Przy 11 proc. inflacji duża część pracowników realnie traci. Setki tysięcy urzędników domagają się podwyżek, ale PiS na razie się nie ugina. PO proponuje 20 proc. podwyżki dla pracowników publicznych: urzędników, lekarzy, nauczycieli. Mądra propozycja czy polityczny gambit?
„Wzrost płac w sektorze przedsiębiorstw w marcu wyniósł 12,4 proc. rok do roku, inflacja - 11 proc. Wynagrodzenia wciąż rosną więc bardziej niż ceny, ale to dane uśrednione i nie dotyczą wszystkich” – pisaliśmy 25 kwietnia. Dane te dotyczą sektora przedsiębiorstw (firm, które zatrudniają więcej niż dziewięć osób), czyli nieco ponad 6 mln pracowników.
Możemy więc powiedzieć z pewnością, że dla wielu pracowników płace realne spadają. Wśród nich są pracownicy opłacani przez państwo. Czyli ludzie, którzy własną pracą utrzymują niezbędne dla funkcjonowania państwa usługi publiczne: urzędnicy, nauczyciele, lekarze.
„Pracownicy sektora usług publicznych w największym stopniu odczuwają negatywny wpływ wysokiej inflacji” – przypomina wiceprzewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych Piotr Ostrowski.
„Przy inflacji przewyższającej 10 proc. propozycja dwudziestoprocentowych podwyżek nie wydaje się zatem wyjątkowo abstrakcyjna. Musimy pamiętać nie tylko o potrzebie podtrzymania siły nabywczej wynagrodzeń tych pracowników, ale także zapewnienia ich — choćby minimalnych — podwyżek".
"Jeśli chcemy, aby pracownicy usług publicznych nie odchodzili z pracy do sektora prywatnego, jeśli zależy nam na tym, aby pracowali tam wysoce kompetentni i wykwalifikowani pracownicy musimy ich dobrze wynagradzać. W krajach, gdzie usługi publiczne są dobrze finansowane mamy do czynienia z większą spójnością społeczną i po prostu żyje się tam lepiej.”.
Na razie rządzący nie mają żadnej propozycji dla pracowników sektora publicznego.
Przewodniczący PO Donald Tusk zaproponował 20 proc. podwyżki dla całej budżetówki, a więc także lekarzy i nauczycieli.
"Musimy to głośno i wyraźnie powiedzieć: dzisiaj tzw. sfera budżetowa — to są ludzie kultury, sztuki, to są pielęgniarki, ratownicy medyczni, urzędnicy, pracownicy pomocy społecznej — jest w szczególnie trudnej sytuacji" — mówił lider PO na posiedzeniu Rady Krajowej swojej partii 13 kwietnia.
Tusk – zapewne świadomie – nieco miesza tutaj pojęcia. To w pewnym stopniu zrozumiałe – w publicznej świadomości funkcjonuje przede wszystkim termin „budżetówka”, który jest rozumiany jako wszyscy pracownicy, których pracodawcą jest państwo. Natomiast mamy istotne rozróżnienie na państwową sferę budżetową i sferę finansów publicznych. Tusk miał tutaj na myśli tę drugą.
Według szacunków OPZZ, w państwowej sferze budżetowej pracuje około 560 tys. osób. To przede wszystkim urzędnicy. W całej sferze finansów publicznych zatrudnienie jest dużo większe i sięga 2,5 mln osób.
Pod koniec 2021 roku rząd proponował bazowy wzrost płac w państwowej sferze budżetowej o 4,4 proc. To oczywiście niewystarczający ruch wobec dzisiejszej inflacji. Dodatkowo ówczesna decyzja nie oznaczała równomiernego wzrostu płac dla wszystkich urzędników.
Rząd zwiększał fundusz płac o 4,4 proc., ale ostateczne decyzje należą do kierowników poszczególnych jednostek budżetowych. To potencjalnie rodzi bardzo nierównomierne rozłożenie tych podwyżek i dalszą frustrację zdemotywowanej kadry.
Piotr Ostrowski: „Już na początku 2022 roku OPZZ wskazywało, że propozycja wzrostu funduszu płac w państwowej sferze budżetowej, zaproponowana jeszcze w 2021 roku przez rząd (4,4 proc.), jest śmiesznie niska, nieadekwatna do obecnej sytuacji gospodarczej i tak naprawdę oznacza spadek płac realnych. Najbardziej aktualne dane dotyczące inflacji pokazują w jak dużym stopniu symboliczny wzrost płac pracowników budżetówki (jeśli w ogóle nastąpi) negatywnie wpłynie na kondycję budżetów domowych setek tysięcy pracowników w Polsce. Propozycja PO jest zatem zbieżna z naszymi obecnymi postulatami”.
