0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska / OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...

Szymon Żyśko, rocznik 1990, jest dziennikarzem, reporterem, autorem książek, absolwentem Polskiej Szkoły Reportażu. Publikuje m.in. na łamach „Tygodnika Powszechnego” oraz miesięcznika „Znak”. Niedawno wydał książkę – rozmowę z prof. Krzysztofem Krajewskim-Siudą, psychiatrą i psychoterapeutą pt. „Męska depresja. Jak rozbić pancerz”.

Na samym wstępie autor przyznaje, że sam zmaga się z tą chorobą, co sprawia, że jego rozmowa z lekarzem staje się szczególnie szczera i autentyczna.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

Depresja jak czad

Sławomir Zagórski, OKO.press: Napisał pan książkę o męskiej depresji, czerpiąc z własnych doświadczeń. Możemy od tego zacząć? Pamięta pan początek choroby?

Szymon Żyśko: Pierwszy epizod zdarzył się na przełomie 2015 i 2016 roku. Z perspektywy czasu, po latach, wiem, że depresja towarzyszyła mi już znacznie wcześniej, niż w momencie diagnozy.

O ile wcześniej?

Trudno powiedzieć. Podejrzewam, że moja choroba wiąże się z przeprowadzką. W roku 2014 przeniosłem się z północnej Wielkopolski do Krakowa. Zmieniłem wszystko. Pracę, znajomych. Zaczynałem dosłownie od zera. Miałem wówczas 24 lata i postanowiłem również stanąć finansowo na własnych nogach, co było dla mnie dodatkowym stresem.

I właśnie ten stres, permanentny, długotrwały stres związany z lękiem, czy uda mi się ułożyć swoje życie zawodowe, z lękiem, jaki budziło poznawanie nowych ludzi, wywołał u mnie epizod depresyjny. Dziś oceniam, że depresja towarzyszyła mi przez co najmniej kilka miesięcy, a może nawet powyżej roku, zanim została zdiagnozowana przez psychiatrę.

Dlaczego o tym mówię? Bo zarówno w moim przypadku, jak i wielu osób, z którymi rozmawiałem przygotowując książkę, depresja, każda, nie tylko męska, działa właśnie w ten sposób. Zaczyna się powoli ulatniać jak jakiś czad. Odbierać nam tlen, przyzwyczajać nas po prostu do tego, że jest źle. I w pewnym momencie naprawdę wierzymy, że takie musi być życie. Pozbawione radości. Pełne lęków.

I gdy w końcu ktoś mówi nam, że tak nie jest, że tak nie wygląda życie, nie wierzymy. Jesteśmy zszokowani: „No, ale jak to?” Bo już zapomnieliśmy, jak to było przed depresją.

Sięgnąć po pomoc

Co pana skłoniło, żeby sięgnąć po pomoc?

Miałem szczęście, że mieszkałem ze współlokatorem, który był młodym lekarzem w trakcie specjalizacji.

I ten współlokator, który dodatkowo miał kompetencje, zauważył, że ja się wycofuję. Jako młody lekarz potrafił ocenić, że to nie jest mój gorszy dzień, gorszy tydzień czy miesiąc. Że to wskazuje na depresję. I zaczął mnie zachęcać do wizyty u psychiatry.

Początkowo reagowałem na to bardzo agresywnie. Pochodzę z małej miejscowości, gdzie sama wzmianka o tym, że można mieć jakiś problem natury psychicznej, że można skorzystać z pomocy psychiatry, to była obelga, którą chłopaki rzucają sobie na podwórku. „Ty psycholu!”. „Idź do psychiatry!”. Więc zareagowałem agresją, której nie rozumiałem.

Ale po dłuższym czasie – kilka tygodni mnie na to namawiał – uległem. Zdecydowałem, że pójdę, żeby dał mi spokój.

Nie doceniłem siły mojego współlokatora – przyjaciela, który widząc jak mój stan się pogarsza, dopiął swego. W tym czasie nie byłem już w stanie wykonywać nawet zwykłych czynności, jak ubranie się, pójście do pracy, wyjście na spacer, więc jak miałem znaleźć w sobie siły, żeby wsiąść do autobusu i pojechać do lekarza?

Przyjaciel ze mną pojechał. On mi tę wizytę opłacił. Poczekał na mnie.

