Wsparcie dla osób szukających ochrony międzynarodowej w Polsce jest, ale zupełnie nie takie, o jakim grzmieli prawicowi populiści, twierdząc, że migranci dostaną 2 tys. zł do ręki i darmowe mieszkania
Na granicy polsko-białoruskiej od stycznia do końca lutego było zdecydowanie mniej osób, które próbowały ją przekraczać. W grudniu Grupa Granica odnotowała jednak wezwania od 200 osób znajdujących się już w Polsce. Udzieliła pomocy 52 osobom, w tym 6 kobietom i 3 dzieci. SG nadal stosuje puszbeki. W styczniu 2025 roku GG pomogła tylko jednej osobie, za to odnotowała zgłoszenia wywózek od 53 osób w tym 4 kobiet i 4 dzieci.
Ludzie, nawet ci, którzy proszą o możliwość złożenia wniosku o ochronę międzynarodową, są wyrzucani na Białoruś. W raporcie Stowarzyszenia We are monitoring z grudnia 2024 roku są świadectwa osób, które mówią, że Straż Graniczna (SG) nawet nie pozwala im mówić: „Ani słowa nie wolno pisnąć, od razu biją”. Jedyną szansą, że osoby nie zostaną wywalone za płot, jest obecność aktywistów. Wtedy zdarza się, że SG zabiera osoby uchodźcze na placówkę, gdzie w obecności tłumacza składają wniosek o ochronę międzynarodową w Polsce. Następnie sąd decyduje, czy osoba pojedzie do Ośrodka dla Cudzoziemców zwanego potocznie otwartym, czy do Strzeżonego Ośrodka dla Cudzoziemców (SOC).
Osoby, które jadą do SOC-a, są konwojowane przez strażników granicznych. Często skute i przewożone w metalowej klatce wbudowanej we wnętrze auta, zwanej przez migrantów dog’s cage – bo przypomina klatkę dla psa. Osoby, które dostały „przydział” do ośrodków otwartych muszą się do nich dostać samodzielnie. Na transport przez SG mogą liczyć wyłącznie osoby z grup wrażliwych: kobiety w ciąży lub z dziećmi, samotni małoletni, OzN, a i to nie zawsze. Od kiedy większa ilość osób próbuje zostać w Polsce i w związku z tym decyduje się na złożenie wniosku o ochronę, aktywiści, pełnomocnicy cudzoziemców, dostają telefony z placówek SG z pytaniem, czy zorganizują transport migrantom do ośrodków otwartych.
SOC-ami zarządza Straż Graniczna. Jest i sześć z łączną liczbą 771 miejsc. Jak podaje rzecznik prasowy Komendanta Głównego Straży Granicznej ppłk Andrzej Juźwiak w 2024 roku przebywały w nich łącznie 2832 osoby. Byli to przede wszystkim obywatele Indii, Gruzji, Erytrei, Egiptu, Somalii. Według stanu z 16 stycznia 2025 roku w SOC-ach przebywa 483 cudzoziemców. Najliczniejszą grupę stanowią obywatele Indii, Egiptu, Pakistanu, Iranu i Algierii. Na pytanie o średni czas przebywania osób w SOC-ach, rzecznik odpowiada, że „z uwagi na prowadzone analizy danych obecnie nie ma możliwości udzielenia odpowiedzi na to pytanie”. Z opowieści osób w drodze, prawników i aktywistów, wynika, że jest to czas od 6 do nawet 20 miesięcy. Rzecznik SG nie potrafi też powiedzieć, jaką drogą osoby w SOC-ach dostały się do Polski.
Paweł Olszyński, który pomaga w SOC-u w Białymstoku od jesieni 2021 roku, wcześniej jako wolontariusz, teraz pracownik Stowarzyszenia Egala, ocenia, że w większości są tam ci, którzy dostali się przez granicę polsko-białoruską. Są też osoby, które przeszły tę granicę, złożyły wnioski o ochronę międzynarodową w Polsce, wyjechały na Zachód i zostały cofnięte z Niemiec, czy z Francji. A także ludzie, którzy dokonali przestępstw, np. kierowcy pomagający w przemycie ludzi.
– Zdziwiłem się też kiedyś, gdy z SOC-a wyszło trzech Indusów z walizkami na kółkach – wspomina Paweł. – Przylecieli chyba z Azerbejdżanu.
Osoby przebywające w SOC-ach zwanych potocznie ośrodkami zamkniętymi, nie mogą ich opuszczać. Mają tam zakwaterowanie w wieloosobowych pokojach z piętrowymi łóżkami. W teorii na osobę przypada nie mniej niż 4 m², jednak jeśli w placówce przebywa więcej ludzi, SG może zmniejszyć metraż do 2 m². Oznacza to standard niższy niż w zakładach karnych (3 m² na osobę).
„Jedzenie ugotowane na wodzie, bez tłuszczu, bez przypraw, bez smaku. Zupy, purée ziemniaczane z sosem. Nie można prosić o dokładki. Jadłem, po dwóch godzinach byłem głodny. Schudłem 16 kilo” – mówi 29-letni Afgańczyk z Kabulu, który spędził w SOC-u w Białymstoku niecałe 4 miesiące.
