Pozwalanie kobietom na aborcję, ale pod warunkami (po przedstawieniu uzasadnienia, opinii lekarza, oraz odbyciu "czasu na refleksję") podnosi koszty zabiegu i poniża kobiety. I niczego nie zmienia — bo kobiety przychodzą do klinik po podjęciu decyzji. A 99 proc. kobiet nie żałuje przerwania ciąży
Gdy ponad rok temu wszedł w życie wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej, politycy opozycji zaczęli składać pospieszne deklaracje. Partia Hołowni i część KO zapowiedziały powrót do „kompromisu”; Lewica — wraz z działaczkami organizacji kobiecych — po raz kolejny przedstawiła projekt legalizacji aborcji do 12 tygodnia, tradycyjnie okrzyknięty „zbyt radykalnym i niemożliwym do zaakceptowania przez polskie społeczeństwo”. Liberalne skrzydło PO zasugerowało, że częściowo złagodzi prawo. Aborcja byłaby możliwa na mocy przesłanki społeczno-ekonomicznej, po wcześniejszych konsultacjach z lekarzem i psychologiem, i po odczekaniu kilku dni „na przemyślenie”.
Warto więc wiedzieć, że te prawne zaklęcia nie działają.
Małgorzata Kidawa-Błońska oceniła, że decyzja powinna należeć do kobiety. Powinna ona jednak mieć świadomość, „jakie będą skutki, czym będzie dla niej przerwanie ciąży”. Rafał Grupiński podkreślił, że „powinno to być poprzedzone rozmową z psychologiem, ewentualnie rozmową z osobą duchowną (…), jeśli taka jest potrzeba, tak, aby konsekwencje psychologiczne decyzji (…) były do końca i głęboko przemyślane.”
Te pomysły skrytykowały szybko aktywistki Aborcyjnego Dream Teamu. W mediach społecznościowych fotografowały się z białą kartką, pisząc, „Czysta kartka papieru, zero zapisów, punktów, regulacji — tak wygląda najlepsze prawo aborcyjne”.
„Punkty i regulacje” funkcjonują jednak w wielu krajach. Do najbardziej typowych należą:
Te wymogi oficjalnie prezentuje się jako ochronę kobiety przed emocjonalnymi kosztami podjęcia zbyt „pochopnej” i nieodwracalnej decyzji. Tak naprawdę wynikają one z głęboko zakorzenionego przekonania, że aborcja jest czymś złym, a kobiety należy chronić przed konsekwencjami ich decyzji (w wersji „hard” - przeszkadzać im, jak się da, w aborcji).
Statystyki i badania prowadzone w różnych krajach pokazują, że regulowanie w taki sposób dostępu do aborcji nie prowadzi do celu. Ani deklarowanego (uchronienie przez negatywnymi emocjami) ani ukrytego (spadek liczby aborcji). Przynosi natomiast łatwo mierzalne skutki: procedury są dłuższe, aborcja jest opóźniana i przesuwana na drugi trymestr ciąży. A jej koszty rosną.
Wszystko razem odbija się na psychice kobiet znacznie bardziej niż mityczny „syndrom postaborcyjny”.
W dyskusjach o liberalizacji prawa aborcyjnego często powraca kwestia czwartej przesłanki, usuniętej z zapisów prawnych wraz z ustawą z 1993 roku. Zezwolenie kobiecie na przerwanie ciąży w „wyjątkowo trudnej sytuacji życiowej” w opinii dużej części polskiego społeczeństwa jest postulatem zbyt radykalnym. Dla osób broniących praw kobiet jest natomiast nie do przyjęcia.
W niemal wszystkich państwach europejskich aborcja jest dozwolona bezwarunkowo. Do wyjątków należą książęco-kościelne mikropaństwa (Malta, Andorra, Monaco, San Marino, Watykan), Polska, oraz – w teorii — Wielka Brytania i Finlandia. Zgodnie z prawem dwóch ostatnich krajów, decyzja o aborcji musi być uargumentowana czynnikami społeczno-ekonomicznymi lub osobistymi. Do zabiegu konieczna jest też pisemna opinia lekarska.
