Dzieci-migranci utknęły na szlaku, nie mogą wydostać się z Białorusi, są puszbekowane. Trafiają do sierocińców, szpitali psychiatrycznych. Są wykorzystywane. Polskie aktywistki zdalnie szukają dla nich ratunku
„Jestem 15-letnim chłopcem i chcę waszej pomocy” – wiadomość przychodzi na telefon alarmowy grupy pomocowej na Podlasiu w listopadzie 2022 roku.
– Gdzie jesteś? – pytają aktywiści.
„Przy białoruskim płocie” – odpisuje dzieciak. „Chcę, by jakaś rodzina mnie adoptowała”.
Aktywiści proszą o lokalizację, ale telefon milknie. Po trzech godzinach przychodzą kolejne wiadomości.
„Jestem w Mińsku, w środku miasta”.
„Nie mam nic i jestem tu sam”.
„Bardzo chory i zmęczony. Proszę, pomóż mi”.
„Zabierz mnie do siebie. Nie chcę tu umrzeć”.
Chłopiec wyjaśnia, że próbował dwa razy przekroczyć granicę.
„Możesz znaleźć kogoś, kto mi pomoże?” – pyta i przysyła swoje zdjęcie. Ma lekko odstające uszy i czarne oczy. Na dziecinnej buzi trochę pryszczy.
„Mam na imię Hisham. Podniosłem wiek w paszporcie, by wyjechać z Jemenu. Nie mam do czego wracać”.
Aktywiści szukają kontaktów do międzynarodowych organizacji działających w Białorusi. Ktoś z IOM (Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji) obiecuje miejsce dla Hishama w hostelu.
Następnego dnia Hisham pisze: „Chcą mnie odesłać do Jemenu. Muszę dostać się do Europy, ale nie mogę ryzykować życia podczas przemytu. Boję się iść znowu do lasu. Będę twoim sługą, będę leżał u twoich stóp do końca życia, jeśli tylko pomożesz mi dostać się do Europy”.
– Jeśli ktoś chciał wrócić do kraju pochodzenia, IOM zapewniał zakwaterowanie do czasu powrotu. Tyle że właściwie nikt nie chciał wracać – tłumaczy Zosia Krasnowolska. Od trzech lat zdalnie szuka ratunku dla ludzi, którzy utknęli w Białorusi. Razem z koleżanką jako Hope&Humanity Poland współpracują z paroma osobami, które znajdują w Białorusi mieszkania i dostarczają jedzenie.
– Jest bardzo trudno, bo wielu Białorusinów wykorzystuje uchodźców. Początkowo żądali po 150 dolarów za noc w ruderach – mówi Krasnowolska.
Hisham nie chce wracać do Jemenu. Aktywiści kontaktują go z Biurem Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców (UNHCR) obecnym w Białorusi. UNHCR pomaga chłopcu złożyć wniosek o azyl i kieruje do ośrodka dla uchodźców w Homlu.
Zimą 2022 roku Hisham chce się stamtąd wydostać. Mówi Zosi Krasnowolskiej, że ma 14 lat.
– Mieszkał w pokoju z dorosłymi mężczyznami, których bardzo się bał – wspomina aktywistka. – Dręczyli go. Wielokrotnie słyszałam, że uchodźcy wykorzystują dzieci i nastolatki do sprzątania, gotowania, robienia zakupów. Taka forma niewolnictwa. Są też molestowane seksualnie i gwałcone przez przemytników, uchodźców, strażników. Inny chłopiec, który utknął w Białorusi, opowiadał mi, że boi się spać, z obawy, że ktoś go zgwałci.
Hisham przenosi się do mieszkania wynajętego przez H&H w Mińsku, a aktywistki szukają sposobu, by chłopiec legalną drogą dostał się do Europy. Ma kuzyna w Niemczech. Krasnowolska kontaktuje chłopca z niemiecką organizacją wspierającą uchodźców. Szanse na połączenie Hishama z kuzynem są nikłe, bo rodzice chłopca mieszkają w Jemenie. A jeszcze kuzyn Hishama przestaje się odzywać.
