Niech nikogo nie zmyli to, że portal dezinformacja.net poziomem wykonania przypomina blog z początku wieku. Dezinformacja jest tu pierwszej klasy - tylko w deklaracji programowej organu Bartłomieja Misiewicza można znaleźć całą kolekcję błędów wynikających z powtarzania tez propagandowych Prawa i Sprawiedliwości
Nie forma się liczy, a treść - a ta jest rzeczywiście fascynująca. Pod tekstem na stronie głównej podpisany jest Bartłomiej Misiewicz, w zakładce z autorami można było znaleźć samotnego Misiewicza (11 lutego 2017 dołączył do niego Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny "Gazety Polskiej").
Po ostatnich doświadczeniach z Bartłomiejem Misiewiczem internauci nabrali wątpliwości - a wskazywał na to również poziom graficzny i informatyczny serwisu - że to albo żart, albo kolejna akcja dezinformacyjna, której rzecznik MON postanowił z urlopu nie dementować, żeby później móc oskarżać media o nierzetelność.
Wątpliwości rozwiał jednak Andrzej Gajcy z serwisu Onet.pl. Napisał, że udało mu się potwierdzić u samego Misiewicza, że portal to rzeczywiście jego inicjatywa. "To jest nowe przedsięwzięcie, które tworzę, by walczyć z powszechną dezinformacją w mediach. Zapraszam wszystkich do współtworzenia tego portalu ku skutecznej walce z dezinformacją" - miał powiedzieć rzecznik MON.
Jako pierwsze działanie dezinformacje.net opisały krytycznie Wirtualne Media - serwis poinformował, że rzecznik MON używa grafiki z "jedynkami" gazet - pobranej z Wirtualnych Mediów i przerobionej tak, że "Gazetę Polską Codziennie" zastąpił "Dziennik Gazeta Prawna". Misiewicz przeprosił i tłumaczył, że "nie było informacji, że to państwa własność".
Bartłomiej Misiewicz walkę z powszechną dezinformacją może zacząć od własnego serwisu. W deklaracji programowej zatytułowanej "Misja" liczącej ledwie 200 słów znalazło się kilka błędów i manipulacji.
Dezinformacja stała się ostatnią nadzieją dla tych, którzy nie mogą się pogodzić z werdyktem wyborców, odsuwającym ich od steru władzy.
Historia sformułowania "ci, którzy nie godzą się z wynikiem wyborów" wymaga cofnięcia się do listopada 2015 roku, gdy PiS zaczęło wojnę z Trybunałem Konstytucyjnym usprawiedliwia tzw. małym zamachem na Trybunał, który pod koniec VII kadencji Sejmu przeprowadziła Platforma Obywatelska i PSL.
Posłowie tej koalicji w ustawie z 25 czerwca 2015 roku przyznali sobie - wbrew konstytucji, co TK orzekł w wyroku z 3 grudnia 2015 roku na wniosek samej Platformy - prawo do wyboru pięciu sędziów Trybunału Konstytucyjnego, choć było wiadomo, że przynajmniej dwa miejsca zwalniają się dopiero 2 i 8 grudnia, kiedy już na pewno obradować będzie parlament nowej kadencji. 8 października Sejm wybrał pięciu sędziów, ale prezydent Andrzej Duda udawał, że tego nie zauważył - a do orzekania potrzebne jest odebranie przez prezydenta ślubowania od nowego sędziego.
Prawo i Sprawiedliwość najpierw zaskarżyło czerwcową ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, ale potem wycofało swój wniosek i zrobiło dokładnie to samo co Platforma Obywatelska. To tzw. duży zamach na Trybunał - większość PiS w Sejmie wybrała 2 grudnia kolejnych pięciu sędziów Trybunału, których prezydent Andrzej Duda zaprzysiągł w nocy z 2 na 3 grudnia.
3 grudnia Trybunał Konstytucyjny orzekł, że PO-PSL miała prawo wybrać trzech sędziów, a PiS dwóch. Platforma Obywatelska wyrok uznała, a PiS - wbrew konstytucji - zignorowało orzeczenie, które z mocy prawa jest ostateczne i powszechnie obowiązujące. Od tego momentu w Polsce trwa kryzys konstytucyjny, którego sprawcą jest łamiąca konstytucję PiS.