Aby przerwać ciążę w Finlandii, trzeba miec zgodę dwóch lekarzy. Jednego, gdy kobieta ma mniej niż 17 lub więcej niż 40 lat lub gdy ma już co najmniej czwórkę dzieci. Są jednak sytuacje, kiedy trzeba dodatkowo złożyć wnisoek do Valviry, krajowego organu do spraw zdrowia i opieki społecznej. To wtedy, gdy ciąża weszła już w drugi trymestr, płód jest trwale uszkodzony, lekarz z jakiegoś powodu odmówił aborcji.
W Wielkiej Brytanii aborcja wciąż jest regulowana przez kodeks karny. Powszechnie uważa się, że uchwalony w 1967 roku „Abortion Act” zalegalizował przerywanie ciąży. Sama ustawa głosi jednak, że aborcja jest czynem zabronionym. Z odpowiedzialności karnej zwolnione są tylko wyjątki: jeśli zagrożone jest życia lub zdrowie kobiety (fizyczne i psychiczne), lub jeśli płód jest nieodwracalnie uszkodzony.
Choć, w teorii, zapisy brytyjskiego „Abortion Act” niewiele różnią się od polskiego „kompromisu”, to na ich podstawie w Wielkiej Brytanii dokonuje się rocznie ponad 200 tysięcy legalnych aborcji. Powszechnie wiadomo, że zgodę na przerwanie ciąży otrzyma każda kobieta, która wyrazi taką wolę.
Sally Sheldon, profesorka wydziału prawa Uniwersytetu Kent, przekonuje w „Dekryminalizacja aborcji. Argument za modernizacją prawa”, że ponad 98 proc. lekarskich opinii jest wydawanych automatycznie. Za podkładkę prawną służą dwa fortele:
To przykład tego, jak restrykcyjne prawo jest masowo obchodzone dla dobra kobiet.
W Finlandii przesłanka społeczno-ekonomiczna również jest czystą teorią. Na oficjalnej stronie rządowej znajdziemy krótki informator dla osób, które chcą przerwać ciążę. Wynika z niego, że osoby małoletnie nie muszą przedstawiać zgody rodziców, choć „zaleca się szczerą rozmowę z zaufanymi bliskimi”. Dowiadujemy się też, że decyzja o aborcji należy do kobiety, choć „w jej podejmowanie może włączyć swojego partnera, jeśli ma takie życzenie”. Osobistymi i ekonomicznymi przesłankami do przerwania ciąży może być np. „sytuacja zawodowa i mieszkaniowa”, a także „inne plany na przyszłość”.
Choć obowiązek przedstawiania powodów społeczno-ekonomicznych aborcji jest martwym zapisem i nie wpływa na dostępność zabiegu, to środowiska walczące o prawa kobiet od lat domagają się zmian w prawie.
Sprzeciw Brytyjek i Brytyjczyków budzi fakt, że „Abortion Act” z 1967 jest de facto poprawką do ustawy z XIX wieku, uchwalonej 20 lat przed nadaniem zamężnym kobietom praw do posiadania majątku i 70 lat przed nadaniem im praw wyborczych.
Sheldon i inne badaczki argumentują, że definiowanie jednej z najczęstszych procedur medycznych (prawie 1/3 Brytyjek choć raz w życiu przerywa ciążę) jako przestępstwa, a ponad 200,000 zabiegów rocznie jako „wyjątków” od kodeksu karnego, to upokarzanie kobiet.
Ich zdaniem, mimo powszechności aborcja jest wciąż na Wyspach piętnowana. Część winy za to ponosi jej prawny kontekst.
Za relikt biurokracji – a może nieprzewietrzonego patriarchatu – uważany jest też obowiązek uzyskania zgody dwóch lekarzy. Skoro wszystkim kobietom udziela się automatycznej zgody na aborcję, szeroko interpretując przesłankę o zagrożeniu dla zdrowia, to czemu kobieta musi prosić o zgodę aż dwóch lekarzy?