Według Tuska podwyższenie płac w całej budżetówce o 20 proc. będzie kosztować budżet państwa 30 mld złotych. Jak zwykle warto porównać to do najbardziej kosztownego programu rządu PiS, 500+, który rocznie kosztuje rząd około 40 mld złotych. Podwyżka to więc duży wydatek. Ale politycy KO są przekonani, że te pieniądze się znajdą.
Mówiła o tym posłanka Izabela Leszczyna, wiceprzewodnicząca PO, ekonomiczny głos Koalicji Obywatelskiej. 20 kwietnia w Polskim Radiu 24 przypominała, że rząd w budżecie na 2022 rok założył absurdalne 3,3 proc. inflacji. Nawet gdy przygotowywano założenia budżetu, prognozy były wyższe. A gdy budżet uchwalono w grudniu 2021 roku, znaliśmy inflację za listopad – 7,8 proc. W lutym 2022, gdy budżet podpisał prezydent, dane ze stycznia mówiły o wzroście cen o 9,2 proc. rok do roku.
Wszyscy wiedzieli więc, że to fikcja.
Ale ten zapis ma znaczenie. W przypadku gdyby inflacja wynosiła więcej niż 5 proc., rząd byłby zmuszony do podniesienia płacy minimalnej dwukrotnie w ciągu roku. Ale że przepisy odwołują się nie do rzeczywistych danych, a do założeń w ustawie, rząd może łatwo oszukać rzeczywistość.
A niskie założenia inflacji dają rządowi jeszcze jeden atut, głównie do niego odwoływała się Izabela Leszczyna. Obliczenia przychodów budżetowych wykonuje się na podstawie przyjętych założeń makroekonomicznych, więc na podstawie inflacji w wysokości 3,3 proc.
Tymczasem niemal na pewno roczny średni odczyt przekroczy 10 proc. Wyższe ceny oznaczają wyższe wpływy z podatku VAT. Ale dokładna nadwyżka jest trudna do oszacowania. Z drugiej strony rząd znacząco obniża w tym roku podatek PIT, co wiąże się z mniejszymi wpływami do budżetu, w dodatku w tarczach antyinflacyjnych obniża VAT na paliwa i żywność. A koszt zadłużania się rośnie, o czym rozmawialiśmy z dr. Michałem Możdżeniem z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie.
Może to być więc sprytna pułapka polityczna ze strony PO - rząd naopowiadał wszystkim, jaki jest bogaty, a teraz będzie zmuszony, by podwyżki odmówić.
„Przecież sfera budżetowa od dwóch lat jest w sytuacji spadku realnego wynagrodzenia. Dlatego nie może być tak, że ci, którzy dźwigają państwo na swoich barkach podczas pandemii, napływu uchodźców, czyli nauczyciele, urzędnicy i ochrona zdrowia zarabiają realnie mniej” – mówiła w tym samym programie Leszczyna.
Piotr Ostrowski z OPZZi: „Jeśli chodzi o konkretne zawody, które są w szczególnie trudnej sytuacji, to najczęściej przy tej okazji wskazuje się na nauczycieli i pracowników ochrony zdrowia oraz ośrodków pomocy społecznej. Ja na pewno dodałbym urzędników np. ZUS, którzy byli mocno obciążeni w czasie pandemii, wdrażania i obsługi krótkiego epizodu Polskiego Ładu, a obecnie uchodźców i uchodźczyń z Ukrainy. W tym ostatnim przypadku musimy pamiętać, że ich praca to też jest pomoc dla wszystkich uciekających przed wojną wywołaną przez Rosję i należy się za to godziwe wynagrodzenie”.
Przyjrzyjmy się konkretnym grupom zawodowym. Jedna z nich to nauczyciele, którym obiecano dokładnie tyle samo. Minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek twierdził, że zaproponował nauczycielom aż 36 proc. podwyżki, ale związki zawodowe tę propozycję odrzuciły.
„Ministerstwo edukacji nigdy nie proponowało 36 proc. wzrostu kwoty bazowej, tylko 24 proc. I to w zmian za rewolucyjne zmiany w czasie pracy nauczyciela. Wzrost netto byłby nikły lub żaden, bo spadłaby wartość godziny pracy” – tak na części manipulacje ministra rozłożył Anton Ambroziak z OKO.press.