– Rodziny na Zachodzie nie wyrywają się, by brać za kogoś odpowiedzialność – tłumaczy Krasnowolska. – Hisham nie jest sierotą, a to, że może zginąć w Jemenie, nie jest dla nikogo argumentem, by pomóc chłopcu dotrzeć do Niemiec. Zorientowałam się, że jego rodzice nie chcą, by wracał do Jemenu.
Hisham znika z mieszkania. Prawdopodobnie znów próbował przejść granicę. Trafia do obozu.
– W czerwcu zeszłego roku złożył apelację od decyzji o nieprzyznaniu mu azylu w Białorusi – mówi Krasnowolska. Był w złym stanie psychicznym, ciął się, drapał do krwi po twarzy, próbował popełnić samobójstwo.
Ośrodek dla uchodźców uznaje chłopca za chorego psychicznie. Grozi mu więzieniem i deportacją. W końcu Lekarze bez Granic (MSF) zmuszają UNHCR i UNICEF do reakcji. Hisham trafia do rodziny zastępczej, dostaje pomoc psychiatry, ale nie może chodzić do szkoły.
Ma prawo zostać w Białorusi do końca marca tego roku. By przekonać władze do przedłużenia pozwolenia, musi znać rosyjski. Uczy się sam.
W lutym tego roku opowiada Zosi Krasnowolskiej, że pracuje w restauracji.
– Zadziwiłam się, bo ma przecież 16 lat. On na to: „Niedługo kończę 18. Muszę pracować, by pozwolili mi zostać w Białorusi”. Może dlatego powiedział, że jest starszy? – rozważa aktywistka. – Nie wiem, nie wygląda na 18-latka.
Dom dziecka w Mińsku. Chłopak siedzi przy biurku, za nim sfatygowana meblościanka oklejona drewnopodobną tapetą. Założył koszulkę w białoruskie wzory: biało-czerwone gwiazdki i śnieżynki. Ma oliwkową cerę, brązowe oczy i króciutkie afro. Jego współlokator jest w szkole.
– Wcześnie wychodzi. Za dużo nie rozmawiamy, bo jego głównie nie ma – opowiada mi Mughamir przez WhatsApp.
Siedzi zwykle w pokoju, to dla niego tortura. W Jemenie lubił grać w piłkę, biegać, psocić. Babcia wołała na niego Mughamir, co po arabsku znaczy „poszukiwacz przygód”.
Mimo że chłopak bardzo chce, nie mogę podać jego prawdziwego imienia, żeby nie utrudnić wydostania go z Białorusi.
Urodził się jako drugie dziecko w rodzinie, ma teraz 16 lat. Zastanawia się chwilę, jak opisać swoją przeszłość w Jemenie.
– Było w porządku, dopóki nie umarła babcia.
Kilka lat wcześniej jego rodzice z trójką dzieci wyjechali z Jemenu, przez Turcję do Niemiec. Mughamira zostawili w Adenie.
– To babcia mnie wychowała. Nie byliśmy bogaci, ale mieliśmy co jeść. Nie wiem, skąd brała pieniądze, byłem dzieckiem. Czasami dostałem od niej parę groszy na cukierki, czekoladę. Chodziłem z butelkami po wodę, kiedy nie leciała z rur.
Kiedy Mughamir skończył trzecią klasę, zaczęła się wojna. Ciągle słyszał huk bomb i pocisków. Miał 7 czy 8 lat, gdy przyszli po niego żołnierze.
– Nie Huti, tylko ci, którzy z nimi walczą – wyjaśnia mi. – Wiele dzieci, moich znajomych, zabrano na wojnę, bo brakowało żołnierzy. Nie wrócili albo wrócili martwi – mówi Mughamir przykładając prawą dłoń do serca. Patrzy chwilę w okno. Ciągle go widzę na ekranie laptopa, nie chciał rozmawiać bez wizji. – Babcia błagała, by mnie nie zabierali, w końcu im zapłaciła i odpuścili. Pojechaliśmy do jej krewnych. Czekaliśmy, aż wojna się skończy, ale babcia zmarła.
Mughamir miał jakieś 9 lat, nie pamięta, przecież był wtedy dzieckiem, podkreśla.
– Krewni poradzili, żebym wrócił do Adenu – chłopcu łamie się głos. Wrócił do domu wujów. Bili go, nie dawali jeść. Sprzedawał puszki z ulicy, żeby mieć na jedzenie. Czasem karmili go sąsiedzi i pozwalali przenocować. Zwykle spał na ulicy, by nie zbierać ciosów.