"Współczesna medycyna już nie opiera się na paternalistycznym »doktor ma zawsze rację«, dzisiejsze pacjentki obdarza się większą autonomią i powierza podejmowanie decyzji co do medycznych zabiegów im samym" – kobiety w ciąży nie powinny być tu wyjątkiem. – pisała Sheldon.
Zmian w anachronicznym prawie domagają się też Finki. Pod koniec 2020 roku, 50 tysięcy osób podpisało petycję o deregulację dostępu do aborcji. Argumentowano, że ustawa aborcyjna sięgająca lat 70-tych odzwierciedla ówczesny stosunek do kobiet, a nie ich potrzeby i nijak ma się do dzisiejszych procedur przerywania ciąży.
"Od 9 lat zasięgamy opinii kobiet, które przerwały ciążę. Podkreślają, że proces jest wydłużony, bo wymaga się uzyskania opinii dwóch lekarzy. Wszystkie pacjentki kierowane są do szpitali, podczas gdy 95 proc. zabiegów wykonuje się farmakologicznie" – argumentowała Milla Pyykkönen, prezeska fińskiej Feminist Association Unioni, w wywiadzie dla fińskiego portalu Yle.
O ile podwójne konsultacje lekarskie przed aborcją w krajach Europy Zachodniej można uznać za relikt przesżłości, to w krajach, w których zachodzi konserwatywny backlash mają one maksymalnie zniechęcić kobiety do przerwania ciąży.
W wielu stanach USA przed wykonaniem aborcji kobieta musi odbyć konsultacje z lekarzem lub/i psychologiem, zapoznać się z broszurą informacyjną, a czasem także – przejść obowiązkowe badanie USG. Wszystko to motywuje się koniecznością uzyskania jej „świadomej zgody”, czyli pewności, że przed podjęciem decyzji pacjentka uzyskała dokładne, obiektywne i wyczerpujące informacje na temat zabiegu. Koncepcję „świadomej zgody” stosuje się w wielu procedurach medycznych, jednak w przypadku aborcji stwarza ona ogromne pole do manipulacji.
Instytut Guttmachera przeanalizował podstawy prawne uzyskiwania „świadomej zgody” w poszczególnych stanach. W niektórych zapoznanie się z materiałami informacyjnymi może odbyć się online lub telefonicznie. W innych wymaga oddzielnej wizyty w klinice (dopiero po takiej wizycie rozpoczyna się kilkudniowy „okres odczekania”, po którym kobieta wraca do kliniki na zabieg).
W pięciu stanach lekarze mają obowiązek osobiście poinformować pacjentkę, że aborcja nie jest preferowanym rozwiązaniem. W siedmiu stanach – tych, w których zapoznanie się z materiałami wymaga osobistej wizyty w klinice – broszury zawierają informacje, które były wielokrotnie dementowane przez Narodowy Instytut Zdrowia.
Przykładowo, w broszurze „Women’s Right to Know” przygotowanej przez Departament Zdrowia stanu Texas i pojawia się ostrzeżenie przed bezpłodnością (w wyniku ciężkich powikłań po zabiegu) i rakiem piersi („Ciąża i poród mogą zmniejszać prawdopodobieństwo zachorowania na raka piersi. Jeśli urodzisz swoje dziecko, ryzyko zachorowania zmniejsza się (...) przerwanie ciąży pozbawi cię tej zwiększonej ochrony”). Listę zagrożeń otwiera natomiast mocno wytłuszczona informacja o ryzyku śmierci — w okresie 4 lat, w wyniku powikłań, zmarło nawet 0.73 kobiet na 100,000. Dla porównania, ryzyko śmierci w czasie porodu i połogu jest określane jako „niezwykle rzadkie”, ze światową średnią 14 na 100,000 urodzeń (w Teksasie – 34 na 100,000 urodzeń).
