Ma niebieskie kwiaty, ale nie jest chabrem. Wyrosła na gruzach Warszawy, a teraz pewnie Mariupola. Leczy (przynajmniej trochę) cukrzycę i Alzheimera. Cykoria podróżnik – czemu nie podróżniczka? Jedna z najpiękniejszych roślin, które można znaleźć za rogiem
Długo myliłam ją z chabrem. Dwa śliczne chwasty z niebieskimi kwiatami, z których plotłyśmy z koleżankami wianki, mimo że trudno było rwać z ziemi łykowate łodygi. Chwasty były w Poznaniu wczesnych lat 90. codziennością – wyglądały zza nierównych chodników, porastały parki i przejmowały puste przestrzenie, zastygłe między odejściem gospodarki planowej i nadejściem pieniędzy z Unii.
Mało kto mówił wtedy o nieużytkach, suszy, retencji, łąkach kwietnych, gatunkach ruderalnych, rezyliencji klimatycznej. Chwasty, podobnie jak bezrobocie, stanowiły domenę przeszłości. Przyszłość wyznaczał beton i kapitał. A jednak to właśnie te małe, krzaczaste rośliny, a nie wielkie i imponujące inwestycje, zakorzeniły się w mojej pamięci jako symbole dzieciństwa w mieście okresu transformacji.
Było mi naprawdę głupio, kiedy niedawno dowiedziałam się, że niewielkie, niebieskie kwiaty, do których pół życia uśmiecham się w lipcu jak do starych znajomych, to nie chabry bławatki, lecz cykoria podróżnik. Trochę tak, jakbym po latach odkryła, że sąsiadka z góry, która często pożyczała nam cukier, nazywa się jednak Kowalska, a nie Nowak.
Teraz, kiedy pokazuję ją moim dzieciom podczas spacerów po Warszawie, starannie używam jej poprawnej nazwy – tu, na poboczu, cykoria podróżnik! Tam, pod murem, patrzcie, cykoria podróżnik! Widzicie te łodygi na podkładzie tramwajowym? To cykoria podróżnik! Śliczna, prawda? A wiecie, że w waszej ulubionej kawie zbożowej też jest cykoria podróżnik?
Sama do niedawna nie wiedziałam, bo nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby dopytać babci, kiedy mi ją parzyła dwadzieścia, trzydzieści lat temu, z jakich dokładnie roślin się ta codzienna zbożówka składa. Mimo że żyjemy w kraju pomników przyrody. Kraju działek i dacz, w którym wszyscy dzielą rok i domowy budżet na sezony na jabłka, szparagi, bób, truskawki i czereśnie.
Niestety, ta narodowa obsesja nie obejmuje mniej smacznych roślin, ani tych najbardziej powszednich – choć zamieszkują nasze miasta równie długo, jak my sami. Nic dziwnego, że botaniczki i botanicy mówią coraz częściej o „ślepocie na rośliny” (plant blindness) – powszechnej zdolności ludzi do niedostrzegania roślin we własnym, najbliższym otoczeniu. Jakby lokalne środowisko nie było i naszym środowiskiem życia.
A przecież, jak notuje pisarz i przyrodnik Michał Książek, wszędzie wokół nas: „spontanicznie, bez projektu, rośliny zajmują ryzality, nadokienniki, karnisze. Parapety, reliefy i konsole. Tynki: ich faktury, ubytki, nierówności. Mocowania rynien i lamp. Gzymsy pełniące funkcję półki skalnej. Ale też resztki gniazd gawronów oraz jaskółek. Wszędzie tam, w zakątkach różnych epok architektonicznych, zebrało się trochę kurzu, pyłu, gnijących liści, które aspirują do statusu gleby”.
Weźmy taką cykorię podróżnik. Występuje właściwie na wszystkich kontynentach świata poza Antarktydą, czynnie współtworząc dzieje ludzkiej migracji, które z kolei zwrotnie odbiły się na niej i na środowiskach jej życia – na poziomie ekologicznym i molekularnym. W leksykonie flory polskiej botaniczka Barbara Sudnik-Wójcikowska opisuje cykorię jako gatunek synantropijny (przekształcony przez człowieka), hemerofilowy (zaprzyjaźniony z człowiekiem), ruderalny (porastający przestrzenie życia człowieka) i pogłębiający kosmopolityzację środowiska (proces zanikania lokalnych, specyficznych cech).
