymś po polsku, ukraińskie dzieci szybko się nudziły.

- Nie wiedzieliśmy, jak z nimi postępować, czy im luzować, bo wiele przeszły, czy więcej od nich wymagać. Nikt nas na to nie przygotowywał. Ja często przymykałam oko, bo wiedziałam, ile te dzieci przeżyły. Tylko to strasznie rozwala zajęcia, jak wszyscy siedzą, a Maria nagle zaczyna robić gwiazdy albo wychodzi z klasy bez pytania. Szybko uczniowie z Ukrainy zrozumieli, że nie muszą robić tego, co mówię. Podam przykład: Wołam dzieci, żeby usiadły. Polskie siadają, ukraińskie bawią się dalej, a przecież wiedziały, o co mi chodziło. To nie tylko rozwala lekcje, ale też wpływa destrukcyjnie na grupę. Nagle Maria z Mariupola zaczęła mieć wrogów w klasie. Na początku dzieciaki przynosiły jej prezenty, a potem nie chciały się z nią bawić. Denerwowały się, że ona może sobie biegać albo oglądać bajki, a one muszą słuchać.

Na szczęście dzieci z Ukrainy chłonęły wiedzę jak gąbki. Nauka liczenia do dziesięciu, literki – wszystko to przychodziło im z łatwością. Języka uczyły się błyskawicznie – od polskich kolegów i koleżanek albo od Karoliny, która po zajęciach, na okienkach uczyła je polskiego. Nie ma do tego żadnego przygotowania, ale gminę stać było tylko na to, żeby dopłacić jej do pensji. Samorząd nie chciał tworzyć nowych etatów dla nauczycieli z Ukrainy czy Polski.

Czworo ukraińskich dzieci zdążyło już wrócić do domu albo wyjechać do Anglii. Została Maria z Mariupola. Karolina martwi się, czy dzieci znów ją polubią.

Szkolna partyzantka

W OKO.Press pisaliśmy już, że według ekspertów system, w którym wrzucamy ukraińskich uczniów od razu na głęboką wodę, pomiędzy polskie dzieci i do polskiego systemu edukacji nie jest najlepszym rozwiązaniem. To „asymilacja na siłę”. Nic lepszego jednak polski rząd nie wymyślił.

Dla Sławy (lat 7), Olgi (lat 10) i Anny (lat 12) polska szkoła to po prostu przygoda, która pozwala zapomnieć, co dzieje się w domu. Jednego dnia wsiadły w samochód i przyjechały z mamą z Zaporoża. Trafiły do wynajmowanego mieszkania na łódzkim Polesiu. Mamę już głowa bolała, bo ledwo człowiek poczuje się lepiej, to zaraz znowu Bucza, Kramatorsk, ostrzał artyleryjski na Zaporożu i tak w kółko. I jeszcze kuzynom mieszkających w Rosji trzeba tłumaczyć, że one nie są żadnymi faszystami. Dziewczyny też to wszystko przeżywały, przecież są już duże.

- To lepiej było posłać je do szkoły, przynajmniej nie słuchają wiadomości – mówi Maria.

W śródmieściu Łodzi jest tylko jedna szkoła z klasami tylko dla Ukraińców. Miejsc od dawna zabrakło, dziewczyny trafiły więc do normalnych klas, pomiędzy polskie dzieci.

Szkoła zorganizowała dla nich pomoce naukowe, koleżanki i koledzy z klasy przynoszą im zabawki. Z pierwszych lekcji dziewczynki niewiele wynosiły. Po dwóch miesiącach, słuchając rozmowy po polsku uśmiechają się pod nosem. Rozumieją, ale wstydzą się jeszcze rozmawiać. Olga siedzi na łóżku, jednym uchem słucha, jednocześnie wypełnia zadanie domowe z polskiego. Na wydrukowanej kartce zapisuje, jakie potrawy są słone, a jakie słodkie. Niedawno dowiedziała się, jak po polsku powiedzieć: buty. Starsza Anna bez problemu czyta po polsku.