Czytelnik/czka musi sam/a wywnioskować, że „niezwykle rzadko” oznacza odpowiednio 20 i prawie 50 razy częściej, niż w przypadku aborcji.
W statystykach innych zagrożeń (hospitalizacji, konieczności transfuzji krwi, pobytu na intensywnej terapii), autorzy broszury podawali prawdziwe cyfry, ale dowolnie przestawiali w nich zera po przecinkach.
Niektóre stany wymagają, aby na konsultacji kobieta obejrzała USG i wysłuchała jego opisu. W Tennesee, Texasie i Lousianie jest to obowiązkowe nawet w przypadku ciąż, które są skutkiem gwałtu.
W stanie Wisconsin politycy poszli jeszcze dalej – ekran ultrasonografu musi być ustawiony na wysokości wzroku kobiety, niezależnie od jej woli. Osoby, które nie chcą oglądać obrazu, mogą skorzystać z prawa do odwrócenia głowy lub zamknięcia oczu. Lekarz opisuje elementy widoczne na ekranie i zachęca pacjentkę do posłuchania bicia serca. Po badaniu kobieta otrzymuje wydruk USG, jeszcze raz wysłuchuje szczegółów rozwoju płodu i zostaje ponownie ostrzeżona przed negatywnymi skutkami aborcji.
Potem może wrócić do domu i rozpocząć kilkudniowy okres „na przemyślenie”.
"Kobieta powinna mieć świadomość (...), czym będzie dla niej przerwanie ciąży. Żeby to nie była decyzja podejmowana w emocjach, tylko na zimno" - mówiła Małgorzata Kidawa-Błońska w wywiadzie dla OKO.press w lutym 2021 roku.
Najczęściej powtarzanym i najżmudniejszym w obalaniu argumentem przeciwko bezwarunkowej dostępności aborcji są jej rzekome koszty psychiczne dla kobiety. Choć amerykańskie stowarzyszenia psychiatrów, psychologów i ginekologów wielokrotnie dementowały fakt istnienia „syndromu postaborcyjnego”, to w ośmiu stanach USA (m.in. Teksasie, Louisianie i Kansas) pacjentki wciąż otrzymują obszerne informacje na jego temat.
Broszura Departamentu Zdrowia w Teksasie poświęca mu dużo miejsca, ostrzegając przed żalem, smutkiem, obniżoną samooceną i myślami samobójczymi. Po aborcji mogą pojawić się także zaburzenia w relacjach z bliskimi, wstręt do seksu i uzależnienia od substancji psychoaktywnych. Problemy mają zwyczaj eskalować podczas kolejnej ciąży lub w rocznicę dokonania aborcji.
Co do emocji, które zazwyczaj pojawiają się po porodzie – broszura wymienia tu mieszankę wielkiej radości i szczęścia oraz poczucie zadowolenia i spełnienia. Czasem pojawiają się objawy depresji, ale najczęściej mijają po kilku dniach.
Ochroną przed kosztami psychologicznymi ma być, zdaniem prawodawców amerykańskich, ale też i wielu krajów europejskich, tzw. cooling-off period (z angielskiego „cool-off” – ochłonąć, ostudzić emocje). To nakaz odczekania kilku dni między zgłoszeniem intencji przerwania ciąży a zabiegiem. U jego podstaw leży przekonanie, że kilka dodatkowych dni na refleksję eliminuje pośpiech i pozwala uniknąć późniejszego żalu.
W krajach skandynawskich, Wielkiej Brytanii, Kanadzie czy niektórych stanach USA „cooling-off period” nie obowiązuje. We Francji całkowicie zniesiono go w 2015 roku.
Posłanka lewicy Michèle Delaunay nazwała go infantylnym wymysłem. Pytała: „Czy nie sądzicie, że kobieta, która ma w ręku test ciążowy, nie zaczęła już okresu refleksji?”