Co to wszystko znaczy? Otóż cykorii nie przeszkadza, że ją opryskujemy, obsikujemy, orzemy, dusimy betonem. Wręcz przeciwnie.
Nasza ekspansja i nieuwaga ją karmią.
Była uprawiana w starożytnym Egipcie, miała wchodzić w skład gorzkich ziół spożywanych przez Żydów podczas Paschy. Hipokrates opisywał jej zbawienny wpływ na biegunki i zatrucia, a Awicenna na zapalenie stawów. W Karpatach leczono nią skaleczenia, w Afganistanie i Ukrainie malarię. Stosowano ją także powszechnie w terapii żółtaczki i gruźlicy. W RPA do teraz dodaje się ją do paszy zwierząt, żeby wytruć im pasożyty. Nadal stanowi też ważny składnik ziołolecznictwa i diety Beduinów.
Napar z jej korzenia, spopularyzowany dekretem Fryderyka Wielkiego jako zamiennik kawy w Prusach, dotarł do Stanów na statkach kolonialnych i rozprzestrzenił się po Europie wraz z wojskami Napoleona. Na obu kontynentach pija się ją do teraz – w coraz ładniejszych i droższych opakowaniach, bo nikt nie uwierzy w superfoods wetknięte w zakurzoną puszkę z logiem Biedronki z lat 90.
Do Polski przywędrowała w średniowieczu, podobnie jak niemal wszystko inne, arabskimi szlakami handlowymi z okolic dzisiejszej Turcji, Syrii, Kurdystanu, Iranu. A więc obszarów, z których pochodzą ludzie ginący obecnie na naszej granicy. Cykoria miała więcej szczęścia. Dano jej się zakorzenić, prawdopodobnie ze względu na jej właściwości lecznicze i funkcję w praktykach magicznych. Wetknięta za strzechę miała chronić przed morowym powietrzem, rzucona na mrowisko sprawdzała siłę miłości.
Zyskała wiele imion – błękitny podróżnik, podróżnik lekarski, przeklęta panna, suchotnik, rany pana Jezusa, bicz świętego Piotra, twardostój, batogi świętego Jana – jednak nigdy do końca nie zapomniano jej pochodzenia. W oficjalnych klasyfikacjach figuruje jako roślina rodzima i jednocześnie archeofit, gatunek obcy.
Zadomowiona, ale nie stąd.
Jest wiatrosiewna. Kwitnie wtedy, gdy jest widno, a nie wtedy, gdy jest ciepło – rozkłada płatki w słońcu, a kuli je w cieniu. Uprawia się ją pod produkcję leków, bo składa się prawie w połowie z antyseptycznej inuliny, a do tego zawiera kwas cykoriowy, wykorzystywany dziś w terapii cukrzycy, nowotworów i choroby Alzheimera. Z jej młodych liści po opłukaniu można zrobić (co prawda dość gorzką) sałatkę, a korzeń ususzyć i zmielić na kawę w najzwyklejszym domowym piekarniku i młynku.
Ale morfologia rośliny to jedno, a morfologia języka to drugie. Skoro jest cykorią, to dlaczego podróżnikiem, a nie podróżniczką? W pierwszym odruchu chciałoby się uzgodnić jej płeć, przyciąć pod binarną normę społeczną, jakby była jakąś tują albo cisem (pospolitym). Kwiaty cykorii są jednak obupłciowe – pomiędzy ich niebieskimi (a rzadziej białymi lub różowymi) płatkami kryją się równocześnie i męskie i żeńskie narządy rozrodcze. Pięć pręcików, jeden słupek.
Queerowa flora Polski. I cykoria i podróżnik na raz.
