Błoto to życie, ostoja zwierząt, ochłoda w gorące dni. Błoto to narzędzie, które może chronić nasze granice. Ale nie robimy wystarczająco, żeby je ochronić. Paweł Średziński pisze o błocie z okazji Światowego Dnia Mokradeł
2 lutego cały świat obchodzi Dzień Mokradeł. Tradycja jego obchodów sięga 1971 roku, czyli od podpisania Konwencji Ramsarskiej, która swoją nazwę zawdzięcza miejscu, gdzie doszło do tego wydarzenia – miejscowości Ramsar w Iranie, położonej nad Morzem Kaspijskim. Międzynarodowe porozumienie o obszarach wodno-błotnych mogło dawać nadzieję na ochronę cennych terenów.
Niestety, w Polsce wciąż osuszano kolejne bagna, prostowano rzeki i jeszcze mocniej degradowano siedliska kluczowe wtedy dla przetrwania wielu gatunków ptaków wodno-błotnych, a dziś równie krytyczne dla ludzi.
Od tego czasu wiele się zmieniło. W Iranie nie rządzi już szach. U nas nie zmienia się jedno: wciąż nie robi się wiele, żeby degradację tych mokradeł zatrzymać.
Administrację rządową próbują wyręczać organizacje pozarządowe. Nabywają grunty, próbują zatrzymać wodę na bagnach, w olsach, czy na melioracyjnych rowach. Punktowo próbują temu zaradzić parki narodowe i inne, bardziej świadome instytucje, o ile dostaną dofinansowanie.
To jednak wciąż za mało. To nie są rozwiązania systemowe. Wciąż brakuje działań, które kompleksowo zajęłyby się tą kwestią. I tak tkwimy w punkcie nawet nie wyjścia, ale w coraz większym rozkroku, który bardziej przypomina szpagat.
„Widzę to tak” to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości.
Posłużę się definicją autorstwa doktora Andrzeja Jermaczka, wieloletniego prezesa Klubu Przyrodników, którą opublikował niedawno z okazji zbliżającego się Światowego Dnia Mokradeł:
„Najprościej rzecz ujmując mokradła to wszystkie śródlądowe ekosystemy wodne i ziemnowodne, a także przybrzeżne strefy mórz.
Należą więc do nich jeziora, stawy, zbiorniki zaporowe, rzeki, źródła, torfowiska i inne bagna, lasy łęgowe i bagienne oraz strefy przybrzeżne mórz do głębokości 6 metrów – plaże, namuliska, lasy namorzynowe i inne. Taką szeroką definicję przyjmuje się za ujęciem zawartym w dokumentach Konwencji Ramsarskiej”.
Jermaczek dodaje, że „podstawowy błąd popełniany w języku potocznym to zamienne używanie pojęć »mokradła«, »bagna« i »torfowiska«".
"Tymczasem mokradła to pojęcie zdecydowanie najszersze, zawierające w sobie między innymi bagna — obszary o utrzymującym się wysokim nawilgoceniu, porośnięte przez przystosowana do tych warunków roślinność, ale także wiele innych ekosystemów wodno-błotnych. Natomiast bagna zawierają w sobie torfowiska, cechujące się procesami akumulacji osadów organicznych, w odróżnieniu od obszarów bagiennych, na których nie zachodzi akumulacja torfu, na przykład terenów zalewowych w dolinach rzek” – wyjaśnia.
Chociaż ziemia nad Narwią nie jest skuta mrozem i można wbić w nią szpadel, to w miejscu, gdzie jeszcze dekadę temu bywało mokro, nie ma dziś ani grama błota. Wody jest coraz mniej, a będzie jej krytycznie mało. Duża część Polski w podsumowaniu sytuacji hydrologicznej naszego kraju zaświeciła się na czerwono.
Prognozy długoterminowe nie są łaskawe. Ma być na plusie, z krótkimi epizodami naśladującymi zimę. Pozostaje wierzyć w to, że progności z instytutów zajmujących się ogłaszaniem możliwych scenariuszy pogodowych się pomylili.
Tu, gdzie teraz jestem, poprzedniej zimy śnieg był przynajmniej przez parę za krótkich tygodni. W tym roku śniegu nie ma. A jeśli nie ma tej śnieżnej pokrywy, jeszcze silniej odczujemy suszę hydrologiczną.
Bez roztapiających się śniegów będzie jeszcze mniej wody. Już teraz jest jej mało, bo przez poprzednie dekady decydowały inne kierunki w zarządzaniu mokradłami. Wycięliśmy rzekom nerki, jak nazywa się zabagnione doliny. To w nich wszystko, co do rzeki spływało, było filtrowane, sączyło się niespiesznie, podtrzymując przy okazji odpowiednio wysoki poziom wód gruntowych.
Spory kawałek moich młodzieńczych czasów spędziłem w rzecznych dolinach, szukając błota, którego już po peerelowskich melioracjach było w moim rodzinnym regionie białostockim coraz mniej. Te rozlewiska, wśród nich podlatujące rycyki i czajki, dziś są obrazkiem trudnym do wypatrzenia tam, gdzie człowiek jeszcze w XX wieku, odciskał ślad swojego buta w błocie, grzązł czasami po kolana, a zdarzało się, że i po pas. W marcu, czasami nawet w kwietniu.