Właśnie wtedy media i politycy PiS zaczęli zgodnie powtarzać, że PO "nie może się pogodzić z wynikiem wyborów", więc obsadziła Trybunał swoimi ludźmi, dzięki czemu TK będzie blokował reformy PiS. Gdy zaczęły się masowe protesty KOD przeciwko łamaniu prawa, określenie "ci, którzy nie mogą się pogodzić" rozciągnięto na protestujących, a potem stopniowo na wszystkich tych, którzy nie zgadzają się z PiS.
Drugi błąd Misiewicza polega na twierdzeniu, że dezinformacja jest ostatnią szansą tych, którzy nie zgadzają się na - podstawmy tu wyniki wcześniejszej analizy - łamanie prawa przez PiS. Jest wręcz odwrotnie.
Gdy nie można liczyć na prawo - a to zasługa PiS - to informacja staje się głównym narzędziem oporu społeczeństwa. Dlatego tak gwałtowny opór społeczny wywołały plany Marka Kuchcińskiego, by ograniczyć możliwość pracy dziennikarzy w Sejmie, a Rzecznik Praw Obywatelskich uznał za naruszenie konstytucji decyzję "prezes" Trybunału Konstytucyjnego, Julii Przyłębskiej, która zakazała filmowania publicznych rozpraw przed Trybunałem.
Po trzecie, Misiewicz naciąga pisząc, że przeciwnicy PiS uważają odsunięcie ich od "steru władzy" za problem. Oczywiście każdy chciałby, aby wygrywali wybory ci, na których oddał głos - w końcu po to ten głos się oddaje - ale łamanie konstytucji przez PiS to rzecz bardziej fundamentalna niż taki czy inny wynik wyborów. Oznacza, że obywatele tracą gwarancję poszanowania wszystkich praw i wolności, które gwarantowała im konstytucja, nad której przestrzeganiem czuwał Trybunał Konstytucyjny.
Wyprane z propagandy, zdanie Bartłomieja Misiewicza byłoby nieco zbyt alarmistyczne w tonie, ale generalnie prawdziwe. Brzmiałoby następująco: "Informacja stała się ostatnią nadzieją dla tych, którzy nie mogą się pogodzić z łamaniem konstytucji, pozbawiającym ich gwarancji poszanowania praw i wolności przez władzę".
Przypomnijmy sobie nieudaną, operetkową próbę zamachu stanu 16 grudnia ubiegłego roku.
Teza o zamachu stanu została ukuta przez przychylne PiS media, które twierdziły, że blokada mównicy 16 grudnia i demonstracja poparcia dla opozycji pod Sejmem nie były spontaniczne, a zaplanowane wcześniej. Jako dowód wskazują obecność samochodu-platformy z nagłośnieniem, którego ich zdaniem nie da się zorganizować w kilka godzin.
Tymczasem najważniejszym aktorem wydarzeń w Sejmie 16 grudnia był Marek Kuchciński z PiS. To jego kancelaria dzień wcześniej opublikowała zasady pracy mediów w Sejmie, które miały wejść w życie 1 stycznia 2017 roku i przeciwko którym protestowała opozycja. To on zdecydował - choć nie miał do tego prawa - o wykluczeniu z obrad Michała Szczerby.
To Kuchciński wreszcie zdecydował - gdy posłowie opozycji blokowali mównicę - o przeniesieniu obrad do Sali Kolumnowej i niewpuszczeniu do niej mediów, co wywołało gwałtowne protesty i blokadę Sejmu w nocy z 16 na 17 grudnia.
Bez czynnego, świadomego udziału Marka Kuchcińskiego z PiS "zamachu stanu 16 grudnia" po prostu by nie było. Albo zatem Misiewicz oskarża marszałka o próbę obalenia rządu wraz z opozycją, albo bezrefleksyjnie powtarza tezy propagandy PiS, co ze zwalczaniem dezinformacji nie ma nic wspólnego.
Ostatnie dni przyniosły wymyśloną aferę w związku z rzekomą odmową przyjęcia sierot z Syrii przez rząd czy kłamstwa na temat tzw. ustawy metropolitalnej, albo na temat resortu Obrony Narodowej.
