Rządowy projekt zmian w kodeksie drogowym, który po raz pierwszy od 26 lat podniesie wysokość mandatów, jest już w parlamencie. "Stajemy przed szansą, by poprawić bezpieczeństwo na drogach" - piszą dla OKO.press aktywiści Jan Mencwel (Miasto Jest Nasze) i Jakub Nowotarski (Akcja Miasto)
Decyzje, które w najbliższych tygodniach może podjąć polski parlament, dają szansę na uratowanie setek żyć. Ale stanie się tak tylko wtedy, gdy politycy do obecnie wprowadzanych zmian dołożą jeszcze jeden, kluczowy element: lepszą egzekucję przepisów. Inaczej cała operacja będzie przypominać masową akcję szczepień, ale bez użycia igieł.
Mamy w Polsce jedne z najbardziej niebezpiecznych dróg w Unii Europejskiej. Według raportu Europejskiej Rady Bezpieczeństwa Transportu śmiertelność na drodze w przeliczeniu na milion mieszkańców uplasowała nas na 4. miejscu od końca w całej Unii. Gorzej było tylko w Bułgarii, Rumunii i Łotwie.
Na szarym końcu jesteśmy zaś, gdy liczbę ofiar śmiertelnych na drodze porównamy z liczbą kilometrów pokonanych przez kierowców.
W 2019 roku na drogach w Polsce zginęło niemal 3 000 osób, a kolejne 35 tysięcy zostało rannych, w tym wiele ciężko. Niektórzy z nich już nigdy nie wrócą do sprawności, co rzutuje na sytuację nie tylko samych ofiar, ale także ich rodzin, których życie po wypadku zmienia się bezpowrotnie.
Te prawie 40 000 ofiar wypadków drogowych rocznie to nie tylko ludzkie tragedie, ale także olbrzymie koszta dla budżetu państwa. Krajowa Rada Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego szacowała, że łączny koszt kolizji i wypadków drogowych w Polsce w 2018 wyniósł 56,6 mld złotych! To więcej niż roczny koszt programu 500+, czy ponad dwa razy więcej niż łączny roczny koszt inwestycji w drogi ekspresowe i autostrady.
Liczby te wyglądają jeszcze bardziej przerażająco przy przeliczeniu kosztów na pojedynczą ofiarę. Mowa tu o średnio 2,4 miliona złotych w przypadku ofiary śmiertelnej, aż o 3,3 miliona złotych w przypadku ofiary ciężko rannej i 48,2 tysiąca złotych u ofiary lekko rannej. Aż 58 proc. (33 z 57 miliardów złotych) kosztów wypadków i kolizji drogowych jest związanych z ofiarami ciężko rannymi.
Nasza pozycja niechlubnego antylidera Europy w bezpieczeństwie na drogach to efekt wieloletniego politycznego porozumienia ponad podziałami.
Przypomnijmy: maksymalna stawka mandatu za wykroczenie drogowe nie zmieniła się w Polsce od 26 lat!
Gdyby ta stawka zmieniała się wraz ze średnią pensją w kraju, za najcięższe grzechy kierowcy płaciliby ponad 4000 zł. Jeszcze więcej, ponad 4500 zł, byłoby to przy powiązaniu stawek mandatów z wynagrodzeniem minimalnym. Za wykroczenia drogowe płacimy więc relatywnie coraz mniej.
Niskie kwoty mandatów to jeden z fundamentalnych powodów, przez które polskie drogi należą do najniebezpieczniejszych w Europie.
Nowa propozycja rządu o urealnieniu stawek mandatów drogowych, niewaloryzowanych od ćwierćwiecza, powinna zyskać szerokie poparcie, bo to nakazuje polityczna odpowiedzialność. Także badania opinii publicznej pokazują jasno, że zdecydowana większość obywateli popiera ten kierunek zmian.
Przypomnijmy: głosowany wkrótce w Sejmie rządowy projekt zmian, który ma poprawić bezpieczeństwo na polskich drogach, zakłada, że maksymalny mandat za wykroczenia drogowe będzie wynosił 5 tys. zł, a w przypadku grzywny od sądu będzie to 30 tys. zł.
Za przekroczenie prędkości o ponad 30 km/h piraci drogowi zapłacą 1 500 zł, podobnie za nieustąpienie pierwszeństwa pieszym. A w dodatku za złamanie niektórych przepisów po raz kolejny w okresie dwóch lat kary mogą być jeszcze wyższe.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że sprawcami 88 proc. wypadków drogowych w Polsce są kierowcy. Może to się wydawać zaskakujące, dopóki nie uświadomimy sobie, że 90 proc. kierowców przekracza prędkość poza obszarem zabudowanym, a 85 proc. kierowców przekracza prędkość przy przejściach dla pieszych w mieście. A to właśnie nadmierna prędkość jest najczęstszą przyczyną wypadków z ofiarami.