W ich szkole jest kilkadziesiąt ukraińskich dzieci. Dyrekcja zorganizowała im trzy lekcje języka polskiego w tygodniu. Dzieciaki z klas 1-4 uczą się razem, starsi mają osobne zajęcia dla każdego rocznika. Uczy ich pani z Polski. W szkole nie ma żadnego asystenta językowego, nikt z nauczycieli nie mówi po ukraińsku, ale jakoś to wszystko się kręci, siłą dobrej woli i nauczycielskiej cierpliwości. Nikt nie złości się na dziewczynki, że nie rozumieją, w razie problemów nauczyciele odpalają tłumacza Google na komórce. Dziewczyny wypracowały swoje sposoby. Na przykład Olga siedzi w ławce z ukraińską koleżanką. Nawzajem sobie tłumaczą, czego druga nie rozumie.

Tak wygląda rzeczywistość w większości polskich szkół, bo nie wszędzie można pozwolić sobie na dodatkowe klasy albo zatrudnienie do pomocy nauczycieli z Ukrainy. Olga Cholewka, nauczycielka z małej warszawskiej podstawówki, opowiadała w rozmowie z OKO.Press, że w ich szkole za pomoc językową służy pani z Ukrainy, która pracuje w kuchni. Gdy nauczycielki kompletne nie rozumieją, co mówią uczniowie, to biega się do pani z kuchni. Poza tym są same z dziećmi.

Rząd co prawda obiecał dodatkowe wsparcie na edukację uczniów z Ukrainy, ale według samorządowców obecne pieniądze nie pokrywają realnych kosztów. Na przykład: Ministerstwo edukacji płaci 416,66 zł miesięcznie za opiekę nad ukraińskim uczniem w przedszkolu. Tymczasem samorządy wyliczają, że realne koszty opieki to nawet 1200 zł miesięcznie.

W szkołach jest nie lepiej. Według ekspertów rząd przerzucił koszty edukacji ukraińskich dzieci na samorządy, a system opiera się na entuzjazmie wolontariuszy oraz środkach pozyskiwanych przez organizacje pozarządowe, a nie na rządowym wsparciu. Trwa więc szkolna partyzantka.

Sława, Olga i Anna nie narzekają, a po lekcjach logują się jeszcze do szkoły ukraińskiej. Do tej pory, póki w ich rodzinnej miejscowości trwały alarmy bombowe, nauczyciele z Zaporoża wysyłali młodzieży zadania domowe i lektury na maila. Lekcje online niedawno wróciły, ale dziewczyny w tym czasie są w polskiej szkole, więc odrabiają zajęcia po powrocie. Roboty mają multum.

A jak rosyjski żołnierz podsłucha?

Wracamy do I LO w Warszawie. Na parterze, w rozległej bibliotece, za książkowymi regałami przycupnął Artem i Wadym. Chwilę wcześniej Artem łączył się ze swoją ukraińską szkołą. Lekcje odpala na komórce w aplikacji Google Meet. Zajęcia są w czasie rzeczywistym, więc Artem rzadko bierze w nich udział, bo w tym samym czasie ma lekcje polskie.

Czasami stosuje taką metodę: siedzi w polskiej klasie, a jednocześnie zakłada słuchawki i odpala lekcje po ukraińsku. Zalicza dwie szkoły naraz.

Wadym ma łatwiej, bo jego nauczyciele w Ukrainie nagrywają lekcje na wideo. Wystarczy obejrzeć je po powrocie do domu. Zajęcia są okrojone do 3 - 4 godzin w ciągu dnia. Zostały najważniejsze przedmioty jak ukraiński, matematyka, fizyka czy angielski. Materiał trzeba nadrabiać samemu.

Problemem bywa brak sprzętu. Jedna dziewczyna nie miała słuchawek, więc pani z biblioteki musiała ją wyprosić. Z ukraińskich lekcji nic nie wyszło.

Wika też ma lekcje na Zoomie, ale jest z nich zwolniona, bo uczy się w Polsce. Musi tylko czytać i wysyłać prace domowe na Google Class. Nie ma taryfy ulgowej. Kto nie odrobi ukraińskich lekcji, może nie zaliczyć roku.

- Większość informacji musimy wygooglać sami. Strasznie dużo czasu to zajmuje.

Weronika i Włada przytakują - ciężko jest pogodzić ukraińskie i polskie prace domowe. Robisz je jednocześnie. Nic dziwnego, że dziewczyny po lekcjach mają siłę tylko na słuchanie muzyki, oglądanie filmików na smartfonie i sen.