Migranci przebywający w SOC-ach mogą mieć pieniądze, ale tylko zdeponowane na koncie w ośrodku i kupować za nie dodatkowe jedzenie (czekoladę, ciastka, chińskie zupki, makarony w pudełkach, niektóre owoce), tytoń (15 zł za paczkę), czy ubrania. Ceny są nieco wyższe niż na wolnym rynku, choć pojawiają się też opowieści migrantów o strażnikach sprzedających im produkty nieoficjalnym trybem, po znacznie zawyżonych cenach: np. butelka coca-coli za 20 zł, czy papierosy po 30 zł.
Osoby, które pieniędzy nie mają, zależą od wolontariuszy i pracowników humanitarnych. Paweł dostaje z SOC-a w Białymstoku koło stu próśb o pomoc miesięcznie.
– SG stara się dać migrantom ubrania, ale ich zasoby są ograniczone. A do mnie niektórzy piszą po 2-3 razy – mówi Paweł. – Czasami dlatego, że nie trafimy z rozmiarówką. Ale też migranci handlują między sobą ubraniami, wymieniają się je np. za papierosy, być może część wyrzucają.
Rzeczy przekazywane migrantom przez Stowarzyszenie Egala pochodzą głównie z darów i zbiórek. Są to ubrania, buty, plecaki. Zdarzają się nietypowe prośby: o różaniec, Biblię po francusku czy persku. Uchodźcy proszą też o ładowarki do telefonów, czasem o aparat telefoniczny, bo swój zgubili na granicy albo został zniszczony.
„Kiedy dotarłem do SOC-a nie miałem nic, bo po drodze przez Rosję zostawiłem walizkę. Paweł przekazał mi ubrania i proszek do prania, bo dostawaliśmy go bardzo mało. Szamponu, który dawali strażnicy, używaliśmy do prania, bo robił się od niego łupież. Dlatego pierwszego dnia zgoliłem się na zero. Potem poprosiłem znajomych, by przysłali mi lepszy szampon” – mówi ten sam Afgańczyk.
Migranci proszą też o jedzenie. SOC-e bardzo dokładnie określają, co można im dostarczyć. Zabronione jest jedzenie w puszkach, słoikach, ale też nabiał.
– Na początku paczki można było wysłać tylko pocztą. To był duży, niepotrzebny koszt, bo mieszkam w Białymstoku – zauważa Paweł. – Na szczęście administracja SOC-a zmieniła zasady i można paczki przynosić.
Teoretycznie osoby przebywające w SOC-u mogą zaprosić kogoś na widzenie, ale władze placówki muszą się na to zgodzić. Przez trzy lata pomagania w ośrodku, Paweł odwiedził tylko u kilku osób. Najbardziej utkwiła mu w pamięci wizyta u młodego chłopaka, który bardzo o nią prosił, bo miał myśli samobójcze.
– Powiedziałem to funkcjonariuszom, przekazałem jakie maile do mnie wysyłał. Twierdzili, że wszystko jest pod kontrolą, że go obserwują – wspomina Olszyński.
Osoby w SOC-ach mogą mieć telefony bez kamer, ale nie zawsze mają kartę SIM. Czasami mogą wypożyczyć telefon od strażników granicznych, kart sim jednak nie ma na stanie, a kupić ich nie można. Jeśli komuś karty ktoś nie przyśle, zostaje mu kontakt przez e-mail na dostępnych w ośrodku komputerach. Migranci podkreślają, że bywa to bezcelowe, bo ich rodziny nie używają, albo nie mają dostępu do e-maila.
„Raz w tygodniu można było porozmawiać z rodziną przez Skype’a. Strażnik dzwonił do rodziny dwukrotnie. Jeśli nikt nie odebrał, traciło się rozmowę” – opowiada wspomniany wcześniej Afgańczyk. „Jedyną rozrywką były puzzle i telewizja, a w niej polskie kanały. Dwa razy dziennie pozwalano wyjść na zewnątrz na ogrodzony teren na 10-15 minut. Na wyposażeniu SOC-a były też małe telefony z czipem, który pozwalał słuchać muzyki. Jak ktoś wychodził, strażnicy przekazywali telefon kolejnej osoba. Kolega z Iranu czekał na to 8 miesięcy. Strażnik dał telefon Ukraińcowi, a koledze rzucił: »U mnie w kraju on ma pierwszeństwo«”.
– Większość osób siedzi w SOC-u pół roku i przez ten czas nic nie robi – mówi Paweł. – Niektórzy zaczynają się sami uczyć angielskiego, bo mają dostęp do książek. Pamiętam Tunezyjczyka, który sam studiował polski i kiedy wychodził po 7 miesiącach, dało się z nim porozumieć. Większość potrafi tylko wymówić po polsku swój numer ID, powiedzieć: dziękuję, do widzenia.
Paweł kieruje migrantów do prawnika, który regularnie odwiedza SOC, a kiedy z niego wychodzą, a planują zostać w Polsce, informuje, gdzie mogą szukać dalszej pomocy. Łatwiej o to w Warszawie, w mniejszych miastach jest dużo gorzej.
Z jego obserwacji wynika, że tylko 15-20 proc. osób wychodzących z SOC-ów zostaje w Polsce. Bardzo rzadko decydują się na to rodziny, szczególnie z dziećmi. Jadą do Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii.