3 lutego media obiegła informacja, że rząd zakazał Sopotowi przyjęcia 10 sierot z Aleppo. Jej źródłem był prezydent Sopotu, Jacek Karnowski, który w odpowiedzi na swoje pismo otrzymał z Departamentu Analiz i Polityki Migracyjnej MSWiA informację, że "nie ma możliwości prowadzenia ewakuacji [z Aleppo]", a "podstawową kwestią przy ewakuacji ofiar wojny domowej w Syrii jest problem z ustaleniem ich tożsamości i wyeliminowaniem zagrożeń, które mogłyby mieć negatywny wpływ na bezpieczeństwo Polaków".
Karnowski uznał to za odpowiedź rządu, jednak po tym, jak w mediach wybuchła burza, rzecznik rządu zaprzeczył, że pismo było decyzją - Rafał Bochenek utrzymywał, że rząd żadnej decyzji w tej sprawie nie podjął, choć pismo ma stempel KPRM z 22 grudnia 2016 roku.
Później TVP Info poinformowała, że Jacek Karnowski nie pisał do Beaty Szydło o dziesiątce uchodźców. Rzeczywiście, żadna liczba nie pojawia się w liście, a treść nie jest jednoznaczna. Wniosek prezydenta Sopotu raz dotyczy "umożliwienia osiedlenia się w Sopocie osieroconych dzieci i rodzin z miasta Aleppo", później "osieroconych dzieci i skrzywdzonych wojną rodzin", a w trzecim akapicie Karnowski prosi o pomoc w "sprowadzeniu w trybie pilnym dzieci z Aleppo do Sopotu".
Ustawa metropolitalna, o której pisze Misiewicz, to natomiast fakt, którego interpretacja nie budzi wątpliwości. Nawet politycy PiS przyznają, że projekt odgórnego przyłączenia do Warszawy 32 okolicznych gmin (z wyłączeniem akurat Podkowy Leśnej, w której dużym poparciem cieszy się Platforma Obywatelska) zgłoszono zbyt pośpiesznie i bez wyjaśnienia, więc opozycji łatwo było przekonać obywateli, że idzie tu wyłącznie o zabieg polityczny. Szacunki oparte na wyborach parlamentarnych wskazywały, że w "dużej Warszawie" PiS może liczyć w wyborach samorządowych 2019 na kilka procent więcej głosów niż w Warszawie w dotychczasowych granicach.
Jaką dezinformację dotyczącą MON wypatrzył Bartłomiej Misiewicz, pozostanie tajemnicą - akurat przez ostatnie kilka dni Antoni Macierewicz nie wywołał żadnego skandalu.
Chyba, że atakiem na resort nazywa Misiewicz - mocno na wyrost - sprawę wpisu na Facebooku na temat Waldemara Skrzypczaka, który to wpis według Misiewicza nie został napisany przez niego.
Misiewicz sugeruje, że stworzył go "portal dziennik-polityczny.com będący w Polsce ośrodkiem dezinformacji i propagandy rosyjskiej" i na ten fejk nabrały się media, a do boju ("bezpardonowego ataku") poprowadził je "nieświadomie lub świadomie" sam generał.
W obszernym tekście "Casus generała Skrzypczaka" Bartłomiej Misiewicz pisze, że informację podały "propagandowe radio TOK FM" oraz "portal oko.press, będący od czerwca 2016 r. nowym narzędziem informacyjnym "Gazety Wyborczej", czyli najsilniejszego prorosyjskiego medium w Polsce".
Taka opowieść - aż trudno uwierzyć, że nie jest fejkiem - jest zdumiewającą deklaracją urzędnika rządowego o ogromnych - jak widać - ambicjach politycznych oraz medialnych i wysokim mniemaniu na swój temat. Misiewicz podaje też jakie media uważa za godne zaufania. W rubryce "polecane" wymienia prawicowe portale: niezależna.pl, wpolityce.pl oraz Radio Maryja.
Socjolog, publicysta. Publikuje na łamach Gazety Wyborczej. Doktorant w ISNS UW.
Socjolog, publicysta. Publikuje na łamach Gazety Wyborczej. Doktorant w ISNS UW.
Komentarze