Grał z kolegami w karty na ulicy, gdy trafiła go kula. Mughamir pokazuje przez tablet dużą bliznę na łydce. – Miałem szczęście. Jeden kolega dostał w nogę i nerkę, drugi zginął – chłopak smutnieje. – Snajper trafił go w płuca. Nie udało się go uratować.
Rodzice Mughamira myśleli, że zginął. On nie miał telefonu, by się do nich odezwać.
Sąsiedzi przekazywali mu wieści o rodzinie: dobrze żyją w Niemczech, siostry i brat się uczą. Powtarzali chłopcu, że powinien dołączyć. Zabrali chłopca do fotografa, a po paru miesiącach przynieśli paszport ze zmienioną datą urodzenia, by mógł wyjechać. Powiedzieli: „Zebraliśmy pieniądze, wyślemy cię z chłopcami z sąsiedztwa”.
W ośmioosobowej grupie Mughamir był jedynym dzieckiem. Reszta mężczyzn miała po 25-26 lat. Polecieli do Kairu. Przez kilka miesięcy nie mógł wychodzić z mieszkania, w którym się zatrzymali. Musiał sprzątać, pomagać w gotowaniu, zmywać. Z rosyjskimi wizami w paszportach ruszyli dalej. Po kilku tygodniach w Moskwie wsiedli do busa. Nie mieli wiz do Białorusi, więc w pewnym momencie kierowca kazał im się schylić i ukryć.
– Wiele razy się bałem w tej podróży – przyznaje Mughamir. – A najbardziej, kiedy widziałem, że boją się moi towarzysze. Kiedy kierowca zatrzymał się w szczerym polu i zaczął krzyczeć: „Money! Money!”, nie wiedzieli, co robić. Bo już zapłacili. Bali się, że nas zostawi. Ze strachu leciał im po twarzach pot.
W końcu kierowca ruszył i po 12 godzinach dotarli do Mińska. Była jesień 2022 r.
Kupili na bazarze ciepłe ubrania i buty. Na karteczkach zapisali ważne numery i ruszyli samochodem do granicy. Kiedy dotarli, była noc.
– Słyszałem jakby płacz dziecka albo dziwny śmiech. Czy to był duch, czy głos kobiety? Wszyscy się baliśmy. Ja tak strasznie, że nie mogłem się ruszyć – pamięta Mughamir.
Cały dzień brnęli w śniegu, Mughamir dygotał z zimna. Gdy dotarli do ogrodzenia po białoruskiej stronie, zrobili podkop.
– Ostrzegali mnie, żebym nie dotknął ogrodzenia, bo jest pod prądem i może mnie zabić – Chłopiec na chwilę zastyga. Patrzy w podłogę.
Przecisnęli się i po sześciu godzinach dotarli do polskiego płotu.
– Postawiliśmy drabinę, którą nieśliśmy całą drogę. Kolega wszedł na górę, przeciął drut kolczasty i skoczył na drugą stronę. Widziałem, jak robią to inni, ale kiedy przyszła moja kolej… – Mughamir na chwilę milknie. – Było tak wysoko! Cały się trząsłem.
Facet za nim lekko go popychał i zachęcał, by skoczył. W końcu pchnął i Mughamir spadł.
– Nie mogłem wstać. Koledzy powiedzieli: „Nie bój się, policja ci pomoże. Wezmą cię do szpitala”. Dali mi kamień i kazali walić w płot, a sami uciekli. Przyjechali Polacy i zaczęli, nie wiem, czemu… – Mughamir zacina się. Kilka razy zaczyna i nie może skończyć zdania.
– Zaczęli celować z broni, kopać mnie i wrzeszczeć: „Do not move! We will kill you!”. Jeden bił mnie po twarzy. Pamiętam go dobrze. Jak ktoś cię bije po twarzy, nie możesz wybaczyć.
Polscy żołnierze zabrali mu plecak, paszport i telefon. Ktoś rozmawiał z nim po angielsku. Mughamir opowiedział mu swoją historię, ale tamten nie uwierzył.