– W Polsce zostają ci, którzy słyszą, że na Zachodzie nie ma dużej pomocy. Niektórzy deklarują, że zostają, bo dostali już jakąś formę ochrony u nas, a szukali tylko bezpieczeństwa, a nie bogactwa – opowiada Paweł. – Inni chcą zostać, bo już mają w Polsce kontakty do prawników, prawo do pracy.
Co miesiąc kila-kilkanaście osób opuszcza SOC-e i jedzie do ośrodków otwartych. W polskim prawie istnieje luka, która powoduje, że żadna instytucja nie ma obowiązku ich wesprzeć. Wiele z nich nie ma pieniędzy, telefonu, znajomości. A trafić z SOC-a, który często jest na obrzeżu miasta, do innego ośrodka, często na obrzeżu innego miasta, oddalonego o kilkaset kilometrów, bardzo trudno. Wolontariusze i pracownicy grup pomocowych urządzają więc zbiórki pieniędzy i telefonów, by i w tym obszarze zastąpić państwo.
– Jeśli wiemy, że ludzie nie mają pieniędzy, staramy się zorganizować im transport – mówi Paweł, który często odbiera osoby wychodzące z SOC-a i odprowadza je na dworzec. – Czasami tłumaczę im drogę, kupuję bilety z pieniędzy stowarzyszenia. Kiedy dostajemy informację, że ktoś został cofnięty z Niemiec i ma się pojawić w ośrodku otwartym, ale jest np. w Zgorzelcu i nie ma za co tam dojechać, też opłacamy transport. Raz się zdarzyło, że człowiek z Iraku pojechał do Warszawy za własne pieniądze. Taryfą. Nie chciał poczekać, a ja nie mogłem pojawić się o godzinie, o której wychodził.
Katarzyna Regulska z warszawskiej Fundacji Ocalenie, która od 25 lat wspiera osoby uchodźcze i migranckie, uważa, że wiele osób decyduje o tym, czy zostać w Polsce, na etapie wyjścia z ośrodka strzeżonego.
– Jeśli zetkną się z polską rzeczywistością, to zazwyczaj wyjeżdżają. Zostają ci, którzy nie mają do kogo jechać. Raczej nie z miłości do Polski – uważa Regulska.
Ośrodki dla Cudzoziemców potocznie nazywa się otwartymi. Jest ich w Polsce sześć i zarządza nimi Urząd do Spraw Cudzoziemców (UdSC). Przebywające tam osoby mogą z ośrodków wychodzić, odwiedzający muszą dostać pozwolenie z UdSC.
Jakub Dudziak, rzecznik prasowy UdSC informuje, że podczas trwania procedury uchodźczej cudzoziemcy mogą korzystać z pomocy socjalnej m.in. zakwaterowania, wyżywienia, opieki medycznej, oraz zajęć edukacyjnych w tym nauki polskiego. Obecnie w otwartych ośrodkach jest 600 miejsc wolnych, a przebywa w nich 820 osób. Rzecznik twierdzi, że nie dysponuje danymi na temat tego, jaką drogą dotarły do Polski.
Pomoc finansowa dla osoby przebywającej w Ośrodku dla Cudzoziemców to jednorazowo wypłacane 140 zł na zakup ubrań i obuwia oraz 20 zł na środki czystości i 50 zł kieszonkowego wypłacane miesięcznie.
Mamy uchodźcze, które rodzą w Polsce, dostają jednorazowo z UdSC nowy wózek-gondolę, spacerówkę, nosidełko, wanienkę, łóżeczko, trochę pampersów i mleka modyfikowanego. Otrzymują też 11 zł ekwiwalentu pieniężnego na wyżywienie dla dzieci dziennie, czyli 330 zł miesięcznie. Czasami – jeśli wydadzą część pieniędzy niezgodnie z przeznaczeniem – na jedzenie dla dzieci już im nie starcza.
Fundacja Bezkres wspiera mamy w ośrodku w Białymstoku, dostarczając produkty spożywcze i ubrania od darczyńców lub dokłada się finansowo, by kobiety mogły czasami kupić gotowe kaszki albo jedzenie w słoiczkach dla dzieci. Pracownice humanitarne pokazują też migrantkom, jak samodzielnie przygotować zupę przecieraną czy duszone jabłko.
Pracowniczki Bezkresu od kilku miesięcy wspierają też kilkanaście osób w ośrodku w Białymstoku w innych sprawach. Przede wszystkim asystują przy pomocy medycznej kobietom w ciąży, chorym, z dziećmi. W ośrodku jest co prawda od poniedziałku do soboty lekarz podstawowej opieki i pediatra, codziennie są pielęgniarki, w ramach kontraktu z Petra Medica, która zapewnia opiekę medyczną osobom w procedurze uchodźczej, ale część z nich potrzebuje pomocy specjalistów. Pielęgniarki pomagają aktywistkom umawiać te wizyty, podpowiadają, gdzie się udać, w jakich godzinach, jak to zorganizować.
Pracownice Bezkresu towarzyszą w szeregu wizyt, tłumaczą je, asystują w szpitalu. Twierdzą, że osób wymagających specjalistycznego leczenia jest w ośrodkach dużo.