I dopiero gdy powiedziałem lekarzowi, że ktoś mnie do niego przyprowadził, że czuję się źle i nad tym nie panuję, zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście jest problem. Psychiatra bardzo szybko stwierdził, że to epizod depresyjny.

Zaproponował od razu leki antydepresyjne?

Tak.

Łatwo pan na to przystał? Nie bał się pan, że leki zmienią panu osobowość?

Pewnie, że się bałem. Na początku bałem się samej wizyty, a potem bałem się, gdy usłyszałem o lekach.

Ale leki były konieczne. Bo ja już miałem ciężką postać depresji. Taką, której towarzyszą myśli rezygnacyjne. A to wstęp do myśli samobójczych. Czyli jeszcze nic nie robiłem w kierunku, żeby odebrać sobie życie, ale już to, że mogę nie żyć, jawiło mi się jako rozwiązanie problemu.

Lekarz powiedział mi wtedy ważne słowa, które przekonały mnie przynajmniej do tego, że spróbuję z lekami. Oznajmił, że nie będzie mnie w takim stanie „otwierał”, bo to dla mnie zbyt ryzykowne.

„Musi się pan poczuć sam ze sobą lepiej, żebyśmy mogli rozmawiać o tym, co było przyczyną depresji” – usłyszałem.

I wtedy, nie wiem, dlaczego, ale wydawało mi się, że ktoś po raz pierwszy naprawdę zainteresował się mną i tym, co czuję. Że wcześniejsze próby, nie tylko ze strony współlokatora, ale także innych znajomych, odbierałem jako atak na mnie. Że jestem osobą, od której emanuje depresja i z którą nikt nie chce przebywać.

A tu ktoś dostrzegł, że ja mam problem i się męczę. Może to wynikało z tego, że ten lekarz był dla mnie zupełnie obcą osobą? Nie wiem, w każdym razie łatwiej mu uwierzyłem.

Ale lęk o leki się pojawił i był dokładnie taki, jak pan wspomina. Lekom antydepresyjnym przypisywałem takie właściwości, jakie mają choćby narkotyki. A zatem całkowicie wypaczają to, kim jestem, jak się czuję. Dlatego od razu zaoponowałem: „Nie, leków brać nie będę”.

Lekarz przeprowadził wtedy zupełnie podstawową psychoedukację. Wytłumaczył mi, jak leki działają, jak są zbudowane. Mam umysł ścisły, więc to do mnie przemówiło. „Dobrze, spróbuję” – zgodziłem się.

Leki, które przepisał mi psychiatra, nie były drogie i to było dla mnie ważne. Spytał mnie wprost o moje możliwości finansowe, żebym mógł w tym leczeniu wytrwać. I nie miał wymówki, że nie stać mnie na kurację.

A potem, po pierwszych kilku dniach przyjmowania leków, depresja znów dała o sobie znać i wszystko straciło sens. Stwierdziłem, że odstawiam lekarstwa.

Przeczytaj także:

Nie bójmy się leków

To błąd, bo one pewnie jeszcze nie zdążyły zadziałać?

Tak. I to jest bardzo ważne. Na ulotkach wielu leków antydepresyjnych można przeczytać, że na początku ich zażywania stan chorego może się jeszcze pogorszyć. Tyle że winne temu nie są leki, tylko fakt, że depresja cały czas postępuje.

Okres stabilizacji lekami musi trwać od 4 do 6 tygodni. Dopiero potem mózg, który działa jak procesor, przestraja się na odpowiednie działanie.

Na szczęście w tej kwestii mogłem znów liczyć na mojego współlokatora, który każdego dnia powtarzał: „Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden dzień. Spróbuj, może to już będzie dzień, w którym się poczujesz lepiej.

I w końcu poczułem się lepiej. A wtedy moja pierwsza myśl była taka, że ja już zapomniałem, jak to jest czuć się dobrze.

Dotarło do mnie, że to nie leki antydepresyjne zmieniają człowieka. To depresja zmienia człowieka.

To depresja wypaczyła moje patrzenie na świat. Bo człowiek w depresji widzi świat innym, niż on jest w rzeczywistości. Podobnie postrzega samego siebie. Nie potrafi nazwać swoich uczuć i czuje rzeczy, które tak naprawdę nie mają miejsca. A leki przywracają prawdziwe czucie, to kim jestem, jaki jestem.

