Administracja Bidena odsyła z amerykańskiej granicy setki tysięcy ludzi, nie dając im nawet szansy na złożenie wniosku o azyl. Jednocześnie wpuszcza do USA znacznie więcej imigrantów niż administracja Trumpa i chce uregulować status milionów ludzi przebywających tam nielegalnie
Ponad 30 tysięcy Haitańczyków dotarło w ostatnim czasie do południowej granicy Stanów Zjednoczonych. W miejscu ich największej koncentracji – niedaleko niewielkiej, liczącej około 35 tys. mieszkańców miejscowości Del Rio w Teksasie – powstał prowizoryczny obóz.
Obóz to jednak za dużo powiedziane – kilkanaście tysięcy imigrantów po prostu siedziało i czekało pod potężnym mostem nad rzeką Rio Grande. Pozbawieni wsparcia ze strony amerykańskiej, ludzie ponownie przekraczali rzekę, wracając do Meksyku, po to tylko jednak, aby kupić wodę, żywność czy pieluchy dla dzieci, a następnie wracali na teren Stanów Zjednoczonych.
Funkcjonariusze amerykańskiej straży granicznej patrolujący teren konno próbowali wypchnąć obładowanych workami z jedzeniem ludzi z powrotem do Meksyku. Cała akcja nie miała szans powodzenia, a dodatkowo zdjęcia i nagrania strażników na koniach przepychających czarnoskórych imigrantów obiegły Stany Zjednoczone, wywołując oburzenie [Fotografie można zobaczyć np. TUTAJ].
I chociaż ostatecznie okazało się, że rzekome bicze, którymi mieli posługiwać się strażnicy to po prostu lejce, nie miało to już większego znaczenia. Sytuacja wywołała u wielu Amerykanów jednoznaczne skojarzenia z obrazami białych nadzorców patrolujących plantacje bawełny w czasach niewolnictwa.
Administracja Bidena, w tym sam prezydent, wiceprezydentka Kamala Harris i szef resortu bezpieczeństwa wewnętrznego (Department of Homeland Security, DHS), wyrazili oburzenie. Pograniczników zawieszono, Biały Dom zapowiedział śledztwo i ukaranie winnych, a dodatkowo ogłoszono, że patrole konne nie będą na razie wykorzystywane na granicy z Meksykiem, chociaż straż graniczna korzysta z nich od… 1924 roku!
Żadna z tych reakcji nie dotyka procesów stojących za wzrostem liczby imigrantów ani nie pozwoli na ich bardziej humanitarne traktowanie – Biden i jego ekipa starali się po prostu zapanować nad kryzysem wizerunkowym.
Jednocześnie przystąpiono do szybkiego usuwania prowizorycznego obozu. Jak poinformował 24 września stojący na czele DHS Alejandro Mayorkas – także imigrant, urodzony w Hawanie potomek uciekinierów z Kuby – ostatecznie z około 30 tys. Haitańczyków, którzy przybyli na granicę, ponad 12 tys. dostało szansę na złożenie wniosku o azyl i do czasu rozpatrzenia ich sprawy mogą pozostać w USA.
Z pozostałej części 8 tysięcy rzekomo dobrowolnie wróciło do Meksyku, około 5 tysięcy wciąż było weryfikowanych, a 2 tysiące zostało odesłanych do Haiti, bez możliwości złożenia jakichkolwiek wniosków. Od tego czasu liczebność tej ostatniej grupy wzrosła do 6 tysięcy. To znaczy, że w ciągu dwóch tygodni Amerykanie odesłali do Haiti trzy razy więcej ludzi niż okresie od lutego do połowy września.
Działania Bidena budzą kontrowersje, bo opierają się na wątpliwych przepisach, tzw. Regulacji 42 (Title 42), które pozwalają na szybkie wydalenie imigrantów ze względu na zagrożenie epidemiologiczne.
Administracja przekonuje, że Title 42 to nie element polityki migracyjnej, lecz polityki zdrowotnej. Fakty są jednak takie, że obecnie stosuje się to narzędzie na masową skalę – większą niż za prezydentury Trumpa.
O ile od marca 2020 roku (kiedy przepisy zaczęto stosować) do czasu zmiany w Białym Domu, Amerykanie odesłali w ten sposób około 450 tys. migrantów, to od końca stycznia taki los spotkał już blisko 800 tys. ludzi!
W przypadku wspomnianych Haitańczyków to rozwiązanie budziło szczególne wątpliwości, ponieważ znaczna część imigrantów na granicę USA przybyła nie z Haiti, lecz z Brazylii i Chile, dokąd uciekli po katastrofalnym trzęsieniu ziemi z 2010 roku.
Oto więc ludzie od dawna mieszkający poza Haiti, zostali odesłani do kraju, który nie tylko zmaga się z potężnymi kryzysami (kolejne, niedawne trzęsienie ziemi, zabójstwo prezydenta, przemoc ze strony gangów), ale z którym od lat nic ich nie łączy.
Czy to znaczy, że migracyjna polityka ekipy Bidena nie różni się od polityki Trumpa lub jest nawet bardziej radykalna? Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana.