Mają na przykład pod opieką osoby z powikłaniami po wypadkach jeszcze w krajach pochodzenia albo w drodze przez Białoruś, kobiety po gwałtach, czy chore na raka, dzieci z niepełnosprawnościami, karmione przez sondę. Pracownice humanitarne odbierają też bezpłatne leki, które azylantom przysługują, ale tylko w dwóch aptekach w Białymstoku. Osobom, które dostały już ochronę, pomagają znaleźć lekarza rodzinnego w NFZ, umówić pierwszą wizytę, towarzyszą w niej.
Rzecznik UdSC informuje, że w ośrodkach dla cudzoziemców zatrudniani są psychologowie mówiący w języku rosyjskim, którym posługuje się większość cudzoziemców ubiegających się o udzielenie ochrony międzynarodowej. Innym osobom UdSC zapewnia do wizyt u psychologa tłumacza online. Nie jest to komfortowe, że trzeba się otwierać jednocześnie przed dwiema osobami, ale jeśli migrantki i migranci bardzo potrzebują pomocy, godzą się na to. Część z nich po doświadczeniu wielkiej przemocy w swoim kraju i w czasie podróży do Europy potrzebuje jednak głębszej pracy terapeutycznej.
Bezkres zapewnia pomoc psychotraumatolożki. Jest opłacana ze środków fundacji, ale ponieważ z finansami krucho, fundacja szuka też wsparcia na zewnątrz. Ostatnio pracę psychotraumatolożki finansowali Lekarze bez Granic. Bezkres stara się też, by jeśli kobieta doświadczyła przemocy seksualnej, osoba udzielającej pomocy psychologiczne czy tłumaczącej nie był mężczyzna.
Pracownice humanitarne z Bezkresu pomagają też w czynnościach urzędowych jak wyrobieniu dokumentu tożsamości, aktu urodzenia, nadaniu numeru PESEL dla dziecka i mamy, towarzyszą podczas przesłuchań przed UdSC. Mają już na tyle wyrobione kontakty, że wiedzą, która osoba zajmuje się małoletnimi, a z którą rozmawiać o świadczeniach. – Dzięki temu możemy dużo rzeczy załatwić – podkreśla pracownica Bezkresu, która chce zachować anonimowość.
Niedawno młoda kobieta po przemocy seksualnej, miała jechać na przesłuchanie do UdSC w Warszawie. Miała jej towarzyszyć jedna z pracownic Bezkresu, tłumaczka i psychotraumatolożka, z którymi uchodźczyni pracuje od trzech miesięcy, by czuła się komfortowo. W dniu wyjazdu okazało się, że zgubiła dokument tożsamości.
– Wpadłyśmy w panikę – wspomina pracownica Bezkresu. – Przed godziną 7:00 rano zadzwoniłam na prywatny numer pani z UdSC, która odebrała i wytłumaczyła nam, co zrobić krok po kroku, by przesłuchanie się odbyło. Obiecała też, że gdyby były problemy, będzie dzwonić i osobiście tłumaczyć sytuację.
By świadczyć pomoc w ośrodku otwartym Bezkres, jak wszystkie organizacje, musi złożyć wniosek o możliwość wstępu. Ma pozwolenie na przebywanie w ośrodku od poniedziałku do piątku, w godz. 9-16.
– W sytuacjach wyjątkowych, gdy na przykład są czyjeś urodziny, albo chcemy urządzić warsztaty w weekend, by więcej osób mogło w nich wziąć udział, zazwyczaj też jesteśmy wpuszczani. Ośrodek przy ulicy Bitwy Białostockiej to pierwsze miejsce, z którym tak dobrze nam się współpracuje – chwali osoba z Bezkresu. – Pracownicy są otwarci, dzięki czemu jesteśmy w stanie dużo załatwić.
Przed Gwiazdką Bezkres zorganizował pieczenie pierniczków, w styczniu malowanie i rozmowy z kobietami na temat ich praw. Na przykład o tym, że mężczyźni nie mogą przekraczać ich granic. Albo, że one nie muszą nosić hidżabu, jeśli nie chcą.
Kobiety z Bezkresu tłumaczą także, co warto, a czego nie kupować w marketach. Wspierają finansowo w kupowaniu biletów, bo kieszonkowego na to nie starcza, tłumaczą, jak działa komunikacja miejska, zachęcają, by z niej korzystać. Czasem posiedzą z dzieckiem, by mama mogła pójść do sklepu, czy wziąć prysznic. W ośrodku jest co prawda sala zabaw dla dzieci i obecna tam opiekunka, ale nie można zostawić jej niemowlaka.
Jakub Dudziak, rzecznik prasowy UdSC zapewnia, że ośrodki dla cudzoziemców oferują kursy polskiego.
– Nauka polskiego jest tam skierowana do wszystkich mieszkańców, ale większość to osoby rosyjskojęzyczne i te z innych państw nie odnajdują się w takiej grupie – mówi Katarzyna Poskrobko ze Stowarzyszenia Egala. – Zajęć z języka polskiego nie było też w czasie wakacji. Dlatego dwoje naszych pracowników na własną rękę uczyło w tym czasie polskiego. Przydałaby się systemowa pomoc, by wykorzystać czas, kiedy osoby są w procedurze, mieszkają w ośrodku i nie muszą pracować – mówi Poskrobko. – Wiem, że wiele tych osób jest w kiepskim stanie psychicznym, ale kiedy już muszą szukać pracy, a nie znają polskiego, jest naprawdę ciężko.