Tę kwestię potwierdziło wielu mężczyzn, z którymi rozmawiałem już na etapie pracy nad książką. Byli wśród nich zarówno mężczyźni w depresji, jak i tacy, którzy już depresję przeszli. My się na to nie umawialiśmy, tymczasem wszyscy dokładnie tymi samymi słowami opisywaliśmy ten stan:

„Zapomniałem, jak to jest, czuć się dobrze”.

Czytałem, że leki antydepresyjne, a konkretnie fluoksetyna likwiduje smutek, ale jednocześnie „spłaszcza” stany twórczego nakręcenia. Że artyści, biorąc ten lek, przestają tworzyć. Nie jestem artystą, ale gdybym zapadł na depresję i zaproponowano by mi ten lek, bałbym się, że nie będę miał tych „skoków w górę”.

Pan tu dotyka ważnej rzeczy, mówiąc o własnym przykładzie. Ja natomiast zawsze będę podkreślał, że to moja historia, mój przykład. Że tak działa mój organizm.

Proszę też pamiętać, że leków antydepresyjnych mamy dziś na rynku mnóstwo. Te leki potrafią bardzo precyzyjnie uderzać w rodzaj dolegliwości, jaką odczuwamy. U mnie np. ważnym czynnikiem był lęk uogólniony, czyli taki, który nie ma wyraźnego powodu i towarzyszy mi permanentnie.

Bardzo ważne jest też, by depresję diagnozować w kontekście całego życia pacjenta. Czyli żeby tak dobrać lek, by działał nie tylko na objawy depresji, ale nie przyczynił się przypadkiem do dodatkowych porażek życiowych. Jeżeli więc pacjentem jest młody mężczyzna, który od dłuższego czasu stara się z żoną o dziecko, nie powinien dostawać leku, którego skutkiem będzie np. działanie na potencję. A jeżeli ktoś pracuje jako zawodowy kierowca, nie należy wypisywać mu leku wywołującego nadmierną senność.

Dlatego lekarz powinien bardzo dokładnie pytać o życie pacjenta. A my nie powinniśmy się wstydzić odpowiadać na pytania, które wydają się nam nawet błahe czy głupie, bo to może mieć znaczenie dla całego procesu leczenia.

Poza tym zdarza się, że objawy depresji są skutkiem innej choroby. Np. stan permanentnego zmęczenia może wynikać z niedotlenienia będącego skutkiem bezdechu sennego. Depresja może też występować w chorobie dwubiegunowej i wtedy leczy się ją inaczej. Może, ale nie musi występować z zaburzeniami lękowymi.

Ja miałem od początku dobrze dobrany lek. Musiałem przejść okres stabilizacji, ale nie potrzebowałem zmiany leków.

Uporać się ze wstydem

Jak długo wychodził pan z pierwszego epizodu?

Przez 7-8 miesięcy. Po tym czasie mój stan na tyle się ustabilizował, że zaczęliśmy wycofywać się z leków.

Nie skończyło się jednak na jednej wizycie. Nawet jeżeli podane początkowo leki działają, to i tak trzeba chodzić na kolejne wizyty co miesiąc, co dwa miesiące. Lekarz powinien kontrolować czy na dalszym etapie leczenia lek nadal działa i nie powoduje dodatkowych skutków ubocznych. Nie dostajemy recepty na 8 miesięcy z góry i do widzenia.

Drugi epizod depresyjny, który właśnie przeszedłem, trwał już ponad rok. Jeżeli jest nawrót depresji, leczenie powinno być trochę dłuższe, żeby zabezpieczyć pacjenta przed wystąpieniem kolejnego epizodu.

Był pan w stanie w czasie leczenia pracować?

Nie przez cały czas.

Ważnym dla mnie czynnikiem było, żeby być w ruchu. Praca, mimo że była trudna i podczas depresji rzeczywiście miewałem w niej problemy, jednocześnie była dla mnie takim uziemieniem.

Miałem powód, by wyjść, czymś się zająć. I nie myśleć wciąż o swoim stanie, bo myślenie o tym bolało.

Wspomniał pan o pomocnym przyjacielu, ale też o innych znajomych, którzy na pana chorobę reagowali atakiem. Otoczenie chorego na depresję jest w niełatwej sytuacji. Często nie wiadomo jak pomóc.

To prawda. Ja raczej unikałem ludzi, a dopóki nie miałem diagnozy, znajomi też unikali mnie. Jeśli już przychodziłem na imprezę, to i tak zachowywałem się jak party killer. Jak zgniłe jajo.