W tym kontekście urealnienie stawek mandatów to bez wątpienia słuszny i potrzebny krok, bo polscy kierowcy muszą zdjąć nogę z gazu. Surowość i dotkliwość kary zapewne skłoni część osób do refleksji. Pytanie jednak brzmi, czy ten ruch wystarczy, żeby znacząco poprawić bezpieczeństwo na polskich drogach i zmniejszyć liczbę tragedii ludzkich?
Odpowiedzi należy szukać w nieuchronności kary. Same wyższe stawki mandatów mogą nie wystarczyć, jeśli drogowi bandyci będą mieli poczucie, że bycie złapanym na łamaniu przepisów jest mało prawdopodobne. A tak niestety wygląda sytuacja na polskich drogach: mamy nie tylko śmiesznie niskie kary, ale także fatalny system ich egzekwowania.
Zacznijmy od najłatwiej policzalnego elementu tego systemu, czyli fotoradarów. Mamy ich w kraju zdecydowanie zbyt mało. Najwyższa Izba Kontroli w swojej “megainformacji o bezpieczeństwie uczestników ruchu drogowego” porównuje liczbę fotoradarów do wielkości krajów. Dla Polski ten współczynnik jest 2,5 razy mniejszy niż dla Francji, 6,3 niż dla Niemiec i aż 23 niż dla Belgii. A to najprostsza metoda do kontroli prędkości samochodów, bo może być w całości zautomatyzowana.
Skuteczność fotoradarów udowodnił Instytut Transportu Samochodowego, który przeanalizował miejsca, z których fotoradary zniknęły w 2016 r., gdy samorządy straciły możliwość korzystania z urządzeń nadzoru nad kierowcami. Liczba ofiar śmiertelnych wzrosła w tych miejscach średnio o 46 procent.
Podobne wnioski przytoczył NIK we wspomnianej megainformacji: “w zdecydowanej większości miejsc, w których ustawione były urządzenia rejestrujące, zmniejszeniu uległa zarówno liczba pojazdów przekraczających dozwoloną prędkość, jak i liczba zdarzeń drogowych.”
W świetle powyższych liczb – zarówno koszcie wypadków drogowych, jak i liczbie ofiar śmiertelnych na drogach – postawienie na fotoradary jest inwestycją. I nie chodzi tu o sięganie do czyjejś kieszeni, tylko o oszczędność z powodu mniejszej liczby wypadków. To po prostu inwestycja w ludzkie życie.
Skuteczność fotoradarów jest też potwierdzona w innych krajach.
Naukowcy z londyńskiego Imperial College przeanalizowali dane z 771 fotoradarów w Anglii. Wynika z nich, że liczba wypadków w ich okolicach spadła o 15 proc. Ponad 2 500 fotoradarów zainstalowanych we Francji w latach 2003-2010 (w Polsce jest ich dziś raptem ok. 500) pozwoliła uniknąć 15 tysięcy śmierci na drodze i kolejnych 62 tysięcy osób rannych w wypadkach.
To szacunki Francuskiego Instytutu IFSTTAR. I to nie koniec działań francuskich władz na rzecz poprawy bezpieczeństwa na drogach i kontroli prędkości, bo dwa lata temu ogłosił plan zainstalowania 1 200 kolejnych urządzeń do końca 2020 roku. Francuskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nazwało je fotoradarami przyszłości, bo automatycznie potrafią też wystawić mandat za brak zapiętych pasów lub rozmowę przez telefon.
W Polsce, w wyniku wspomnianej zmiany z 2016 roku – odebraniu samorządom możliwości kontrolowania prędkości – system fotoradarów jest scentralizowany. W debacie publicznej pojawiają się anegdotyczne argumenty o fotoradarach straży gminnych, które miały być “skokiem na kasę”, a nie dbaniem o bezpieczeństwo. I rzeczywiście, również NIK wskazywał na takie sytuacje, ale jednocześnie kontrolerzy stwierdzili: “Nie budziła natomiast zastrzeżeń NIK lokalizacja większości samorządowych fotoradarów stacjonarnych. Ich maszty stanęły najczęściej w miejscach, gdzie wcześniej dochodziło do niebezpiecznych wypadków".
W tym kontekście cała narracja o “skoku na kasę”, jakiego rzekomo dokonywały samorządy ustawiając fotoradary, po prostu się nie broni. Oczywiście, jasne jest, że lokalizacje fotoradarów gminnych powinny opierać się na czytelnych kryteriach związanych z bezpieczeństwem lub być opiniowane przez Policję czy Główny Inspektorat Transportu Drogowego.
Równie jasne jest jednak, że odebranie samorządom decyzyjności w kwestii lokalizacji fotoradarów obniżyło bezpieczeństwo na polskich drogach. Ten błąd trzeba naprawić.
Ale to nie jedyna rzecz do poprawy, jeśli chodzi o egzekucję przepisów. Jak pokazał raport NIK z listopada 2019 r., połowa kierowców ukaranych mandatami drogowymi nie płaci ich, bo ulegają przedawnieniu. Budżet państwa traci na tym ponad 100 milionów zł rocznie, a co gorsza, poczucie bezkarności u łamiących przepisy kierowców się zwiększa.