ZNP chciał, by średnie zarobki w oświacie uzależnić od sytuacji na rynku pracy. Punktem odniesienia ma być przeciętne wynagrodzenie w trzecim kwartale roku.
W 2021 roku ta kwota wyniosła 5 657,30 zł brutto. Nauczyciel stażysta miał zarabiać 90 proc. tej kwoty, kontraktowy – 100 proc., mianowany – 125 proc., a dyplomowany – 155 proc.
Gdyby zmiany weszły w życie w roku 2022:
PiS inicjatywę ZNP nazywał „kuriozalną” i projekt ZNP trafił do kosza.
Pracownicy Krajowej Administracji Skarbowej od wtorku 26 kwietnia prowadzą strajk. Na razie codziennie przez tydzień między 12 a 12:15 odmawiają obsługi klientów. Ale jeśli ta forma nie przyniesie skutku zapowiadają eskalację.
Pracownicy KAS domagają się dwudziestoprocentowej podwyżki pensji z wyrównaniem od 1 stycznia tego roku oraz realizacji zaległej uchwały modernizacyjnej. Ministerstwo Finansów twierdzi, „że w ostatnich trzech latach, pracownik i funkcjonariusz KAS przeciętnie uzyskał wzrost wynagrodzenia o ponad 1000 złotych brutto. Średnia pensja w 2021 roku wyniosła tutaj 7778 złotych brutto miesięcznie z nagrodą roczną, a bez "trzynastki" - 7252 złote brutto".
Ale jak zwykle w takich sytuacjach średnia może mocno zafałszowywać obraz. Dostępne w Internecie ogłoszenia o pracę w różnych jednostkach KAS pokazują, że nowy pracownik może liczyć na różne wynagrodzenie w zależności od stanowiska i miejsca, gdzie urząd się znajduje – ale nie zbliży się od razu do 7 tys. złotych.
W województwie mazowieckim nowi referenci skarbowi mogą liczyć na zarobki około 4-4,5 tys. złotych brutto. Ale już w świętokrzyskim czy podkarpackim będzie to raczej 3-4 tys. złotych.
O możliwym strajku mówi się też w ZUS. „Obecne wynagrodzenia w żaden sposób nie są adekwatne do ilości i zakresu wykonywanych przez pracowników ZUS zadań i stopnia ich znaczenia” – pisał na początku kwietnia Związek Zawodowy Pracowników ZUS w piśmie do premiera Mateusza Morawieckiego.
Pracownicy Zakładu zwracają w liście uwagę, że lista ich obowiązków wciąż rośnie, ale nie idzie za tym adekwatna podwyżka. Według nich jedyną odpowiedzią kadry kierowniczej na wyższe wymagania i obowiązki jest zastraszanie i wyciąganie konsekwencji służbowych. Urzędnicy z ZUS zapowiadają, że jeśli nic się nie zmieni, są gotowi do podjęcia radykalnych kroków protestacyjnych.
PiS staje się zakładnikiem swojej propagandy sukcesu. Faktycznie dobre wskaźniki makrogospodarcze w latach rządów partii Kaczyńskiego zostały rozdmuchane i nadmiernie wyeksploatowane przez pracowników TVP i polityków PiS. „Wiadomości” przy każdej okazji mówiły swoim widzom, że portfel Polaka puchnie, ale nie każdy widział to we własnym portfelu.
Teraz, w czasach inflacji powyżej 10 proc., podwyżek domagają się wszyscy, a PiS ma problem. Musi zdecydować, jak postąpić wobec milionów pracowników, którym propozycja Donalda Tuska się podoba.
Dziennikarz OKO.press od 2018 roku. Publikował też m.in. w Res Publice Nowej, Miesięczniku ZNAK i magazynie „Kontakt”. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu, arabistyki na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i historii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Autor reportażu historycznego "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022) o powojennych rozliczeniach wewnątrz polskiej społeczności żydowskiej. W OKO.press pisze głównie o gospodarce i polityce międzynarodowej oraz Bliskim Wschodzie.
Dziennikarz OKO.press od 2018 roku. Publikował też m.in. w Res Publice Nowej, Miesięczniku ZNAK i magazynie „Kontakt”. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu, arabistyki na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i historii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Autor reportażu historycznego "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022) o powojennych rozliczeniach wewnątrz polskiej społeczności żydowskiej. W OKO.press pisze głównie o gospodarce i polityce międzynarodowej oraz Bliskim Wschodzie.
Komentarze