Potem przestano mnie nawet na imprezy zapraszać, bo często wymawiałem się dodatkowymi zajęciami.

Ale jak już dostałem diagnozę, zacząłem od razu o niej mówić. Musiałem się jakoś uporać z moim wstydem. I wtedy moi znajomi podzielili się. Część rozumiała znaczenie tej choroby i okazywała mi wsparcie, a część zareagowała bardzo negatywnie, mówiąc, że to nie choroba, tylko problem duchowy.

Jako osoba wtedy jeszcze wierząca byłem w środowisku krakowskich dominikanów. I tam usłyszałem, że ja sobie w pewien sposób zasłużyłem na swój zły stan.

Któregoś dnia w konfesjonale – bo wtedy jeszcze chodziłem do spowiedzi – usłyszałem od starszego zakonnika, że to kara za moje grzechy. Bardzo mnie to zabolało.

Także niektóre młode osoby, które były wówczas w duszpasterstwie wokół dominikanów, twierdziły podobnie, że muszę się leczyć na kolanach, modląc się. Wtedy miało to dla mnie znaczenie. Chyba nawet uwierzyłem, że tak jest. A dziś jak ktoś ze środowiska osób wierzących pyta mnie co bym polecił mówić duchownym na temat depresji, odpowiadam: „Uczciwie przyznawać, że nie mają kompetencji w tej kwestii”.

Depresja i seks

Wspomniał pan, że leki antydepresyjne mogą zaburzać potencję. W depresji daje się uprawiać seks, czy ta sfera życia schodzi na dalszy plan?

Wszystko, o czym mówię, opiera się na własnym przykładzie albo na dowodzie anegdotycznym. Ale mogę śmiało powiedzieć, że absolutnie wszyscy mężczyźni, z którymi rozmawiałem, wskazywali, że był taki etap w rozwoju depresji, w którym stracili zainteresowanie życiem seksualnym albo miewali problemy – nazwijmy je technicznymi – i nie mogli go prowadzić.

Ale z czasem to wraca. Leki powodują, że wracają funkcje życiowe, które w depresji nasz organizm zawiesza, bo nie ma na nie energii, nie ma siły.

Na początku choroby, gdy depresja jest jeszcze stosunkowo lekka, często szukamy różnych rozwiązań, różnych substytutów, żeby poradzić sobie z trudnymi emocjami, które zaczynają się kumulować. Potrafimy robić różne rzeczy, które mają odwrócić uwagę, dodać endorfin, sprawić nam przyjemność, uwolnić nas od myślenia o tym, w jakim stanie jesteśmy.

Niektórzy zaczynają biegać maratony, inni nagle chodzą na siłownię, ja zapisałem się do chóru.

Ale bywa też tak, że ktoś może wpaść w uzależnienia od używek albo od seksu, od pornografii i masturbując się, rozładowuje napięcie. To bardzo indywidualna sprawa.

Gdy nastąpił drugi epizod choroby, pomyślał pan, że depresja tak łatwo panu nie odpuści?

Przeszło mi oczywiście przez głowę, że do końca życia trzeba się będzie pilnować. Ale miałem też zupełnie inne, dojrzalsze podejście. „Dobra, znowu czuję się źle. Idę do specjalisty. Niech on powie, co jest nie tak”.

Natomiast zaskakujące było dla mnie to, że sądziłem, iż po pierwszym epizodzie będę już na to tak wyczulony, że zareaguję od razu. Tymczasem mój gorszy stan trwał znów już od kilku miesięcy i dopiero wtedy zauważyłem, że to nie jest normalne. Że noc nie przynosi odpoczynku. Że straciłem zdolność do ładowania baterii życiowych.

Jak tylko zdałem sobie z tego sprawę, poszedłem do specjalistki i tego spotkania już się w ogóle nie bałem. To było jak wizyta u lekarza pierwszego kontaktu. Liczyłem, że lekarka od razu nazwie mój stan. A jak mam coś w życiu nazwane, łatwiej mi się z tym mierzyć. I tak się stało, więc spokojnie podjąłem kolejne leczenie.