– Jego twarz też pamiętam, bo mnie okłamał. Powiedział: „Nie martw się, zabierzemy cię do szpitala, zadzwonimy do rodziców, przyjadą po ciebie”. Mimo bólu byłem szczęśliwy. Powtarzałem sobie: „Udało się”.
Przyjechał ambulans, lekarz nawet dobrze nie obejrzał nogi i żartując z żołnierzami z Mughamira założył mu z powrotem but, chociaż chłopak krzyczał z bólu. Mughamir wyłowił słowo, które lekarz rzucił do żołnierzy: „Normal”.
Wsadzili go do zielonej ciężarówki pełnej uchodźców. Podjechali pod płot.
– Żołnierze zabrali mi paszport, telefon, kurtkę, nawet buty. Zaciągnęli mnie do drzwi w płocie i przeklinając, wypchnęli na drugą stronę. Mughamir zamyka oczy. Ma grymas na twarzy. – Kiedy te obrazy wracają, próbuję się ich pozbyć.
Doczołgał się do drogi. Białorusini zabrali go do szpitala.
– Zrobili operację – Mughamir pokazuje bliznę powyżej kostki. – Do dziś mnie boli.
W szpitalu nie byli zbyt mili, ale był szczęśliwy, że go leczą i karmią, choć dawał radę przełknąć jedynie tłuczone ziemniaki.
Jeden z lekarzy zadzwonił do znajomego Syryjczyka. Po kilku tygodniach zabrał Mughamira do mieszkania. Byli tam też inni migranci.
– Trochę się ich bałem – przyznaje Mughamir. – Ale Samir mnie karmił, pożyczył telefon. Wysłałem rodzicom wiadomość głosową. Oddzwonili. Słyszeliśmy się pierwszy raz w życiu. Wszyscy płakaliśmy. Oni myśleli, że nie żyję, a ja wcześniej nie zawracałem sobie głowy rodzicami, bo mieszkałem z babcią.
Chłopak zainstalował Telegram, przyszła wiadomość: „Cześć. Jesteś na granicy? Potrzebujesz pomocy?” – pisał Mister Angel.
– To był cud – wspomina Mughamir. – Pan Anioł mówił po angielsku. Już to, że mogłem z nim porozmawiać, było wspaniałe. Angel obiecał, że porozmawia z kilkoma organizacjami, by przyjrzały się mojej sprawie. Nie do końca mi wierzył. Poprosił o numer do rodziców. Zadzwonił do nich, potwierdził wszystko. Wtedy powiedział o mnie pani Zosi.
Odezwała się do niego, a Mughamir odpisał: „You are not going to kill me, right? In Poland border they said: „We will kill you”.
– Złamało mi to serce – przyznaje Zosia Krasnowolska. – Zdzwoniłam się z nim na wideo, by pokazać, jak wyglądam i przekonać, że nie chcę go skrzywdzić. Mughamir ma somalijskie korzenie, a na granicy rasizm jest straszny. Czarni mają najmniejsze szanse na ludzkie traktowanie i przeżycie.
Kiedy rozmawiała z Mughamirem po raz pierwszy, siedział przerażony w mieszkaniu z obcymi ludźmi. Kilka godzin wcześniej Samir powiedział mu: „Idę na granicę. Nie wrócę. Możesz tu zostać, ale muszę wynająć mieszkanie”.
Krasnowolska z koleżankami przeniosły czternastolatka do rodziny z dziećmi, by czuł się bezpiecznie. I skontaktowały z MSF i UNHCR. Póki jest niepełnoletni, ma prawo dołączyć do rodziny w Niemczech. Tyle że miał ze sobą jedynie zdjęcie paszportu z fałszywą datą urodzenia.
– Gdyby Białorusini uznali, że jest pełnoletni, trafiłby do poprawczaka lub więzienia – tłumaczy aktywistka.
Rodzice Mughamira zdobyli jego akt urodzenia i wysłali na Białoruś.
– Ale UNHCR nie uwierzył w moją historię – opowiada chłopak. – Zabrali mnie do szpitala na testy, by sprawdzić, ile mam lat.
Siedział tam prawie miesiąc, w izolatce.
– To najgorszy miesiąc w moim życiu – mówi Mughamir. – Nie mogłem spać, lekarze krzyczeli, badali mi krew, oczy, zęby, brzuch, robili rentgen kości… Koszmar.