Dokładnie potwierdza to badanie przeprowadzone przez Sama Rowlanda i Kevina Thomasa z brytyjskiego Uniwersytetu Bournemouth: u większości kobiet proces decyzyjny zaczyna się już w momencie przypuszczeń, że mogły zajść w ciążę. Przed pierwszym kontaktem z lekarzem, kobieta konsultuje się średnio z 6 zaufanymi osobami ze swojego otoczenia. Do kliniki zgłasza się, kiedy jest pewna, jaką decyzję podjąć. W ankiecie wypełnianej przez pacjentki podczas pierwszej wizyty w klinice, 4 proc. zaznaczyło, że są „raczej pewne” a 95 proc. - „całkowicie pewne”. W badaniu przeprowadzonym w 2014 w stanie Utah, gdzie obowiązuje 72-godzinny „cooling-off period”, prawie ¾ kobiet zadeklarowało, że ten okres nie miał żadnego wpływu na ich wybór, a 17 proc. - że utwierdził je we wcześniejszej decyzji.
Zamierzonego skutku nie przynoszą też opresyjne metody forsowane przez anti-choice. W 2017 rok grupa psychologów opublikowała w czasopiśmie naukowym PLOS ONE wyniki kilkuletnich badań nad wpływem przymusowego USG na decyzje pacjentek. Wynika z nich, że 98,4 proc. pacjentek kliniki w Wisconsin, gdzie nakaz obowiązuje, było pewne swojej decyzji. Zarówno przed, jak i po obejrzeniu obrazu.
Pogłębione wywiady z osobami, które deklarowały wątpliwości, wykazywały zazwyczaj, że istniały one już wcześniej. Wiązały się najczęściej z naciskami ze strony partnera, czy konfliktem wartości u religijnych osób. Dużo zależało też od faktu, czy kobieta mogła ubiegać się o refundację zabiegu, czy musiała w całości pokryć jego koszty.
Argumenty badaczy nie przekonają jednak polityków i działaczy anti-choice, którym czasem wymsknie się komentarz o prawdziwym celu „cooling-off period”.
W 2011, gdy Rosja wprowadziła aż tygodniowy okres odczekania, ówczesna przewodnicząca komisji ds. rodziny w Dumie, Yelena Mizulina, przyznała w wywiadzie dla agencji Reuters, że zadziałały tu względy religijne i „fakt, że Rosja wymiera”. “Nie można lekceważyć kryzysu demograficznego w Rosji. Ameryce nie grozi wymarcie, więc może pozwolić sobie na większą wyrozumiałość”, powiedziała.
Rok później, na kongresie Value Voters Summit, Michael J. New z Instytutu im. Charlotte Lozier , mówił wprost: „Wymagajmy, aby kobiety obejrzały zdjęcie USG albo musiały odwiedzić przychodnię dwukrotnie. To podnosi koszty; to uniemożliwia przeprowadzenie aborcji. Okres odczekania też można przedłużać”.
I to się akurat fundamentalistom udało — w przeciwieństwie do obowiązkowych USG i pseudomedycznych straszaków, „cooling-off period” faktycznie zmniejsza ilość aborcji.
Przeciętna Amerykanka, która przerywa ciążę w jednym z konserwatywnych stanów USA, zarabia poniżej średniej, często nie ma z czego zapłacić czynszu i jest samotną matką. Większość opłaca zabieg z własnej kieszeni. Każda wizyta w klinice aborcyjnej wiąże się z kosztami dojazdu, często wielogodzinnego, ewentualnego noclegu i załatwienia opieki dla dzieci.
Przykładowo, w stanie Tennesee, wprowadzenie 24-godzinnego okresu odczekania i dwóch obowiązkowych wizyt w klinice, zwiększyło koszty logistyki średnio o ok. 280 dolarów. Pracowniczki na śmieciowych umowach tracą też „dniówkę” i muszą liczyć się z konsekwencjami ze strony pracodawcy.
Wymóg dwóch wizyt w klinice nie tylko podwaja koszty logistyki, ale często zmusza kobiety do poszukiwania innych, jeszcze droższych rozwiązań.