Ten drugi epizod był dla mnie łatwiejszy, potraktowałem go jak chorobę sezonową. Wiem już, że mam pewną podatność, ale potrafię się mierzyć z własnymi trudnościami, które to zagrożenie powodują. Zainwestowałem też, gdy ten drugi epizod się skończył, w głębszą diagnozę. Bo po raz kolejny doszliśmy do wniosku z lekarzem (tym razem specjalistką), że depresja w moim przypadku ma podłoże stresowe. Chodzi o nieumiejętność uwalniania negatywnych emocji, a przecież stresu w ostatnich trzech latach nikomu z nas nie brakowało. Tylko że ja kumuluję w sobie negatywne emocje i one zostają ze mną zbyt długo.

Zdaję sobie sprawę, że mogę jeszcze przeżywać wiele takich momentów, kiedy życie będzie trudniejsze. Muszę więc nauczyć się uwalniać emocje, żeby nie mieć kolejnych epizodów.

Może pan opowiedzieć więcej o swojej głębszej diagnozie?

Zdecydowałem się na diagnozowanie w kierunku spektrum autyzmu. Sprawiły to problemy związane z pewnym niedopasowaniem. Z tym, że pewne rzeczy kosztują mnie znacznie więcej niż innych. Inni płacą za to np. 10, a ja za to samo płacę 100 złotych. 100 emocjonalnych złotych.

I rzeczywiście stwierdzono u mnie spektrum autyzmu. Dlatego w tej chwili rozważam podjęcie terapii w tym kierunku. Terapii, która nie zadziała już bezpośrednio na depresję, bo myślę, że tu jestem dojrzały i mam to przerobione. Ale chcę się uzbroić w narzędzia, które w przyszłości sprawią, że nie będę kumulował w sobie tych wszystkich negatywnych emocji.

Takiej świadomości nie miałem przez 30 lat. Nauczyłem się spełniać oczekiwania innych. Nauczyłem się żyć w społeczeństwie i być wydajnym, ale koszty, jakie ponoszę, są widoczne. Ten koszt to wspomniane dwa epizody depresyjne.

Załamanie na szczycie

Pomiędzy pierwszym a drugim epizodem, jak pan zaczął wychodzić z leków, skorzystał pan też z psychoterapii?

Tak. Po pierwszym epizodzie zrobiłem to dość niechętnie, ale zmierzyłem się z tym. Już na etapie pracy nad książką, jeden z mężczyzn, z którym rozmawiałem, powiedział mi ważne słowa, które teraz powtarzam. Że leczenie depresji to zawsze jest praca z emocjami. Czasami to praca z emocjami, które do depresji doprowadziły, a czasami z emocjami, które dopiero rodzą się w trakcie depresji i które po niej zostają.

Moja pierwsza psychoterapia sprowadzała się głównie do pracy nad głębokim wstydem w związku z doświadczeniem depresji. Z tym, że ja sam siebie stygmatyzowałem, bo jeszcze nie byłem gotów uznać, że zaburzenia psychiczne są, biorę to w cudzysłów, „normalnymi zaburzeniami”. Czyli poddają się leczeniu i nie należy się z tego powodu wstydzić.

A teraz myślę, że czeka mnie głębsza praca właśnie nad tym, żeby się rzeczywiście zabezpieczyć. Żeby sięgnąć głębiej do mechanizmów, które do depresji w moim przypadku doprowadzają.

To prawda, że depresja zdarza się też wtedy, gdy pozornie wszystko jest świetnie, wszystko się udaje, a tymczasem człowiek się zapada?

Znany psychiatra, prof. Antoni Kępiński, opisał, że istnieje coś takiego, jak depresja szczytu, czyli depresja, która przydarza się osobom, będącym na szczycie. Taki stan przeżył np. Ralph Kamiński, a także Michael Phelps, pływak, multimedalista olimpijski.

Warto też zauważyć, że czasem do depresji doprowadza nasze tempo życia. To, że jesteśmy nienasyceni i chcemy osiągać coraz więcej.

To czynnik kulturowy, bardzo umacniany w przypadku mężczyzn przez patriarchat. My, mężczyźni wypalamy się i przepalamy.

Rozmawialiśmy o tym w książce w kontekście męskiej depresji. Specjaliści są jednak zdania, że ten typ depresji, związanej z wypaleniem, będzie coraz częstszy i niezależny od płci. Bo kobiety też uczestniczą w tym samym biegu. My się ścigamy sami ze sobą. A potem, z tego, co wygramy, nie potrafimy się już cieszyć.