Jest prosty sposób na to, jak zmienić ten stan rzeczy: egzekucja mandatów za wykroczenie drogowe poprzez system CANARD, patrole policji i inne uprawnione służby powinna być prowadzona w uproszczonym postępowaniu administracyjnym, a nie jak obecnie w postępowaniu wykroczeniowym.
Bo daje ono możliwość nieuczciwym kierowcom uniknięcia kary poprzez nieodbieranie korespondencji lub przeciąganie postępowania. W sytuacji, gdy nowoczesne technologie w sposób bardzo precyzyjny są w stanie zidentyfikować pojazd, którego kierowca popełnia wykroczenia, obowiązkiem właściciela powinno być wskazanie kierującego bez prowadzenia żmudnego, kosztownego i długotrwałego postępowania.
I wreszcie ostatni element, który jest konieczny do zreformowania, jeśli rząd chce na poważnie poprawić bezpieczeństwo na drogach. To sposób funkcjonowania policji i nastawienie tej służby do sytuacji na drogach, przede wszystkim w kwestii bezpieczeństwa pieszych.
Jak pokazał raport NIK z lutego 2021 r., w swoich akcjach poprawy bezpieczeństwa niechronionych uczestników ruchu drogowego policja uwagę skupia głównie na zachowaniu... pieszych i rowerzystów. Dzieje się tak, pomimo że badania jasno pokazują, iż to głównie kierowcy powodują wypadki z ofiarami śmiertelnymi, a 90 proc. z nich nie przestrzega przepisów dojeżdżając do przejścia dla pieszych.
Jak pisze Najwyższa Izba Kontroli: “(...) wobec pieszych zastosowano od pięciu (w 2019 r.) do ośmiu (w 2016 r.) razy więcej pouczeń, mandatów i wniosków o ukaranie. Choć jak pokazują dane wypadków i kolizji z winy pieszych było mniej niż z winy kierowców”.
Kontrolerzy zauważyli też, że akcje edukacyjne policji skierowane są głównie do pieszych, w szczególności do dzieci i polegają przede wszystkim na rozdawaniu im odblasków.
To podejście musi się zmienić i jest to zadaniem nadzorujących tę służbę polityków, by wydać odpowiednie rozporządzenia dla komendantów Policji. Niestety, znany z twardej ręki minister Mariusz Kamiński akurat w sprawie bezpieczeństwa na drogach wykazuje się zaskakującą wyrozumiałością dla bandytów. Szkoda, bo podległa mu służba ma w ręku wszelkie narzędzia by realnie uratować setki, jeśli nie tysiące żyć ludzkich. Wystarczy, że wreszcie skupi się na tych, którzy powodują największe zagrożenie na polskich drogach: na kierowcach przekraczających prędkość.
Wspomniane 26 lat bez zmian maksymalnych stawek drogowych za piractwo drogowe to efekt politycznego porozumienia ponad podziałami. Od ćwierćwiecza politycy nie mieli odwagi na daleko idące zmiany w prawie o ruchu drogowym. Mimo tysięcy ofiar śmiertelnych czy krytycznych głosów ekspertów oraz Najwyższej Izby Kontroli panowała w tej sprawie polityczna znieczulica.
W międzyczasie zmieniły się jednak nastroje społeczne, również w wyniku tragicznych wypadków, które wstrząsnęły opinią publiczną. Przykładem może być śmiertelne potrącenie na ul. Sokratesa w Warszawie, gdzie na przejściu dla pieszych młody mężczyzna odepchnął żonę i syna w wózku, ale sam został zabity przez kierowcę, który przy ograniczeniu 50 km/h jechał aż 136 km/h.
Inne podejście społeczeństwa daje szansę na nowe polityczne porozumienie ponad podziałami: porozumienie na rzecz zakończenia bezkarności drogowych bandytów. Ważne jednak, by politycy nie zatrzymali się w pół kroku i zadbają o skuteczne egzekwowanie przepisów. Do tego konieczne jest przywrócenie fotoradarów samorządom i realne działania Policji na rzecz bezpiecznych dróg. Gdy chodzi o życie, nie pora na zgniłe kompromisy.
Współzałożyciel i prezes Stowarzyszenia Akcja Miasto, największego ruchu miejskiego we Wrocławiu. Doktor nauk ekonomicznych, laureat nagrody Prezesa Rady Ministrów za najlepsze rozprawy doktorskie w 2017 roku.
Współzałożyciel i prezes Stowarzyszenia Akcja Miasto, największego ruchu miejskiego we Wrocławiu. Doktor nauk ekonomicznych, laureat nagrody Prezesa Rady Ministrów za najlepsze rozprawy doktorskie w 2017 roku.
Aktywista, publicysta, współzałożyciel i były prezes, a obecnie Sekretarz Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Autor książki „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta”.
Aktywista, publicysta, współzałożyciel i były prezes, a obecnie Sekretarz Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Autor książki „Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta”.
Komentarze