Kiedy chodzę po mieście, lubię wyobrażać sobie pod stopami i chodnikiem jej drobne, lekkie nasiona i grube, uparte korzenie, sunące w głąb ziemi między kilometrami rur, grzybni i światłowodów, korytarzami kretów, larwami ciem, bakteriami, dwutlenkiem węgla. Przetrwała tam, bo trudno ją wyrwać, a łatwo się roznosi. Nie potrzebuje wiele do życia. Ot, trochę suchej gleby, dużo słońca i azotu. Nie straszna jej ani susza, ani rosnące temperatury. W przeciwieństwie do nas poradzi sobie ze zmianami klimatu.
Botaniczka i poetka Urszula Zajączkowska pisze o niej: „Współistniejące, ludzkie. (…) cienie człowieka ciągnące się wiernie za nim. Człowieka budującego miasta, pokrywającego żywą ziemię płytami chodnika (…). Wokół torów zalanych agresywnymi herbicydami powoli wynurzają się skrzypy, żmijowce i cykorie. Będą tu rosnąć i czekać na następne rewolucje, kasacje i rzezie. Zniosą to”.
To od Zajączkowskiej dowiaduję się, że cykoria była jedną z pierwszych roślin, które pojawiły się na gruzach Warszawy zaraz po powstaniu. Tam, gdzie wydawało się, że już nigdy nie będzie życia, rósł właśnie – a właściwie wcale nie przestał rosnąć – nowy ekosystem:
„(…) formacja, na której szczycie zwyczajnie fotosyntetyzują zwyczajne rośliny – ta, co wszystko wytrzyma, cykoria podróżnik, oraz ta, która wszędzie się dostanie: konyza kanadyjska (…). Tylko one, przez swoją lekkonasienność, lotność i wytrzymałość, mogły się skądś tu odnaleźć i przetrwać. I mogły urosnąć nie jako chwasty przeznaczone do wyrwania, które wciskają się w wymuskane rabaty, tylko jako one same: (…) pionierskie i odporne rośliny z ogromną mocą życia”.
Ta ogromna moc życia i uparta potrzeba przetrwania musiały najpewniej objawić się także w warszawskim getcie, na którego dawnym obszarze do dziś można spotkać cykorię podróżnik i inne chwasty sięgające korzeniami czasów Romana Kobendzy – profesora botaniki i później pracownika Biura Odbudowy Stolicy, który udokumentował roślinność porastającą gruzy Warszawy.
Choć ciężko sobie to wyobrazić, patrząc na czarnobiałe zdjęcia, cykoria musiała pięknie kwitnąć, kiedy 22 lipca 1942 roku Niemcy rozpoczęli masową deportację Żydów do Treblinki. Jej niebieskie samosiejki mogły także towarzyszyć ludziom zamkniętym w getcie w Krakowie, które obejmowało tereny po dawnej przetwórni cykorii.
Trudno nie łączyć tych wspomnień z obrazami zdewastowanych ukraińskich miast. Pytam moją bratową i jej siostry, czy kojarzą cykorię z rodzinnego Zaporoża. Mówią, że jasne, to u nich Цикорій. Ich mama bardzo ją lubi. Wszędzie jej pełno. Kilka lat temu była nawet na znaczkach za pięć osiemdziesiąt. Ale kawę z cykorii piją głównie osoby starsze. To taki napar, który mogłaby podać im babcia. Tak jak u nas.
Jak dużo takich opowieści przywiozły do Polski osoby z Ukrainy, Białorusi, Kurdystanu?
Korzystając z sieci społecznościowej iNaturalist, gromadzącej biologów i amatorów środowiska z całego świata, przeprowadzam małe śledztwo. Spotkanie z cykorią oznaczono w Ukrainie prawie półtora tysiąca razy. Najnowsze zdjęcie pochodzi sprzed dziewięciu godzin z Burynia. Poprzednie z wczoraj z Karpat. Jeszcze wcześniejsze z okolic Kijowa. Z Buczy ostatnie jest sprzed tygodnia, z Charkowa z początku lipca, z Chersonia z końcówki czerwca. Zdjęcia z Doniecka, Bachmutu i Mariupolu pochodzą sprzed inwazji.