Dziś ten typ depresji diagnozuje się dzięki tzw. gotlandzkiej skali męskiej depresji, w której zwraca się uwagę właśnie na takie rzeczy jak wypalenie zawodowe, stres, nerwowość. Te objawy nie są na pierwszy rzut oka typowe dla depresji, ale niedługo mogą dominować w całym społeczeństwie. Być może już dominują. Bo depresja jest niedoszacowana, choćby ze względu na to, że statystyki pochodzą z NFZ, tymczasem choroby psychiczne wciąż leczy się w dużej mierze prywatnie. Choćby ze względu na wstyd, żeby nie być ujętym w oficjalnym systemie.

Coś pana zaskoczyło w trakcie pracy nad książką?

Byłem przygotowany do poruszenia wielu tematów z racji zawodu, przepytywałem wszak specjalistę. Ale jeden temat mnie zaskoczył. Chodzi o obśmiewany w kulturze kryzysu wieku średniego.

My go pojmujemy głównie przez żarty, przez przysłowiowe przedłużanie penisa, drogie auta, dalekie wycieczki, zdradę małżeńską. A to ważny moment dla każdego człowieka, w którym dochodzi do pewnego przewartościowania, pożegnanie pewnych ról, które już nie wrócą, ale także do odnalezienia nowych możliwości w życiu.

Innymi słowy, to moment do przeżycia żałoby po wszystkim, co się straciło, ale też do tego, by docenić to wszystko, co nadchodzi wraz z wiekiem, gdy zmienia się perspektywa i hierarchia wartości. Myślę, że jeżeli będziemy wspierać naszych bliskich, którzy w ten etap wchodzą, zapewnimy im bardziej pogodną i zdrowszą starość. A jeśli, to wywołuje wyłącznie śmiech ze strony otoczenia, spychamy trochę tych ludzi w depresję.

Staram się być blisko siebie

Zwróciłem uwagę na fragment w książce, gdy pana rozmówca mówi, że małe dziecko po raz pierwszy zaczyna odczuwać smutek, kiedy ma 8 miesięcy. Potem smutek jest już nieodłączną częścią życia.

To prawda. Pytanie, czy ten smutek daje się pocieszyć. Jaki jest ten smutek? Czy dezorganizuje nam życie?

Smutek potrafi ludzi zbliżać, bo jeżeli jest komuś smutno, to osobie, której na tym kimś zależy, też jest smutno. Współczuje, próbuje pocieszyć.

Smutek nie jest złą emocją. Ale liczy się to, czy to naturalny smutek, dojrzała emocja, czy skutek choroby. Smutek patologiczny, zapaść, która wymaga pomocy specjalisty.

Jak pan dba na co dzień o swoje zdrowie psychiczne?

Nie wiem, czy da się to ubrać w mądre reguły do zacytowania.

Mam na myśli zachowywanie higieny psychicznej. Np. nie zarywa pan nocy, odmawia pewnych zadań zawodowych, nie bierze zbyt dużo na głowę naraz.

Ja bym to ubrał w zdanie:

„Staram się być blisko siebie”.

Co to znaczy? Np. niewprowadzanie w swoim życiu pewnych reguł, które byłyby dla mnie pętlą u szyi. Bo czasami życie zmusza nas do pewnych ról, których nie chcemy. Są dla nas pętlą. Bo kredyt. Bo praca, której nie lubimy, ale nie możemy jej zmienić. Czasem sami sobie nakładamy pętle typu: „Będę wstawał o 5 rano i będę człowiekiem sukcesu”.

Staram się być blisko siebie, czyli odkryć swoje potrzeby w sposób bardziej świadomy. To ja w danej chwili decyduję, co jest dla mnie dobre w perspektywie całego życia, ale też w perspektywie tu i teraz.

Dzięki temu zacząłem dostrzegać momenty, kiedy wypada naprawdę odpocząć. I chyba pogodziłem się również z różnymi utratami. W tym sensie, że czasem trzeba zrezygnować z relacji, jeżeli są toksyczne. Że trzeba zrezygnować z pewnych zadań zawodowych, bo nic nie przyniosą, oprócz tego, że zaimponuję szefowi. I ta umiejętność godzenia się ze stratami sprawia, że one de facto przestają być stratą.

Książka była dla pana rodzajem autoterapii?