Nowy prezydent mierzy się z potężną liczbą potencjalnych imigrantów. Tylko w lipcu straż graniczna odnotowała około 200 tys. przypadków przekroczenia południowej granicy – najwięcej od marca 2000 roku! Dla porównania w rekordowym za czasów administracji Trumpa maju 2019 roku takich przypadków było niespełna 170 tys., a w czasie pandemii liczba spadła do nawet kilkunastu tysięcy.
O ile w całym 2020 roku straż graniczna doliczyła się 458 tys. prób przekroczenia granicy, to w 2021 jest ich już ponad 1,5 miliona!
W rezultacie, chociaż obecnie Amerykanie odsyłają do krajów pochodzenia znacznie więcej ludzi niż za czasów Trumpa, to już odsetek odsyłanych migrantów jest znacznie niższy. Podczas gdy za rządów poprzedniego prezydenta natychmiast odsyłano około 90 proc. imigrantów, dziś (dane lipiec 2021) Amerykanie wydalają mniej niż połowę złapanych na granicy imigrantów, a 53 proc. dostaje szansę oczekiwania na orzeczenie w swoich sprawach na terenie USA.
Czy to dużo czy mało, nie rozstrzygam – zwracam jedynie uwagę na różnicę.
Pokazuje ona bowiem, że administracja Bidena próbuje w polityce migracyjnej iść drogą środka, równoważąc racje różnych stron – z jednej strony odcina się od bezwzględnej i uznawanej przez część elektoratu za niehumanitarną, polityki Trumpa, z drugiej nie chce stworzyć wrażenia, że nie panuje nad sytuacją.
Skutek jest taki, że nowy prezydent znalazł się w najgorszym możliwym położeniu – zbiera bowiem krytykę zarówno ze strony Republikanów, jak i części Partii Demokratycznej.
Niewykluczone też, że bardziej liberalne podejście Bidena do migracji – lub przynajmniej taki jego wizerunek – zachęca potencjalnych migrantów do podjęcia próby.
I znów przykład Haitańczyków dobrze ilustruje wyzwania stojące przed amerykańskimi władzami. Jeszcze w maju ogłosiły one przyznanie Haitańczykom tak zwanego Temporary Protected Status, czyli statusu, który zakazuje ich deportacji, a jednocześnie pozwala na podjęcie pracy i nie wyklucza starań o zezwolenie na stały pobyt w USA. Decyzję uzasadniano wyjątkowo trudną i niebezpieczną sytuacją na Haiti.
Część pytanych przez media imigrantów przyznawała, że decyzja Białego Domu – w połączeniu z coraz trudniejszymi warunkami życia oraz pogarszającym się stosunkiem do imigrantów w Chile i Brazylii – zachęciła ich do zaryzykowania podróży do USA.
Kłopot w tym, że decyzja Amerykanów dotyczyła wyłącznie Haitańczyków już przebywających w Stanach, a nie nowych imigrantów. Skończyło się na tym, że ta sama administracja, która pozwoliła niektórym Haitańczykom na pozostanie w USA ze względu na katastrofalne warunki życia w ich kraju, teraz odsyła innych na Haiti, chociaż warunki życia nie poprawiły się tam ani na jotę.
Czy w najbliższym czasie w amerykańskiej polityce migracyjnej coś się zmieni? Na gruntowne reformy się nie zanosi. Demokraci chcieliby wprowadzić przepisy stwarzające „drogę do obywatelstwa” co najmniej kilku milionom nielegalnych imigrantów przebywających w USA.
Próbowali „upchnąć” ten projekt do wielkiej ustawy budżetowej, bo takie ustawy można przegłosować w Senacie zwykłą większością, którą mają. Wszystkie inne wymagają co najmniej 60 głosów, czyli 10 głosów republikańskich, a na te nie ma co liczyć.
Próbę Partii Demokratycznej storpedowała jednak … parlamentarna urzędniczka, uznając ją za pogwałcenie reguł. Oczywiście reguły można zmienić i to zwykłą większością, ale na to z kolei nie zgadza się niewielka grupka Demokratów. I tak impas trwa.
Czy jednak zalegalizowanie pobytu tych kilku milionów ludzi już przebywających w USA zmieniłoby sytuację na granicy? Częściowo tak, bo bliscy nowo zalegalizowanych imigrantów uzyskaliby legalny sposób na emigrację do USA w ramach programu łączenia rodzin. Nie musieliby więc podejmować prób nielegalnego przekroczenia granicy. Ale ta zmiana i tak dotyczyłaby tylko części osób zatrzymywanych na pograniczu z Meksykiem.
Analiza pierwotnych, głębokich przyczyn imigracji z krajów biedniejszych do tych bardziej zamożnych (w tym do Europy i Polski), nie zapowiada poprawy sytuacji. Wręcz przeciwnie, pozwala zakładać, że liczba imigrantów będzie tylko rosnąć.
„W 2020 roku 270 milionów osób mieszkało w kraju, do którego wyemigrowali. To o 100 milionów więcej niż w roku 2000”, czytamy w raporcie „Global Trends 2040” przygotowanym przez amerykańską agencję wywiadowczą National Intelligence Council.