Czy to znaczy, że cykoria nie rośnie na zgliszczach? Wręcz przeciwnie. Ale nie ma jej tam komu podziwiać.
W rozmowie z Szymonem Opryszkiem w OKO.press Olena Kryworuczkina, przewodnicząca ukraińskiego Sztabu Operacyjnego ds. Usuwania Zbrodni Ekologicznych, opowiada, że Rosjanie zniszczyli pod Charkowem ponad 250 kilometrów kwadratowych pól uprawnych i łąk, a w Chersoniu zabronili gasić pożary lasów, co poskutkowało spłonięciem dwóch tysięcy hektarów rodzimych ekosystemów.
Opryszek rozbudowuje ten obraz w swoim reportażu o toksyczny ślad każdej rakiety, pocisku i czołgu, nielegalne wycinki, 80 tysięcy kilometrów kwadratowych usianych minami, zanieczyszczoną glebę, wody, opady i powietrze, martwe zwierzęta, celowo podpalane, skażone promieniowaniem lasy wokół Czarnobyla. W „Wired” doczytuję, że ponad osiemset gatunków roślin jest zagrożonych wyginięciem przez rosyjską agresję – w tym dwadzieścia gatunków niezwykle rzadkich w skali świata.
Nic dziwnego, że władze Ukrainy coraz głośniej mówią o ekobójstwie.
Nic dziwnego, że Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa przeniosła ukraiński bank nasion z Charkowa na zachód kraju.
Nic dziwnego, że dwóch profesorów botaniki, Ołeksandr Chodosowcew i Iwan Moisienko, z narażeniem życia ewakuowało z Chersonia do Iwano-Frankiwska bezcenny, uniwersytecki zielnik – siedemset pudeł z ponad 32 tysiącami próbek roślin, porostów, mchów i grzybów zebranych przez ostatnie sto lat. Czy była wśród nich także cykoria podróżnik?
Taras Prochaśko, ukraiński pisarz i botanik, pisał jeszcze przed aneksją Krymu (choć w Polsce wydano książkę, z której pochodzą te słowa, już po Majdanie):
„Kilka lat temu w Katedrze Botaniki we Lwowie przeprowadzono ciekawe doświadczenie. (…) Eksperyment polegał na tym, żeby znaleźć, określić i zarejestrować wszystkie gatunki roślin, które żyją w typowym zachodnioukraińskim mieście. Wszystkie przyniesione, zniesione, zwiezione, wszystkie miejscowe, podstawowe, ekspansywne. (…)
Ukraina jest roślinna. Nie darmo mówi się „na zielonej Ukrainie”. (…) Roślinna zdolność przetrwania – to gwarancja naszego istnienia. Bardzo przypominamy górską łąkę. Jesteśmy kwiatami na niej. (…) Ale my – to kilkadziesiąt zupełnie różnych gatunków, którym jest tu przytulnie. (…) Z powodu różnorodności nie da się mówić o jakiejś jedności – nie jesteśmy plantacją kawy. Niemniej jesteśmy właśnie tu, na tej połoninie. (…) Nijak nie przyjęło się tu sadownictwo i ogrodnictwo, kultura parkowa, która czyni z Europy Europę. Bo Europa to przede wszystkim bezmiar włożonego wysiłku w całkiem niepotrzebne rzeczy: trawniki, parki, ocieplane na zimę drzewka, wszelkie rzetelne i regularne przycinanie, bezmiar ludzi i czasu, żeby wszystkie rośliny wyglądały jak trzeba.
U nas nie marnuje się na to sił. Las sam rośnie. (…) Jeśli Bóg stworzył i cykorię, i babkę, i jeszcze z trzysta innych roślin, które żyją na tej połoninie, to wiedział, co robi, i tak czemuś trzeba, tak musi być”.