Według polskiego ministerstwa edukacji 500 tysięcy ukraińskich dzieci loguje się na zajęciach w swoich rodzimych szkołach. Dla naszego systemu są przezroczyści, muszą organizować sobie naukę na własną rękę albo prosić o wsparcie dyrekcji. Na wsparcie ze strony polskiego rządu nie mogą liczyć.

Uczniowie z I LO są spokojni, bo większość ich kolegów i koleżanek z ukraińskich klas albo wyjechała z kraju, albo jest w bezpiecznych miejscach. Ale Maria z Kijowa, która teraz uczy się w Warszawie, opowiadała mi, że kilku jej kolegów mieszka w wioskach, które znalazły się pod rosyjską okupacją. Boją się łączyć na Zoomie z ukraińskimi nauczycielami. A co, jak rosyjski żołnierz podsłucha? Proszą, żeby wysyłać im zadania domowe na mail, bo tak będzie bezpieczniej.

Czy mam wrócić do Czernihowa?

Jak Wika myśli o przyszłości, to chce jej się płakać.

- Nie znam polskiego, polskiej historii, jak miałabym napisać tutaj maturę? To nie ma sensu. Tym bardziej że w tym roku mam swój egzamin końcowy w ukraińskiej szkole. Nikt nie wie, jak będzie wyglądał. Niektórzy mówią o teście w Google formularzu, tylko nie wiadomo, gdzie miałabym ją wypełniać. Podobno w Warszawie mają przeznaczyć jakąś szkołę z komputerami na nasz egzamin, więc nie będziemy musieli wracać do Ukrainy. Zastanawiamy się, czy będziemy mogli zdawać w domach. Niektórzy mówią, że egzaminy będą odwołane. Nikt nie wie na pewno. Potem chciałabym iść na studia w Kijowie, ale może zostanę w Warszawie albo polecę do UK. Nic dzisiaj nie wiem!

Podobne problemy mają wszyscy uczniowie.

- Moja rodzina jest rozdarta – opowiada Ewa. - Jednego dnia mówią - Boże, jak tu źle, wracamy do Czernichowa, Rosjan już pozabijali. A potem znowu myślą, że jednak nie jest bezpiecznie. A jak nie będzie wody, prądu, to do czego my mamy wracać? Jestem już taka zmęczona tym wszystkim.

- Mieliśmy dwójkę uczniów, która pierwsze dwa dni w szkole przesiedziała w kurtkach. No bo przecież oni za chwilę wracają do siebie.

Teraz zaczynają oswajać się z sytuacją. Niektórzy mówią - ok, polski to jest kolejny język, być może mi się przyda w życiu. Inni mówią: przed wojną w ogóle nie brałem Polski pod uwagę, ale teraz chcę tu wrócić na studia. Jeden uczeń chce się nawet zapisać do klasy humanistycznej, bo język mu się bardzo spodobał. Tylko historii będzie się musiał uczyć od początku, bo nasz program tak gdzieś od późnego średniowiecza kompletnie rozjeżdża się z ukraińskim. Nasze klasy przygotowawcze potrwają do końca roku. Być może przedłużymy je o kolejny rok – opowiada dyrektor Wyrozembski.

Maria, mama trzech dziewczynek z Zaporoża, jeszcze niedawno była przekonana, że w maju wrócą do domu. Teraz oswaja się z myślą, że zostaną tu na stałe, a dziewczynki będą kontynuować naukę w polskiej szkole. Przed podobnym wyborem stoi dziś 200 tysięcy dzieci, których przyjęły polskie szkoły.

Po napisaniu tekstu dowiedziałem się, że Ewa wróciła z rodziną do Czernihowa, a Włada wyjechała dalej na Zachód. Pozostali bohaterowie wciąż uczą się w polskich szkołach.

Kontakt do autora: [email protected]

;

Udostępnij:

Bartosz Józefiak

Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z „Dużym Formatem”, portalem weekend.gazeta.pl i Superwizjerem TVN. Specjalizuje się w reportażach wcieleniowych. Nominowany m.in. do Nagrody Grand Press i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej. Współautor (razem z Wojciechem Góreckim) książki „Łódź. Miasto po przejściach.” Współautor (razem z Agnieszką Bombą i Piotrem Stefańskim) audioserialu reporterskiego „Wietnamski dług.” W czerwcu nakładem wydawnictwa Czarne ukaże się jego książka „Wszyscy tak jeżdżą.”

Komentarze