Badania Caitlin Myers z amerykańskiego Middlebury College pokazały, że w stanach, w których wprowadzono ten nakaz, odsetek aborcji zmniejszył się o 9 proc. Ale o tyle samo wzrosła ich liczba w stanach sąsiednich z mniej restrykcyjnym prawem. Wydłużone procedury i problemy logistyczne sprawiły też, że wiele kobiet „nie wyrobiło się” do końca 12. tygodnia. Aż o 19 proc. wzrósł odsetek ciąż przerywanych w drugim trymestrze. To z kolei jest dużo droższe: według Instytutu Guttmachera średni koszt aborcji w pierwszym trymestrze to 508 dolarów; w drugim trymestrze – 1,190 dolarów.
Na wydłużanie procedur i dodatkowe koszty najbardziej narażone są kobiety z mniejszości etnicznych, najmłodsze i mieszkające w biednych regionach o wysokiej stopie bezrobocia. Część z nich prawdopodobnie dojdzie do ściany i będzie musiała zrezygnować z zabiegu.
Pytanie tylko, o czy takie „tak dla życia” chodzi jego obrońcom.
Najlepszych argumentów przeciwko jakimkolwiek „bezpiecznikom” mającym chronić kobietę przed przyszłym żalem dostarcza raport pięciu badaczek opublikowany w czasopiśmie Social Science & Medicine w 2020 roku. Przez pięć lat psycholożki przyglądały się emocjom i ocenom decyzji o przerwaniu ciąży 667 kobiet w 21 stanach USA. Choć ponad połowa z nich przyznawała, że decyzja o aborcji nie była łatwa, to już po tygodniu od zabiegu 97,5 proc. deklarowało, że była dobra. I że nie odczuwają z jej powodu żalu. Pięć lat po zabiegu, odsetek ten wzrósł do 99 proc.
Można oczywiście argumentować, że bariery w dostępie do aborcji ochronią te 1 proc. kobiet, które żałują swojego wyboru.
Jeśli jednak państwo chciałoby zabezpieczyć wszystkich przed skutkami złych decyzji reprodukcyjnych, to co zrobić z 19 proc. matek niemieckich i ok. 14 proc. brytyjskich, które żałują decyzji o rodzicielstwie i nie podjęłyby jej kolejny raz? (dane instytutu YouGov)
Autorki raportu z Social Science & Medicine zauważyły też, że pewność co do decyzji o aborcji nie zawsze szła w parze z emocjami odczuwanymi przez kobiety przed i po zabiegu.
Wiele kobiet, pomimo przekonania o słuszności swojego wyboru, mówiło o mieszance ulgi i spokoju ze wstydem i poczuciem winy. Zły stan emocjonalny, utrzymujący się długo po zabiegu, najczęściej był powiązany z wcześniejszymi problemami psychologicznymi i brakiem wsparcia. Wpływały nań również trudności w dostępie do zabiegu (zwłaszcza u osób, którym na początku odmówiono aborcji), a także nieadekwatne informacje o „bólu odczuwanym przez płód”, czy możliwej bezpłodności.
Badaczki podkreślają również, że są kobiety bardzie podatne na negatywne emocje po przerwaniu ciąży. Powinny one dostać profesjonalne wsparcie. Chodzi m.in o osoby, które doświadczają przemocy w związku, nie mogą liczyć na wsparcie bliskich, lub wcześniej zmagały się z problemami psychologicznymi. Pomoc psychologiczną należy też zapewnić kobietomze społeczności, w których aborcja jest potępiana i stygmatyzowana. I taka pomoc faktycznie należy się wszystkim Polkom.
Na zdjęciu: aktywistka trzymająca banner „Legalna aborcja” na demonstracji przed Kongresem w Buenos Aires, 18 listopada 2020 r. Dzień wczesniej prezydent Argentyny Alberto Fernandez ogłosił, że prześle Kongresowi ustawę o legalizacji aborcji. Fot. Juan Mabromata /AFP
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Komentarze