Niesprawiedliwość historii objawia się oczywiście tym, że kiedy lasy Ukrainy płoną, Europa odchodzi od równo przyciętych trawników i murowanych założeń parkowych na rzecz miejskich łąk kwietnych, które dzięki retencji wody i rekultywacji gleby, pomogą jej przeżyć. Miasta takie jak Amsterdam wpisują w oficjalne strategie rozwoju rozsiewanie wieloletnich bylin (w tym cykorii podróżnik), zaprzestanie koszenia oraz odejście od oczyszczania terenów zielonych ze spadów i martwych liści. I nic dziwnego, skoro Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa uznaje za najważniejsze i najpilniejsze wyzwanie dla ludzkości ratowanie gleby i światowych zasobów wodnych.
Każdy, kto spędził lato w Polsce, wie, że coś jest na rzeczy. Państwowy Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej na zmianę ostrzega o rekordowych wskaźnikach suszy i zagrożeniu podtopieniami. Według oficjalnych prognoz zleconych w ramach projektu ADAPTCITY, w Warszawie wzrośnie zarówno liczba dni upalnych, jak i tych z ulewnym deszczem i gwałtownym wiatrem. A każdy taki dzień przyniesie z kolei dodatkowe zgony, deformację torów i asfaltu, podtopienia, ograniczenia dostaw energii, poważnie uszkodzoną kanalizację.
Nic dziwnego, że małe i duże miasta, od Grudziądza i Słupska, przez Mrągowo, Swarzędz i Bydgoszcz, aż po Katowice, Poznań, Warszawę i Gdańsk, opracowują strategie adaptacji przestrzeni i infrastruktury do zmian klimatu, ze szczególnym naciskiem na retencję wody, oczyszczenie powietrza i zwiększenie udziału zieleni: międzyblokowych drzew, dzielnicowych parków, miejskich lasów i wszechobecnych łąk kwietnych. Najlepiej takich, które porastają wieloletnie, rodzime gatunki ruderalne.
W tym także cykoria podróżnika, która, jak wskazuje Łukasz Łuczaj – etnobotanik i popularyzator łąk miejskich w Polsce – w ostatnich latach znacznie prężniej kwitnie i owocuje, ponieważ ocieplenie klimatu inspiruje służby miejskie do wcześniejszego koszenia. Rozrost cykorii dzieje się oczywiście kosztem innych gatunków, dlatego Łuczaj nieustannie nawołuje, żeby zaprzestać koszenia i pozwolić roślinności miejskiej regulować się własnymi cyklami rozrostu i umierania. Z jego bloga można nawet ściągnąć wzór pisma do lokalnych decydentów w tej sprawie.
Karolina Nawrot, prowadząca firmę Łąki Kwietne, która zajmuje się tworzeniem i promowaniem tego typu nasadzeń, podkreśla w rozmowie, że cykoria jest rośliną „gotową na trudne czasy”:
– Rośnie w niezwykle trudnych warunkach – prawie bez gleby, truta drogowymi spalinami i solą, często przy dużych deficytach wody. Mimo to radzi sobie świetnie, kwitnie wspaniale, a jej śnieżnobiały pyłek jest ratunkiem dla dzikich zapylaczy. Literatura podaje, że na cykorii stołuje się 40 różnych gatunków pszczół!
Ma to dla środowiska duże znaczenie, ponieważ, jak zaznacza Michał Książek, jedna robotnica musi oblecieć setki kwiatów na nawet półtorakilometrowej trasie, żeby zebrać odpowiednią ilość pyłku i nektaru. Nic dziwnego, że pszczoły i inne owady nieraz się męczą w poszukiwaniu jedzenia i chcąc odpocząć, kryją się w kwiatach:
„Za pustym kioskiem między pawilonami dworca Warszawa Śródmieście rośnie samotna cykoria podróżnik” – pisze Książek w „Atlasie dziur i szczelin” – „Podchodzę bliżej, żeby powąchać, czy pachnie jakoś gorzej niż »polimerowe« dzielżany i portulaki, i wtedy to dostrzegam. Głęboko pośród płatków śpi ktoś, mały, czarny, z przezroczystymi skrzydłami. Dziki, choć miejski zarazem”.
Podobnie jak cykoria podróżnik – dzika i miejska naraz.
Kiedy następnym razem miniecie ją na mieście, podziękujcie jej za wytrwałość, obecność i troskę. A potem napijcie się zbożówki.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Komentarze