– Robiono mu testy opracowane w Europie w latach 50 na podstawie zdrowia fizycznego bogatych, białych dzieci. Nijak się mają do rozwoju i wyglądu dzieci z innych szerokości geograficznych – wyjaśnia Krasnowolska.
W końcu lekarze stwierdzili, że jest nieletni i wysłali go do tymczasowego domu dziecka w Mińsku. W pokoju było 10 dzieciaków.
– Jedni przychodzili, inni wychodzili, a ja wciąż tam tkwiłem – wspomina Mughamir. – Bez dokumentów nie mogłem chodzić do szkoły ani nawet wychodzić na dwór.
Spędził tam osiem miesięcy. Opiekunowie uznali, że coś z nim nie tak, bo nie ma znajomych.
– No nie miałem – denerwuje się chłopak. – Nie znałem rosyjskiego, a dzieci angielskiego, czułem się strasznie sam i znudzony.
Wychowawcy powiedzieli, że mu pomogą i wysłali go do szpitala psychiatrycznego dla dorosłych. Na szczęście lekarz się zorientował, że Mughamir nie jest chory, tylko samotny i szybko go zwolnił.
– Jeszcze kilka razy trafiłem do szpitala. Spotykał mnie tam rasizm – opowiada Mughamir. Zaczął się uczyć rosyjskiego, więc rozumiał, jak salowa mówi do niego: „Chodź tu czarna małpo”, a lekarz wyzywa go od czarnuchów i czarnych klaunów! Raz jeden z lekarzy złapał go bardzo mocno za rękę, wrzeszczał, przeklinał.
– Byłem przerażony, zacząłem płakać i nagrywać go telefonem. Wtedy on wezwał policję. Pokazuję policjantowi film, a ten: „Usuń to albo cię zamkniemy”. Innym razem podłączyli mi źle kroplówkę. Miejsce wkłucia się paprało. Prosiłem o pomoc, pielęgniarki wezwały policję, a ci znowu straszyli mnie więzieniem. Oni tu mają wszystko w dupie. Trochę lepiej się zachowują, jak widzą, że się ich nagrywa – twierdzi chłopak.
W lutym tego roku Mughamir został przeniesiony do kolejnego domu dziecka. Może wychodzić na dwór, korzystać z siłowni, grać w piłkę.
– To bardzo mi pomaga, ale inne dzieci ciągle się kłócą, palą papierosy i przeklinają. Więc tylko mówimy sobie: „cześć”. Dla nich mój kolor skóry jest dziwny, widzę to po minach.
Mughamir w końcu poszedł też do szkoły.
– Tyle że nic tam nie robię. Tylko w angielskim biorę udział. Na innych lekcjach niewiele rozumiem, nikt mnie o nic nie pyta. A ja lubię się uczyć, szczególnie fizyki, historii i matmy. Babcia pokazała mi podstawy, tu nauczyłem się wielu nowych rzeczy. Mughamir pokazuje z dumą zeszyt z ćwiczeniami. – Nauczyciel mówi, że jestem bardzo dobry.
UNICEF załatwił mu psychologa, UNHCR zajmuje się dokumentami. Rodzicom Mughamira pomaga niemiecki Pro Asyl, ale łączenie rodziny trwa bardzo długo. Procedura wymaga uzgodnienia, czy osoby, które się o nią starają, są spokrewnione.
– Wystarczyłoby przeprowadzić testy genetyczne – tłumaczy Zosia Krasnowolska.
– Chłopak twierdzi, że ruszył w podróż na własną rękę. Niezbyt w to wierzę. Rodzice musieli wiedzieć, że do nich jedzie. Wiele osób, które dotarły na Zachód, nie wie, jak przejść procedury, by legalnie połączyć się z rodziną albo tak długo to trwa, że decydują się na nielegalną drogę.
Amir, siedemnastolatek z Libanu też twierdził, że wyjechał bez wiedzy rodziców. Mroźną zimą 2021 roku utknął w sistiemie, między polską i białoruską granicą. Był przerażony widokiem zmarłych. Nie wiedział, czemu byli nadzy.
– My też wtedy tego nie wiedziałyśmy. Teraz myślę, że te osoby umarły z zimna, a w ostatnim stadium hipotermii ludziom robi się bardzo gorąco i zdzierają z siebie ubrania – tłumaczy Krasnowolska.