Podczas trwania procedury uchodźczej, ci cudzoziemcy, którzy nie zostali skierowani do SOC-ów, mogą zamieszkać w ośrodku otwartym, albo samodzielnie wynająć lokum i utrzymać się z pomocą finansową z UdSC. Jak wyjaśnia rzecznik prasowy UdSC, korzysta z niej obecnie koło 5,5 tys. cudzoziemców. W większości to Ukraińcy i Białorusini, którzy składają najwięcej wniosków o ochronę.
Pomoc UdSC wynosi 750 zł miesięcznie dla pojedynczej osoby. Im więcej członków rodzinie, tym kwota mniejsza. Przy 4 wynosi już tylko 375 zł na osobę.
Nie można za to wynająć choćby pokoju, nie mówiąc o utrzymaniu się. Część osób z Ukrainy czy Białorusi ma rodzinę w Polsce, może liczyć na jej pomoc. Żeby wesprzeć tych, którzy są zupełnie sami, powstał oddolny program Refugees Welcome Polska (RWP), od 2018 r. zarządzany przez Fundację Ocalenie. Polega na tym, że osoby prywatne za symboliczne 100-200 zł udostępniają pokoje w Warszawie lub okolicach. Wsparcie mieszkaniowe trwało kiedyś od min. 3 miesięcy do roku, co dawało osobom uchodźczym czas na powrót do równowagi, oswojenie się z rzeczywistością, a jeśli w międzyczasie nabywali prawa do pracy, znalezienie jej. Tyle że teraz brakuje pokoi.
– Mamy tylko dwie rodziny, które dzielą się mieszkaniem. Wydaje mi się, że przyjazd wielu osób z Ukrainy i udostępnianie im mieszkań, sprawiły, że chęć Polaków by to robić się wypaliła – mówi Katarzyna Regulska, koordynatorka RWP.
Praca jej zespołu polega teraz głównie na kombinowaniu, gdzie osoba uchodźcza, która chce się z ośrodka wyprowadzić, mogłaby zamieszkać.
– Ściśle współpracujemy z naszym zespołem doradczyń zawodowych i bardzo wnikliwie analizujemy, kogo przyjmujemy do programu – mówi Regulska.
– Chodzi o to, by wesprzeć osobę, ale ona musi jak najszybciej znaleźć zatrudnienie. Dlatego osób, które nie mają pozwolenia na pracę, raczej nie przyjmujemy.
Osobom zakwalifikowanym do programu fundacja opłaca pierwszy miesiąc, maksymalnie dwa pobytu w hostelu lub dopłaca do najmu pokoju. RWP współpracuje też z Fundacją Kuchni Konfliktu, która prowadzi w Warszawie Dom Interwencyjny dla osób uchodźczych i z Mirnym Domem. Ta druga inicjatywa, była najpierw skierowana do osób z Białorusi, potem z Ukrainy. Teraz także do uchodźców z granicy polsko-białoruskiej. To zazwyczaj duże domy na obrzeżach Warszawy z wieloosobowymi pokojami do wynajęcia. Za miejsce płaci się ok. 200 zł.
Jak informuje Jakub Dudziak z UdSC, jeżeli sprawa dotycząca udzielenia ochrony międzynarodowej nie została rozpatrzona w terminie, czyli w ciągu maks. 6 miesięcy i opóźnienie nie nastąpiło z winy wnioskodawcy, szef UdSC na wniosek osoby, której dotyczy sprawa, wydaje zaświadczenie, które wraz z Tymczasowym Zaświadczeniem Tożsamości Cudzoziemca (TZTC) uprawnia osobę do wykonywania pracy w Polsce.
Tyle że jeśli ktoś dostaje negatywną decyzję w sprawie ochrony, traci świadczenia, które mu przysługiwały oraz pozwolenie na pracę. Z nowo złożonym wnioskiem o ochronę świadczenia wracają, ale prawo do pracy dopiero po kolejnych sześciu miesiącach, o ile urząd nie rozpatrzy wniosku wcześniej. Wyjściem jest powrót do ośrodka otwartego lub praca w szarej strefie. Większość osób decyduje się na ten drugi wariant i nie traci pracy z powodu „negatywa”. Bo fakt, że ta informacje pojawia się w systemie UdSC, nie oznacza, że pracodawca o niej wie. Poza ty, jak informuje Dudziak „cudzoziemcowi w okresie rozpatrywania odwołania od decyzji Szefa UdSC w sprawie o udzielenie ochrony międzynarodowej może przysługiwać prawo do wykonywania pracy na terytorium RP”. W jakich okolicznościach rzecznik nie precyzuje.
Po uzyskaniu ochrony międzynarodowej cudzoziemiec powinien wystąpić do szefa UdSC o karty pobytu. Proces jej wydania trwa ok. 3 miesięcy. Osoba, której przyznano jakąś formę ochrony, może otrzymać wsparcie w postaci Indywidualnego Programu Integracji. IPI składa się ze składek na ubezpieczenie zdrowotne i świadczeń pieniężnych. Wypłacane są przez 12 miesięcy i mogą wynosić od 721 zł do 1450 zł miesięcznie. W założeniu środki mają być przeznaczone na utrzymanie, opłaty mieszkaniowe i pokrycie kosztów nauki polskiego. Za realizację programu odpowiadają powiatowe Centra Pomocy Rodzinie. Na złożenie wniosku o IPI do CPR-u cudzoziemiec ma 60 dni od dnia wydania decyzji o udzieleniu ochrony. Długi proces wydawania karty pobytu może to uniemożliwić.