I nic nie wskazuje na to, by ta tendencja miała się odwrócić. Według autorów raportu w ubogich państwach Ameryki Łacińskiej czy Afryki Subsaharyjskiej rozmaite czynniki „wypychające” ludzi na emigrację nakładają się na siebie, tworząc błędne koło, z którego niezwykle trudno będzie się wyrwać.
Jakie to czynniki? Przede wszystkim rosnąca liczba ludności – już wkrótce to właśnie Afryka Subsaharyjska będzie niemal w całości odpowiadać za wzrost światowej populacji. W rezultacie kraje biedniejszej części świata będzie zamieszkiwać ogromna liczba młodych ludzi stłoczonych w miastach bez odpowiedniej infrastruktury i dostatecznej liczby miejsc pracy, podczas gdy bogatsze społeczeństwa nadal będą się szybko starzeć.
Liczba Chińczyków po 65. roku życia ma się podwoić w ciągu dwóch najbliższych dekad. Jeśli tak się stanie, będzie ich 350 milionów – czyli więcej niż obecnie wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych, trzeciego kraju na świecie pod względem liczby ludności.
Z kolei mediana wieku w Japonii i Korei Południowej wzrośnie do 53 lat z obecnych 48 i 44. W Europie granicą dzielącą społeczeństwo na pół pod względem wieku będzie 47 lat. W Afryce Subsaharyjskiej ten wskaźnik także nieznacznie wzrośnie – do… 22 lat.
Większość tych wszystkich ludzi będzie mieszkała w miastach – w 2040 roku na terenach miejskich ma mieszkać 2/3 światowej populacji. Prawdopodobnie będą to też miasta duże, powyżej miliona mieszkańców. Liczba mieszkańców takich aglomeracji rosnąć będzie najszybciej właśnie w najbiedniejszych krajach, gdzie zwiększy się z miliarda obecnie do 2,5 miliarda za 20 lat.
Można śmiało przewidywać, że ubogie państwa nie będą w stanie w tak krótkim czasie stworzyć odpowiedniej infrastruktury dla tak dużej liczby ludzi – co oznacza, że wielu z nich trafi do dzielnic nędzy, bez dostępu do podstawowych usług.
Do tego dodajmy fakt, że konsekwencje zmian klimatycznych także nie uderzą we wszystkie państwa jednakowo. Te bogatsze mogą się przygotować, inwestując w zabezpieczenia przed skutkami katastrof naturalnych czy w systemy wczesnego ostrzegania.
Mogą także lepiej zadbać o dostęp do wody, przygotować sektor energetyczny czy zmodernizować i wspomóc dopłatami rolnictwo. To samo dotyczy potencjalnych przyszłych kryzysów zdrowotnych w rodzaju obecnej pandemii – gospodarki i populacje biedniejszych państw zapewne odczują je bardziej i będą dłużej walczyć z ich skutkami.
Państwa zamożne mają w tej sytuacji z grubsza trzy wyjścia. Mogą imigrantów wpuścić, co do pewnego stopnia będzie konieczne ze względu na potrzeby ich gospodarek, ale z pewnością nie obejmie wszystkich imigrantów. Rządy mogą więc próbować utrudniać migrację, aby zniechęcić ludzi do podejmowania ryzyka.
Jeśli jednak już dziś całe rodziny są gotowe ruszyć skrajnie wyczerpującą i niebezpieczną podróż liczącą kilka tysięcy kilometrów – na przykład z Chile do Stanów Zjednoczonych – to trudno sobie wyobrazić jak drastyczne trzeba by podjąć kroki, aby ich do emigracji zniechęcić.
Rozwiązanie trzecie – najtrudniejsze – to poprawienie sytuacji w krajach macierzystych na tyle, by życie w nich i perspektywy na przyszłość były co najmniej znośne.
Autorzy wspomnianego raportu „Global Trends 2040” przekonują, że
skala migracji rośnie w krajach, gdzie PKB per capita osiąga 4000 dolarów, kiedy ludzie mają dość środków, by opłacić podróż, a zaczyna zwalniać przy poziomie 12 tys. dolarów, gdy państwo zbliża się do kategorii państw zamożnych.
To oczywiście uproszczona relacja – poza PKB równie ważne wydają się takie czynniki jak poziom bezpieczeństwa, sytuacja polityczna czy widoki na rozwój.
Jeśli jednak nic się nie zmieni, w najbliższych latach będziemy obserwowali wzrost liczby młodych ludzi w ubogich krajach żyjących w trudnych warunkach, bez wielkich nadziei na lepszą przyszłość i wystawionych na skutki konfliktów zbrojnych, kryzysów zdrowotnych, środowiskowych, gospodarczych i klimatycznych.
W takich warunkach skala migracji zarówno do Stanów Zjednoczonych, jak i Europy, musi rosnąć. Straszenie imigrantami lub zamykanie oczu na problem nie sprawi, że on zniknie. Podobnie jak postawienie płotu na granicy nie sprawi, że wszyscy ci ludzie zostaną w domach.
Łukasz Pawłowski - Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański”. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.
Komentarze