Dziś już tych wiosennych manewrów w poszukiwaniu powracających z migracji ptaków nie powtórzę. Nie tylko dlatego, że błota nie ma. Ptaki też zaczęły zmieniać swoje migracyjne zwyczaje, coraz bardziej zdezorientowane tym, jak zmienia się świat wokół zastanej przez nie rzeczywistości.
Sucho jest też w dolinie Biebrzy. Jeśli sytuacja się nie zmieni, to pozostanie nam tylko przyglądać się zdjęciom archiwalnym, na których widać, że kiedyś rzeka wylewała. Zaczynam wątpić, czy w tym roku chociaż przez chwilę zobaczymy biebrzańskie rozlewiska. Coraz mocniej wątpię nawet w taką mokrą chwilówkę, która na moment obnaży dawne oblicze tej rzeki. Szykuję się na kolejną odsłonę katastrofy.
W tym wszystkim zaskakujący jest sposób, w jaki decydenci postrzegają kwestię mokradeł i tego, co w nich się kryje, czyli również samych rzek.
Przykład pierwszy z brzegu: plany utrzymania rzek, które konsultowały przez cały styczeń Wody Polskie. Zaplanowane przez tę instytucję prace utrzymaniowe – przy czym nie do końca jest jasne, kogo mają utrzymać te prace, bo raczej nie pomogą w podtrzymaniu życia rzek — które idą pod prąd temu, co już wiemy.
A wiemy naprawdę dużo: że klimat się zmienia, śnieżnych zim nie ma, opady są nieregularne i przez to otrzymujemy przepis na kolejną suszę. Że system utrzymania rzek, zamiast wspierać naturalne procesy, które zawdzięczalibyśmy rzece płynącej jak dawniej, kiedy człowiek nie narzucał jej kierunku i szybkości spływu, czyni coś odwrotnego. Coś, co przypomina wlewanie wody do wanny z odblokowanym odpływem. Wanny tak nie napełnimy, a wody będzie wciąż brakować.
A w końcu: że rzeki przestały rozlewać, na rozlewiskach nie trą się ryby, a na wysepkach, sezonowo izolowanych wodą, ptaki nie mogą wyprowadzać lęgów. Ich populacje dziesiątkują drapieżniki lądowe, które korzystają z faktu, że mogą dobrać się do tych ptaków suchą łapą.
Ktoś powie — przecież mowa tutaj o rybach, ptakach i szerzej o „zwierzątkach”, a to człowiek liczy się najbardziej. Ten „chłopskorozumizm”, który wciąż żyje w wizji świata przyrody poddanej człowiekowi, nie ustaje w wysiłkach, aby te kwestie w najlepszym razie obśmiać. Co tam naukowcy, osoby badające mokradła. Najłatwiej potraktować to, co mówią o potrzebie ochrony tych fragmentów naszego krajobrazu jak kasandryczną przepowiednię. Rzeka jest dziś częściej rowem, prostym kanałem, sprowadzonym do roli urządzenia melioracyjnego.
Tymczasem to ostrzeżenie świata nauki, to nie byle jaka przepowiednia. Nie dość, że kasandryczna, to jeszcze się wypełnia. To, co nas czeka w rezultacie tego, jak nie dba się o mokradła, dzieje się już tu i teraz na naszych oczach. Wysychamy! Rzeki zaczynają być coraz bardziej sezonowe. Doliny takich wysuszonych rzek zaczną coraz bardziej przywodzić na myśl obrazki z odległej sawanny, gdzie żeby napoić swoje zwierzęta trzeba kopać poniżej dna wyschniętej rzeki. I nie będzie w naszym krajobrazie błota! Zamiast błota zastaję coraz częściej pola kukurydzy i inne uprawy sięgające coraz bliżej brzegu.
Zamiast przywracania i naprawiania, zamiast ochrony mokradeł, mamy czyszczenie, pogłębianie, osuszanie. Podmioty odpowiedzialne za zarządzanie polskimi rzekami, ich dolinami i polskim błotem, wydają się głuche na postulaty ekspertów od bagien. Nie widzą, że woda w rzece będzie nagrzewać się szybciej, jeśli wytnie się drzewa rosnące na rzecznej skarpie? Nie widzą, że bobry wykonują potrzebną pracę za darmo, tamując rzeki, spowalniając spływ wody, podwyższając poziom wód gruntowych? Wolą pompować publiczne pieniądze w koparki, odmulanie, wycinanie drzew i demontowanie bobrowych tam.
Mijają kolejne lata, następne ekipy rządzące przychodzą i odchodzą, ale wciąż nie potrafią uporządkować kwestii zarządzania mokradłami.
A błoto? Mamy go coraz mniej.
Błoto to woda, życie, ostoja wielu gatunków zwierząt. To wreszcie gwarancja tego, że lokalnie nie zabraknie wody, a w skwarne dni będzie chłodniej. Mokradła schładzają. Błoto to w końcu wciąż dobra inwestycja w obronność. Lepsza niż kosztowne inwestycje w kolejne przegrody. Jest tylko jedno „ale" – trzeba je mieć. Trzeba je ochronić przed wysychaniem.
Dziś błoto jest na wagę złota. Jest naszym złotem.
Publicysta, dziennikarz, autor książek poświęconych ludziom i przyrodzie: „Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma”, „Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy”, „Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych” i „Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej”.
Publicysta, dziennikarz, autor książek poświęconych ludziom i przyrodzie: „Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma”, „Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy”, „Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych” i „Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej”.
Komentarze