Na dodatek, by zgłosić się do IPI, trzeba podać we wniosku adres zamieszkania inny niż ośrodka. Oczekując na rozpatrzenie wniosku, można adres w podaniu zmienić, ale trzeba się gdzieś faktycznie wyprowadzić, bo przyznanie świadczenia zależy od wywiadu, który przeprowadzają pracownicy CPR-u w miejscu zamieszkania osoby wnioskującej. Na szczęście może to być dom treningowy, czy hostel pracowniczy.
– Od pełnoskalowej inwazji na Ukrainę czas oczekiwania na wywiad środowiskowy w Warszawie jest tak długi, że w międzyczasie osoby znajdują miejsce do mieszkania – pociesza Katarzyna Regulska.
Gorsza sprawa, że przez to, że urzędy są zapchane, na świadczenie czeka się długo. W Białymstoku koło 3-4 miesięcy, w Warszawie nawet 12. Sytuację utrudnia fakt, że aby dostać pieniądze, trzeba podać numer konta. A banki bardzo niechętnie otwierają je osobom z krajów takich jak Nigeria, Uganda, Syria czy DRK.
– Są osoby, które dostały ochronę w Polsce, mogą pracować, mają prawo do świadczeń socjalnych, a nie mogą otworzyć konta – oburza się Katarzyna Regulska.
Banki robią też trudności, póki osoby legitymują się TZTC, które wydawane jest na czas starania się o ochronę. A proces ten trwa od kilku miesięcy, do kilku lat.
Po otrzymaniu ochrony w Polsce osoby mają 2 miesiące, by znaleźć lokum i wyprowadzić się z ośrodka otwartego. Młodzi mężczyźni, o których pogardliwie mówi się „młode byczki” i najczęściej odsyła za płot graniczny, radzą sobie lepiej.
Samotne kobiety, szczególnie te w ciąży czy z dziećmi, są w dużo trudniejszej sytuacji, bo zwykle nie mogą pracować, a kiedy muszą się wyprowadzić z ośrodka, dostają te same świadczenia, co wcześniej. Nie da się za to nic wynająć.
Są w Białymstoku domy samotnej matki, jest noclegownia dla migrantów. Stowarzyszenie Egala prowadzi też mieszkanie treningowe na jednym z osiedli, ale są w nim tylko 4 miejsca. Trafiają tam osoby, które mają pozwolenie na pracę. Pierwsi mieszkańcy wprowadzili się tu w październiku 2024 roku. Mają zapewnione bezpłatne mieszkanie przez 2-3 miesiące. Dzięki temu mogą się skupić na znalezieniu pracy, uzyskaniu pierwszych dochodów. Uczestnicy programu mogą też liczyć na wsparcie zespołu Egali, który pomaga im w usamodzielnieniu się i integracji.
Podobne miejsce w Warszawie prowadzi od roku Fundacja Kuchni Konfliktu, ale mierzy się właśnie z brakiem pieniędzy na kontynuację działań. Z kolei PAH ma w kujawsko-pomorskim projekt Social Inclusion, którego celem jest integracja osób uchodźczych przez dofinansowanie najmu mieszkania, pomoc finansową w zakupie żywności, zapewnienie i pokrycie kosztów kursów zawodowych oraz lekcji polskiego. Osoby uczestniczące w projekcie mogą też liczyć na konsultacje z psychologiem oraz udział w wydarzeniach integracyjnych. Tyle że z programu PAH-u korzystają głównie osoby z Ukrainy i jedna rodzina z Białorusi.
Część osób, zanim dostanie decyzję w sprawie ochrony w Polsce, jedzie na Zachód nielegalnie, by dorobić. Pracują tam 2-3 miesiące, nie dostają wynagrodzenia. Nie mając prawa pobytu, pozwolenia na pracę, nie mogą tego faktu nigdzie zgłosić. Wracają do Polski, w której nie mają już wsparcia systemowego, jeśli w międzyczasie ich wnioski zostały umorzone. Mogą co prawda wnioskować ponownie o ochronę, ale szanse na powodzenie mają nieduże. Muszą też przedstawić zupełnie nowe powody ubiegania się o ochronę i dowody w sprawie.
Zgodnie z rozporządzeniem Dublin III o ochronę międzynarodową można ubiegać się tylko w jednym kraju w Europie. W pierwszym, do którego się dotarło. Dane i odciski palców osób wnioskujących są w ogólnoeuropejskim rejestrze. Jeśli w trakcie procedury ubiegania się o ochronę, osoby wyjadą z Polski i złożą wniosek w innym kraju UE, czy zostaną wylegitymowane, grozi im cofnięcie do Polski. W 2024 r. 1251 cudzoziemców przekazano Polsce w ramach różnych trybów w tym tzw. „dublinem”. Wśród nich najwięcej było obywateli Ukrainy (291), Rosji (133), Afganistanu (93), Białorusi (88), Indii (72), Syrii (68), Turcji (49), Egiptu (41), Somalii (36). Niektórzy trafili z powrotem do SOC-a, lub ośrodka otwartego, ale bywa, że trafiają na ulicę.