Zdecydowanie nie. Temat męskiej depresji siedział w mojej głowie od dawna, ale zdecydowałem się go dotknąć dopiero w momencie, w którym uznałem, że terapię mam już za sobą. Właśnie po to, by nie terapeutyzować się przed czytelnikiem, nie robić tego publicznie.

Ogromnie mnie cieszy efekt, jaki wywołała ta książka. Jako dziennikarz jestem zaskoczony skalą tego, jak mężczyźni zaczynają mówić o tym, co myślą, co czują. Niekoniecznie, że mają depresję, ale że przeczytali, że coś w nich ruszyło.

Każdemu powtarzam: „Jeżeli przeszedłeś kryzys psychiczny, to będzie wartościowe, jeżeli podzielisz się swoim doświadczeniem z kimś innym, ale rób to dopiero w momencie, kiedy czujesz, że jesteś na to gotowy.

A czytelników, którzy zrobili ze mnie specjalistę, bo też piszą takie rzeczy, odsyłam albo do książki, albo do osoby, która ma do tego kwalifikacje. Jasno podkreślam, że nie czuję się specjalistą.

Stary, zależy mi na tobie

O co pytają najczęściej mężczyźni podczas rozmów, które prowadzi pan po wydaniu książki?

O to, jakie leki brałem, u kogo się leczyłem, do kogo chodziłem na psychoterapię. Nie mogę na te pytania odpowiadać wprost.

Ponadto fakt, że ktoś mi pomógł, wcale nie znaczy, że ten konkretny psychoterapeuta będzie dobry dla innej osoby. Bo tak, jak lek musi być dobrany do pełnego kontekstu naszego życia, tak samo terapia musi odbyć się z kimś, komu zaufamy. To bardzo indywidualne.

Staram się raczej wskazywać, w jaki sposób samemu znaleźć kogoś takiego. I że nie trzeba się bać próbowania. Że można zrezygnować, można poszukać kogoś innego, można poprosić o inny lek. Ale żeby nie robić tego samemu i że pierwszy krok to udanie się do tego pierwszego specjalisty. Wtedy okaże się, czy to ktoś dla nas, czy nie.

Dodam jeszcze, że kobiety najczęściej pytają mnie, jak zachęcić do terapii kogoś bliskiego.

I co pani im mówi?

Że to one najlepiej znają taką osobę i mogą do niej dotrzeć. Do jej argumentów, jej języka, systemu wartości. Jeżeli to nie działa, można odwołać się do kogoś, kto jest dla takiej osoby autorytetem. To może być ojciec, brat, przyjaciel. Ktoś, o kim wiemy, że ta relacja męska – a zazwyczaj jest ich niewiele – jest dla tej osoby ważna.

Ten ktoś może po prostu powiedzieć: „Stary, zależy mi na tobie”.

Myślę, że my mężczyźni, jako dzieci i jako dorośli, zbyt rzadko słyszymy, że komuś na nas zależy.

Bywa więc to dla nas zaskoczeniem, ale też ważnym źródłem siły w przypadku słabości i chorób,

Czego nauczyła pana ta choroba? Brzmi pan jak bardzo dojrzały człowiek.

Bardzo nie lubię mówienia, że coś trudnego jest dla nas darem, że nas czegoś nauczyło. Absolutnie nie chcę przechodzić już ani jednego epizodu depresyjnego. Nie życzę też tego nikomu.

Natomiast wiem, że epizod depresyjny, w ogóle każdy epizod psychiczny, może być wydarzeniem na drodze do naszej dojrzałości. I tu dużo zależy od tego, jak będziemy chcieli to wykorzystać, jak z tego czerpać.

Mnie się w pewnym sensie udało. Wykonałem sporo pracy i jeśli mnie pan pyta, jaki jest pozytywny bilans mojej depresji, to na pewno dojrzałość. Zdanie sobie sprawy z tego, kim jestem.

Ale to nie sama depresja sprawiła, tylko te wszystkie osoby i elementy psycho- i farmakoterapii, które mnie do tego miejsca doprowadziły. Wszedłem w dialog z samym sobą i odkryłem wiele wartościowych rzeczy, które warto wzmacniać i wiele takich, które warto usunąć. I to chyba największy plus tej sytuacji.

Krzysztof Krajewski-Siuda, Szymon Żyśko „Męska depresja. Jak rozbić pancerz”, Wydawnictwo Mando inside, 2023.

Mężczyzna stoi w półcieniu
Szymon Żyśko. Fot. Sebastian Nycz
;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze