0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.plFot. Jakub Orzechows...

Niedawno opisaliśmy w OKO.press historię Dawida Adamczyka. Dawid choruje na dystonię uogólnioną. Uszkodzony gen odziedziczył po mamie.

Przeczytaj także:

„W dystonii uogólnionej wzmożone napięcie mięśni, nad czym nie jestem w stanie zapanować, obejmuje cały organizm” – opisywał mi objawy choroby. ”W efekcie poruszam się wyłącznie na wózku. Mam powykręcane kończyny, głowę mocno odchyloną do tyłu, skręcony kark. To, co zdrowy człowiek robi w 2 sekundy, mnie zajmuje długie minuty. Np. przerzucenie ciała z wózka na łóżko zabiera mi zwykle pół godziny".

Kłopoty z chodzeniem zaczęły się, gdy Dawid miał 7 lat. Pięć lat później przestał w ogóle chodzić.

W 2001 roku w warszawskim Szpitalu Bródnowskim przeszedł nowatorską operację wszczepienia neurostymulatorów do mózgu. W jej wyniku drżenia w dużej mierze ustały, a Dawid z powrotem zaczął chodzić. Dawne przykurcze wprawdzie nie ustąpiły, musiał się dalej rehabilitować, ale poprawa była radykalna.

Był pierwszym polskim pacjentem leczonym w ten sposób.

Niestety, nasz system ochrony zdrowia nie przewidział, że baterie zasilające elektrody w mózgu pacjenta nie są wieczne. Po czterech latach przestały działać i stan Dawida dramatycznie się pogorszył. Przerwa w stymulacji mózgu sprawiła, że znów wylądował na wózku. Wróciły drżenia, pogłębiła się spastyczność.

„To było straszne” – opowiadał mi. „Wyobraź sobie, że nauka wymyśla coś, co przywraca cię do życia. Dostajesz to, a potem wracasz do punktu wyjścia”.

Walka o nowe baterie trwała kilka miesięcy. Po ich wszczepieniu mężczyzna nie wrócił już do stanu po pierwszej operacji.

Dziś walczy o milionowe odszkodowanie od Ministra Zdrowia i Narodowego Funduszu Zdrowia oraz rentę. Oskarżył obie instytucje o zaniedbanie. Jego sprawę prowadzi mecenas Radosław Śliżewski z Lublina. Rozmawiamy z nim m.in. o kulisach tego postępowania.

Smutna rzeczywistość ludzi na wózkach

Sławomir Zagórski, OKO.press: Co sprawiło, że zajął się pan sprawą Dawida Adamczyka?

Mecenas Radosław Śliżewski*: Znam Dawida od blisko osiem lat. Prowadzę w mojej kancelarii wiele spraw osób z niepełnosprawnością. Często są to osoby z niedowładem dwu lub czterokończynowym.

Rzeczywistość ludzi na wózkach jest w Polsce smutna.

Duża ich część jest zamknięta w domu. Mają bardzo utrudniony kontakt z ludźmi, ciężko nawiązywać im relacje.

Wiedziałem, że jest taki chłopak po prawie. Zaproponowałem Dawidowi, że mógłby przez kilka miesięcy przychodzić do nas, do kancelarii i być aktywnym członkiem naszej społeczności. Pracując i ucząc się.

Woziłem go także na rozprawy sądowe. Dopiero wtedy przekonałem się, jak ciężko jest takiej osobie z niepełnosprawnością, nawet jeżeli ma opiekuna. A także jak niełatwo być opiekunem.

Sam mam 190 cm wzrostu, ważę 95 kg, jestem raczej wysportowany, ale przeniesienie Dawida z wózka do samochodu, z samochodu na wózek czy poruszanie się tym wózkiem po naszych chodnikach, które są często krzywe, plus schody, wysokie progi itd. wymagało naprawdę bardzo dużo siły i było bardzo trudne.

Pozew o zadośćuczynienie

Póki człowiek sam nie szamocze się np. z drzwiami, przepychając wózek, nie zdaje sobie sprawy, jakie to trudne. Dawid mówił mi, że wszyscy członkowie jego rodziny uszkodzili sobie kręgosłupy, nosząc go po schodach. Dziś na szczęście mieszka w budynku z windą.

Tak, to częsty problem rodzin osób z niepełnosprawnością. Ich członkowie sami stają się niepełnosprawni. Może nie w takim stopniu, jak ci, którymi się opiekują. Ale po kilku latach te wszystkie żony, matki, a także bracia, ojcowie, mają problemy neurologiczne czy ortopedyczne. To się powtarza w każdej z moich spraw, a miałem ich naprawdę dużo. I to jest bardzo smutne.

Dawid pod koniec stażu poprosił nas o pomoc w jego sprawie.

Zwróciliśmy się więc do NFZ z prośbą o dokumenty.

Na początku odsyłano nas do tzw. Zintegrowanego Informatora Pacjenta, mimo że system ów zawiera dane począwszy od 2008 roku. Tymczasem zabieg wszczepienia neurostymulatorów u Dawida miał miejsce w roku 2001, a baterie wymieniono w 2005, więc jak mieliśmy dotrzeć do danych, których w tym systemie po prostu nie mogło być?

Dostaliśmy w końcu pewne dokumenty, ale NFZ w dalszym ciągu nie udzielił odpowiedzi na pytanie, na jakiej podstawie Dawidowi odmówiono refundacji zabiegu wymiany baterii.

To była przecież pierwsza tego typu operacja w Polsce. Ten sukces był szeroko omawiany w mediach.

Chcieliśmy też uzyskać informację, dlaczego nie została uregulowana kwestia wymiany baterii. Dlaczego nikt o to w porę nie zadbał?

Po trwającej ok. pół roku wymianie pism z NFZ, w listopadzie 2017 r. złożyliśmy pozew. Pozwaliśmy NFZ i Skarb Państwa, a de facto NFZ i Ministra Zdrowia.

Jest to pozew o zadośćuczynienie. Chodzi o roszczenie finansowe w związku ze szkodą Dawida, jego przeżyciami psychicznymi oraz uszczerbkiem na zdrowiu, a także o comiesięczną rentę. O rentę, ponieważ Dawid, tak jak wiele osób z niepełnosprawnością, potrzebuje całodobowej opieki. Potrzebuje też intensywnej rehabilitacji. I wiadomo, że na NFZ nie da się tego zrobić.

Rehabilitacja na NFZ w warunkach domowych przysługuje wyłącznie przez 80 dni w roku, i to tylko w pierwszym roku po zdarzeniu szkodowym. Później opłacana jest przez całą rodzinę, kosztem wielu wyrzeczeń, po to, żeby tylko jeden jej członek miał zapewnione potrzebne zabiegi, chociaż na minimalnym poziomie. Zwykle ludzi nie stać na pełne koszty, bo dziś na taką rehabilitację trzeba przeznaczyć ok. 6-8 tys. miesięcznie.

Organizacyjny chaos

Jak pan ocenia szanse na wygranie tej sprawy?

Bardzo ciężko jednoznacznie je oszacować.

Sprawa Dawida jest niezwykle skomplikowana. Dotyczy w dużej mierze poprzedniego stanu prawnego. Wpisuje się w pewien chaos organizacyjny, związany z przekształceniem kas chorych w NFZ. I, niestety, Dawid, jak się wydaje, jest ofiarą tego chaosu.

W naszej ocenie roszczenie jest zasadne, ponieważ w czasach, gdy on ubiegał się o wymianę baterii, nie obowiązywał tzw. katalog pozytywnych świadczeń finansowanych przez NFZ. Teraz istnieje lista, co NFZ finansuje. A wtedy obowiązywał katalog negatywny.

Obejmujący to, czego NFZ nie refunduje.

Dokładnie.

I wymiany baterii zasilających umieszczone w mózgu elektrody w katalogu nie było?

Nie było. Na tej podstawie można więc domniemywać, że świadczenie powinno być refundowane.

Dawida poznałem w 2005 roku, gdy po kilku miesiącach oczekiwań prof. Mirosław Ząbek wszczepiał mu nowe baterie. Może to on powinien się o nie w porę wystarać? Dziś tego typu leczenie jest niemal rutynowe, choć baterie nadal tanie nie są. Tymczasem Dawid przecierał szlaki.