Jest też coraz więcej osób, które dostają u nas jakąś formę ochrony, ale nie mają pracy, nie dostały się do programu IPI, lub nie mogą pracować ze względów zdrowotnych, nie są w stanie wynająć pokoju i utrzymać się.
Z tego co mówią pracownice Bezkresu, już są osoby, które znalazły się w kryzysie bezdomności i bezpieczeństwa. W takiej sytuacji łatwo mogą wpaść w ręce handlarzy ludźmi. Osoby uchodźcze są też coraz częściej wykorzystywane w Polsce przez pracodawców. W grudniu 2024 r. dwaj Etiopczycy mieszkający w ośrodku otwartym w Białymstoku, pod presją znajomych, twierdzących, że w Warszawie zarobią duże pieniądze, pojechali tam. Pracowali, gdy było zajęcie przy pakowaniu świątecznych paczek. Pracodawca zapewniał nocleg. Gdy skończył się nawał pracy, zwolnił ich. Nie dostali wynagrodzenia, zostali bez dachu nad głową. Na szczęście ktoś powiadomił o tym Bezkres, Fundacja kupiła im bilety powrotne, UdSC się zgodził, by wrócili do ośrodka otwartego. Czekają teraz, aż będą mogli podjąć legalną pracę w Polsce.
Z tym łatwo nie jest, szczególnie w przypadku osób z wysokimi kompetencjami.
– Jestem pełnomocniczką młodego mężczyzny z Jemenu, który ma wykształcenie inżynieryjne, chemiczne, mówi biegle po angielsku i nie może znaleźć zajęcia – daje przykład Katarzyna Poskrobko z Egali.
Próbował pracować w drukarni, nie dał rady fizycznie, ponieważ pracodawca wymagał pracy na akord, a on po upadku z muru, ma problemy zdrowotne.
Podobnie jest z Syryjczykiem, który został postrzelony przez polskie służby na granicy w 2023 r. Po wielu tygodniach spędzonych w szpitalu, długiej rehabilitacji, trafił do mieszkania treningowego, pracuje w fabryce mebli, ale kręgosłup mocno mu dokucza.
Zdarza się też coraz częściej, że osoby dostają umowę-zlecenie nie z pracodawcą, ale z pośrednikiem. Jak wyjaśnia doradczyni zawodowa w Fundacji Ocalenie, jest to tańsze dla firm i na stanowiskach, gdzie jest większa rotacja, firmy korzystają z usług agencji pracy. Prawnik Fundacji Ocalenie dodaje, że duże podmioty biznesowe wolą zawarcie umowy ramowej z agencją zewnętrzną, która „udostępnia siłę roboczą pracodawcy, w zamian biorąc na siebie roszczenia wynikające z zatrudnienia oraz ryzyko związane z legalizacją pobytu i pracy cudzoziemców. Rotacja i łatwa zastępowalność pracowników prowadzi do degeneracji rynku pracy”.
– Wcześniej mogliśmy przyjmować dary i magazynować je, bo zapotrzebowanie było różne, a często zimą otrzymywaliśmy rzeczy letnie zimą i odwrotnie. Ze względów finansowych zlikwidowaliśmy magazyn – mówi Paweł z Egali.
Z końcem 2024 roku zamknął się też magazyn PAH-u w Białymstoku, który od sierpnia 2022 r. zaopatrywał grupy działające na granicy w ubrania, śpiwory, żywność dla migrantów. To utrudnia pomoc rzeczową dla ludzi w drodze szczególnie zimą, kiedy z SOC-ów wychodzą ludzie skierowani tu latem i często nie mają butów czy kurtki. Tymczasem organizacje, które powstały w związku z kryzysem na granicy polsko-białoruskiej mają coraz mniej pieniądze, bo wielu partnerów międzynarodowych wycofało się ze wsparcia dla Polski. Część pracowników polskich organizacji obawia się, że straci posady
– Nie ma teraz dużego ruchu na granicy, ale mamy dużo pracy papierkowej, administracyjnej i problemy finansowe – potwierdza Katarzyna Poskrobko. – Nigdy nie było łatwo, ale od momentu wybuchu wojna w Ukrainie, zaczęło się robić coraz trudniej. Teraz większe organizacje uznały, że Polska nie jest już w stanie kryzysu i wycofują wsparcie. Tymczasem w wielu krajach, jak Etiopia, Somalia, czy Sudan toczą się konflikty zbrojne i stamtąd docierają do nas uchodźcy.
W 2024 roku wnioski o udzielenie ochrony międzynarodowej w Polsce złożyło 17 tys. osób, tym 11,6 tys. mężczyzn oraz 5,3 tys. kobiet. Najwięcej z Ukrainy (7 tys.) i Białorusi (3,9 tyś.), Rosji (1 tys.), a także z Etiopii (515), Erytrei (505), Somalii (486), Syrii (418), Tadżykistanu (332), Afganistanu (226), Jemenu (199). Mniej z Algierii, Kamerun, Gwinei, Nigerii, Indii, Iranu, Pakistanu.
Decyzje pozytywne otrzymało 4,1 tys. mężczyzn oraz 2,9 tys. kobiet. Najwięcej Ukraińców, Białorusinów i Rosjan. Umorzono postępowania wobec 3,4 tyś, osób w tym obywateli Erytrei (460), Somalii (440), Syrii (390), Etiopii i Jemenu. W większości wyjechały na Zachód. Część migrantów z góry ma taki plan. Są też ci, którzy chcą zostać w Polsce, ale nie mogą znaleźć pracy, lub zarabiają za mało, by się utrzymać.