Skontaktowała się z nią matka Amira i mieszkająca w Niemczech ciocia. Jej znajoma znała kogoś z Lekarzy bez Granic w Białorusi.
– Nawiązałyśmy kontakt i udało się chłopaka wydostać z sistiemy. Wrócił do Mińska, rodzina opłaciła mu powrót do Libanu. Nie chciał więcej mówić, co widział i przeżył w Białorusi.
Drugim samotnym chłopcem na granicy, któremu pomagała aktywistka, był Abdulrahman z Iraku. Grupa Granica przekazała jej informację o 14-latku wyrzuconym za drut przez SG.
Rodzice Abdulrahmana powiedzieli, że chłopak był szczuty psami przez białoruskich pograniczników i obrabowany. Był w lesie sam. Ktoś próbował go zgwałcić, ale jakiś „dobry człowiek” przyszedł mu z pomocą.
Ojciec Abdulrahmana pracował prawdopodobnie w więzieniu i narobił sobie wrogów. W zemście ktoś zamordował młodszego syna, starszego próbował porwać, więc rodzina przekonała Abdulrahmana, by uciekał.
– Długo trwało, zanim się domyśliłam, że ten „dobry człowiek” był prawdopodobnie opłaconym przez rodziców przemytnikiem – opowiada Krasnowolska. – Miał chłopca dowieźć do Niemiec, ale go bił i okradał. Abdulrahman się go bał. Wysłał mi zdjęcia siniaków i zadrapań na szyi. Szmugler po pijaku go dusił.
Aktywistkom udało się umieścić Abdulrahmana w mieszkaniu z jakąś rodziną. Kilka osób w Polsce szukało sposobu, by chłopak legalnie przekroczył granicę. One pisały, do kogo się da.
– Byłyśmy wtedy naiwne, myślałyśmy, że jak się napisze, że dziecko potrzebuje pomocy, to ktoś pomoże – wspomina Krasnowolska. – Pisałam do wszystkich ambasad w Białorusi, nawet do Watykanu. Zwykle nie dostawałam żadnej odpowiedzi albo czytałam, że komuś przykro, nie może pomóc.
Chłopiec zniknął z mieszkania. Okazało się, że z przemytnikiem przekroczył polską granicę. Znowu został puszbekowany, ale w końcu odezwał się z Niemiec.
Zofia Krasnowolska pamięta też kilkunastoletniego Ahmeda z Jemenu, wyrzuconego za płot przez SG.
– Myślałyśmy już, że nie żyje. Okazało, że trafił do białoruskiego więzienia. Siedział ze trzy miesiące, schudł 15 kilo. Niedawno dostałam odpowiedź od RPO, do którego półtora roku temu pisałam w sprawie chłopca. SG twierdziła, że nie prowadziła w jego sprawie żadnych czynności. Nic nie widzieli, nie słyszeli. RPO to potwierdził. Niestety tylko takie odpowiedzi przychodzą.
H&H miało też kontakt z chłopcem z Jemenu, prawdopodobnie 15-letnim, chorym na AIDS. Chciał się dostać na Zachód. Krasnowolska próbowała przez MSF zdobyć dla niego lekarstwo w Mińsku, ale nie było. W końcu chłopiec dostał się do Holandii, leczy się, jest szczęśliwy.
Mughamir jest w szarym melanżowym sweterku i trochę nie w sosie. Mówi, że to pogoda, nie ma słońca. Ale po chwili opowiada, że poprzedniego dni miał spotkanie w ambasadzie niemieckiej. Poszedł tam z dyrektorką domu dziecka.
– Złożyłem wniosek o wizę, dostarczyłem wszystkie dokumenty, ale ci ludzie ciągle się domagają kolejnych – Mughamir wzdycha. – Wczoraj znowu mnie zapytali, czy mam jakiś dokument podróży. Miałem ze sobą „transit permit”, który stracił ważność – Mughamir pokazuje kartonik z jego danymi, zdjęciem i napisem.
UNICEF zrobił mu go przez ambasadę Jemenu w Moskwie, bo ambasada Niemiec oświadczyła, że będzie potrzebował dokumentu podróży.
Wszędzie, gdzie go pokazywał, słyszał, że jest nielegalny. UNICEF w końcu przyznał: „Zrobiliśmy błąd, nie pokazuj tego nikomu”.
Dyrektorka domu dziecka, która trzyma wszystkie papiery chłopka, o tym wiedziała, mimo to wyciągnęła z teczki trefny transit permit.
– Zatkało mnie. Pracownik ambasady zaczął mnie znowu przepytywać, mimo że już kilka razy opowiedziałem swoją historię i wszystko zapisali. To miejsce doprowadza mnie do szaleństwa – mówi wzburzony Mughamir. – Mówię sobie: „Staraj się być grzeczny i miły, bo jesteś tu gościem”. Jestem wdzięczny, że mam gdzie spać, jest mi ciepło. Mogę być głodny przez jakiś czas, ale ten brak szacunku jest trudny.
Głodny też bywał, bo dostawał wieprzowinę. Poskarżył się w UNICEF-ie, porozmawiali z domem dziecka. Zaczął dostawać ryż z wieprzowiną na wierzchu. „Nie chcesz, to zdejmij”, słyszał.
– A ja nie mogę już zjeść takiego ryżu – denerwuje się Mughamir.
Po powrocie z ambasady mył się przed modlitwą. Przyszła opiekunka i go ochrzaniła, że rozlewa wodę.
– Nie rozlałem, ale nie mogłem słowa z siebie wydusić – opowiada wzburzony Mughamir. – Wróciłem do pokoju wściekły, trzasnąłem drzwiami. Opiekunka wpadła wrzeszcząc i przeklinając. Myślę, że oni się tak zachowują, bo tu nie ma kamer – mówi Mughamir, a ja widzę w telefonie, że nagle otwierają się drzwi i do pokoju bez pukania wchodzi jakaś kobieta.
– Mnie nużno znać, li u tiebja diengi – mówi do chłopaka. On nie rozumie, więc kobieta tłumaczy przez telefon.
Przerywamy rozmowę. Po piętnastu minutach dzwoni Mughamir.
– Dyrektorka przyszła sprawdzić, ile mam pieniędzy. No i właśnie tak to się odbywa – Mughamir opowiada coraz gwałtowniej. – Wchodzą bez pukania, zwracam im uwagę, ale kto by mnie słuchał.
Czasami Mughamira słucha przez komputer psycholożka z Jemenu.
– Miła kobieta, ale jest daleko, nie może nic zmienić.
Marzenia? Marzyłem, żeby zostać lekarzem, bo widziałem mnóstwo osób, które nie dostały pomocy medycznej i umarły. Nadal chcę pomagać ludziom, ale już wiem, że wielu marzeń i planów nie osiągnę. „Alhamdullilah”, Bogu dzięki za wszystko. My muzułmanie, gdy nie mamy mocy, by zmienić bieg rzeczy, akceptujemy los.
Od początku działań w Białorusi H&H próbuje załatwiać ludziom wizy humanitarne, by mogli legalnie wydostać się z reżimu Łukaszenki. Udało się tylko trzy razy.
Tak wyjechały somalijskie siostry (17 i 20 lat). Wolontariusz z grupy Sienos pomagającej uchodźcom w Litwie przekazał H&H kontakt do prawnika z Luksemburga, gdzie mieszka wujek Somalijek. Zbliżał się koniec roku, wszyscy byli w świątecznym nastroju, udało się załatwić wizy.
– Pytałyśmy potem Luksemburg wielokrotnie, czy może pomóc – mówi Krasnowolska. – Słyszałyśmy: „Nie”.
Miałyśmy prośby o pomoc od setek, tysięcy osób. Udało się wydobyć z Białorusi jedenaście. Za każdym razem dzięki znajomościom. Oficjalnie możesz pisać, dzwonić, gdzie chcesz. Tylko dzięki temu, że znajomy wolontariusz chodził do szkoły z włoskim ministrem, udało się zdobyć wizy dla irackiej rodziny z 9-miesięczną dziewczynką z dziurą w sercu.
W lutym zeszłego roku 28-letnia M. z Etiopii przeszła z grupą na polską stronę. W nocy bardzo źle się poczuła. Jej 17-letnia kuzynka, która wcześniej przedostała się szlakiem białoruskim do Niemiec, przekazała towarzyszom M. numer ratunkowy. Pomylili cyfrę, nie dodzwonili się. M. została w lesie z jednym mężczyzną, inni poszli szukać ratunku. Zatrzymała ich SG. Błagali o pomoc dla M. Funkcjonariusze obiecali, że pomogą, ale wyrzucili Etiopczyków do Białorusi.
Krasnowolska: – Kuzynka M. skontaktowała się z nami. Zorganizowaliśmy poszukiwania, ale było już za późno. M. zmarła w lesie kilometr od Hajnówki. Nastoletnia kuzynka czuła się odpowiedzialna za śmierć M. – wzdycha Krasnowolska. – Dzieci nie powinny być za to odpowiedzialne.
Na granicy białorusko-polskiej w lipcu zeszłego roku znalazła się też 17-nastolatka z Syrii. Jej mama trafiła do szpitala w Hajnówce, córkę Straż Graniczna wyrzuciła na Białoruś. Ówczesny komendant Podlaskiej SG obiecywał wpuścić Syryjkę pod warunkiem, że znajdzie się w Terespolu. Dziewczyna była bez butów, telefonu, jedzenia i wody. Do Terespola miała 100 km, przez las i Bug. Wróciła jakoś do Syrii.
– Jest tam zupełnie sama. Skończyła 18 lat, nie ma szans na legalne połączenie z mieszkającą w Niemczech siostrą i matką, która tam dotarła – mówi Krasnowolska.
Po dwóch latach MSF wycofał się z działań w Białorusi. Wcześniej zapewniał pomoc medyczną, czasami jedzenie.
– Ich brak frustruje – przyznaje Krasnowolska. – UNICEF niewiele robi, IOM pomaga głównie w deportacjach. Możliwości UNHCR są ograniczone. Białoruski Czerwony Krzyż stracił członkostwo w międzynarodowej sieci za pomaganie w przesiedlaniu ukraińskich dzieci do Rosji. Jest RCS, który czasami pomaga w składaniu wniosków i opiece medycznej, ale nie na taką skalę, jak MSF.
Aktywiści nie mają do kogo zwrócić się o pomoc, a zgłoszenia z Białorusi wciąż przychodzą, także od dzieci.
W styczniu do H&H napisał 15-letni Jemeńczyk. Był z tatą w grupie kilkunastu osób, ale rozdzielili ich białoruscy strażnicy. Chłopiec wydostał się jakoś z sistiemy i dotarł do Mińska, tata nie.
Krasnowolska: – Ojciec prawdopodobnie nie żyje. Dałam chłopcu kontakt do UNHCR-u, ale jedyne czego chce, to odzyskać tatę.
Białoruska strona UNHCR informuje, że w czerwcu 2021 w Białorusi mieszkały 294 osoby ze statusem uchodźcy i 2624 osoby z ochroną uzupełniająca.
– Odkąd tu działam, poznałam trzy osoby, które dostały tymczasową ochronę, na rok – mówi aktywistka. – Wśród nich jest Hisham. Nie znam nikogo, kto by dostał azyl na stałe, nawet dziecko.
Pracownicy UNICEF-u zabrali Mughamira na zakupy i do restauracji. Zrobili mu zdjęcia i umieścili w swojej ulotce. Opisali tam historię jego i Hishama.
– Zgodziłem się na publikację, ale bez pokazywania twarzy – mówi mi Mughamir.
– UNICEF dba o PR kosztem dzieci, dla których niewiele robi – konkluduje Krasnowolska. I wspomina samotne nastolatki z granicy, które trafiały w Polsce do Strzeżonych Ośrodków dla Cudzoziemców. Był między nimi chłopiec chory na epilepsję. Nie dostawał żadnych lekarstw. Kiedy miał ataki i tracił przytomność, był karany, bo nie przyszedł na śniadanie.
A ja przypominam sobie wielki billboard świecący dzień i noc w Warszawie: „UNICEF. Dla każdego dziecka – pomoc”.
Reportaż powstał między innymi dzięki stypendium Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Dziękuję Hope&Humanity Poland za pomoc.
Możesz wesprzeć aktywistki przez https://www.facebook.com/HopeHumanityPoland
Imiona nastolatków zostały dla ich bezpieczeństwa zmienione. Znane są redakcji.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Komentarze