A możliwości NGO-sów są ograniczone. Do jesieni w programie RWP było ok. 20 osób. – Teraz przyjęłyśmy 10 osób nowych. To full naszych możliwości finansowych – mówi Katarzyna Regulska. I ocenia, że póki co integracja to w Polsce tylko teoria. – W urzędach są pojedyncze osoby bardziej zaangażowane, inne najczęściej nie znają nawet języków obcych. Osoby uchodźcze są zostawione samym sobie. Gdyby nie NGO-sy, biurokracja by je zjadła. Nawet jak szybko dostają ochronę, to całej masy rzeczy nie rozumieją, nie wiedzą, jak tu funkcjonować. Świadczenie integracyjne ma być przeznaczone częściowo na naukę języka, ale znajdź szkołę polskiego, która kosztuje mniej niż 1000 zł.
NGO-sy organizują bezpłatne kursy polskiego, ale niektóre osoby uchodźcze i z tego nie korzystają. Bo praca, bo złe samopoczucie, bo nie odnajdują się w grupie.
– Nie lubię takich rozwiązań, ale skłaniam się ku temu, by nauka polskiego była obowiązkowa. Może kursy powinny być zapewnione przez CPR-y i jak nie chodzisz, to nie dostajesz świadczenia IPI? – sugeruje Regulska.
Jedną z najważniejszych czynności w postępowaniu o udzielenie ochrony międzynarodowej jest przesłuchanie cudzoziemca na temat jego wyjazdu z kraju pochodzenia, doznanych krzywd, dyskryminacji czy prześladowań. UdSC musi zapewnić tłumacza języka, w którym cudzoziemiec deklaruje swobodę wypowiedzi i poinformować go o terminie przesłuchania oraz jego pełnomocnika. „W ostatnim roku pojawiła się konieczność zapewnienia tłumaczy języków bardzo orientalnych oraz dialektów takich jak kabylski, bambara, fulani, amharski, oromo, tigrinia, luganda czy liczne języki i odmiany hindi” – zauważa Dudziak. Takich tłumaczy jest bardzo niewielu. Innym problemem jest brak kontaktu z cudzoziemcami i ich pełnomocnikami. Wezwania wysyłane są na adres pełnomocnika, który ma obowiązek poinformować swojego mocodawcę o przesłuchaniu. Niestety często pełnomocnicy nie mają kontaktu z cudzoziemcami i nie informują o tym UdSC. W konsekwencji w ubiegłym roku nie odbyło się 30 proc. przesłuchań. „Oznacza to stratę finansową, czasu urzędników oraz opóźnienia dla innych cudzoziemców oczekujących na spotkanie” – mówi rzecznik.
Przesłuchania odbywają się w Warszawie lub filiach zamiejscowych UdSC w Przemyślu, Kętrzynie, Białymstoku lub Białej Podlaskiej. Przeprowadza je ok. 50 pracowników urzędu. Są umawiane na konkretny termin, z tłumaczem i urzędnikiem. „Jeśli przesłuchanie nie odbędzie się, nikt inny nie skorzysta z tego czasu. Około 30 proc, przesłuchań to ponad 200 umówionych spotkań, co oznacza stratę 75 dni roboczych” – liczy Dudziak. Z tej sytuacji nie są też zadowoleni tłumacze, ponieważ za czas oczekiwania na przesłuchanie otrzymują połowę stawki godzinowej, a jeśli przesłuchanie się nie odbędzie, za resztę czasu tłumacz nie otrzyma wynagrodzenia.
– Kryzys migracyjny trwa od ponad trzech, a nikt nie tworzy systemowych rozwiązań – podsumowuje pracownica Bezkresu. – Jesteśmy jednak zbudowani współpracą z ośrodkiem w Białymstoku. Po raz pierwszy mamy partnera do rozmów. A jak się zgra pomoc organizacji pozarządowych, UdSC i innych instytucji, to pomoc zaczyna działać.
Widać tego efekt. Kilku młodych mężczyzn, których Bezkres wspiera wyszło już z ośrodków. Niektórzy zostali legalnie zatrudnieni, są w stanie wynająć pokój. Utrzymują się, a nawet wysyłają pieniądze rodzinom w krajach pochodzenia.
– Niektórzy zarabiają więcej niż my – mówi osoba z Bezkresu. – Żyją z pracy, do której Polacy tłumnie nie aplikowali. Nasze społeczeństwo się boi, że uchodźcy przyjeżdżają na socjal. Nie można się utrzymać z 750 czy 1400 zł, a też oni chcą być samodzielni. Jeśli się im pomoże, jest na to szansa.
Niemal wszystkie osoby, które się zgłosiły do programu RWP Fundacji Ocalenie od jesieni 2021 r., są nadal w Polsce. Ile w sumie osób z granicy polsko-białoruskiej z nami zostaje? Nikt tego nie liczy. Wiadomo, że częściej są to osoby z Etiopii, Somalii, Kamerunu, Iranu. Rzadziej z Iraku, Syrii, Afganistanu.
Od początku marca na granicy znowu pojawia się coraz więcej ludzi, którzy próbują ją przekroczyć.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Komentarze