To nie chirurg powinien załatwiać prawno-administracyjne kwestie w NFZ. Pierwszy zabieg z 2001 roku Fundusz sfinansował. A potem, przez 4 lata, nie miał kto uregulować kwestii wymiany baterii? Przecież urzędnicy mieli na to – powtórzę – cztery lata!

Urzędnicy mieli pojęcie

Próbuję się wczuć w sytuację takich urzędników w NFZ. Pewnie nie mieli pojęcia, co to była za operacja, o co trzeba zadbać na przyszłość.

Nie zgadzam się. W NFZ pracuje cały sztab specjalistów. Są tam osoby, które zajmują się właśnie tego typu sprawami, uczestniczą w całym procesie wdrażania nowych form leczenia.

Przecież co roku do katalogu świadczeń dodawane są nowe zabiegi. To jest cała ścieżka postępowania. Odbywają się konsultacje z różnymi środowiskami medycznymi. W przypadku Dawida po prostu nikt tego nie wdrożył.

To nie jest tak, że urzędnicy nie wiedzieli. Sukces pierwszej operacji Dawida miał wielu ojców. Również NFZ grzał się w blasku chwały.

Więc nie można mówić, że pracownicy NFZ nie mieli o tej sprawie pojęcia. Oni mieli pojęcie.

Nie próbuję ich bronić. Tylko wydaje mi się, że to nie była z ich strony zła wola, tylko raczej…

…chaos organizacyjny.

I tak jest zawsze. Wiele błędów medycznych wynika z chaosu organizacyjnego. Tego, że np. przychodzi długi weekend, nie ma pełnej obsady, bo szpitala przykładowo nie stać, żeby zatrudnić odpowiednią liczbę pielęgniarek i lekarzy.

Dlaczego pozew Dawida idzie dwutorowo? Z jednej strony Minister Zdrowia, z drugiej NFZ.

Ponieważ uważamy, że wina leży po obu stronach.

Bywa, że w prawie nie da się określić w stu procentach winy jednego podmiotu. Czasem też nie wiadomo, w jakim stopniu rozkłada się odpowiedzialność pomiędzy różne podmioty. I stąd specjalna konstrukcja – in solidum.

Może się np. zdarzyć, że pacjent był leczony w dwóch szpitalach i w obu zostały stwierdzone zaniedbania.

W tym wypadku jeden urząd podlega drugiemu. Prezes NFZ podlega Ministrowi Zdrowia.

To prawda. W pozwie występują dwa oddzielne organy i każdy z nich ma swoje zaniedbania, które podnosimy.

Takiej sprawy jeszcze w Polsce nie było

Jakie są dotychczasowe losy sprawy?

Została oddalona zarówno w pierwszej, jak i drugiej instancji, m.in. na podstawie przedawnienia, ale głównym zarzutem był brak odpowiedzialności pozwanych.

My się z tym nie zgadzamy.

Jesteśmy przekonani, że roszczenie nie jest przedawnione.

Takie roszczenia, z jakimi występuje Dawid, przedawniają się z upływem trzech lat od dnia, w którym poszkodowany dowiedział się, albo – przy zachowaniu należytej staranności – mógł dowiedzieć się o szkodzie, a także o podmiocie zobowiązanym do jej naprawienia.

Ale uwaga! Obie te przesłanki muszą być spełnione łącznie. Czyli, w dużym uproszczeniu, nawet jeśli poszkodowany wie, że wystąpiła u niego szkoda, ale nie zna podmiotu odpowiedzialnego, to dopóki – przy zachowaniu należytej staranności – nie uzyska o nim wiedzy, termin przedawnienia nie zaczyna biec.

Stan Dawida – jak mówiliśmy – pogorszył się w 2005 roku. W grudniu 2005 roku wszczepiono mu nowe baterie, po czym okazało się, że jego stan jest nadal tragiczny.

Przypomnijmy, że to była pionierska operacja w Polsce. I nikt z lekarzy, także tych zajmujących się bezpośrednio Dawidem, nie wiedział, dlaczego on tej sprawności nie odzyskuje. To nawet dla lekarzy było niejasne, a co dopiero mówić o pacjencie.

Robiono mu różne badania, chociaż nikt nie skierował go np. na rezonans. Podejrzewano, że mogło dojść do naruszenia lub przesunięcia się elektrod.

Dawid o faktycznych przyczynach pogorszenia stanu zdrowia dowiedział się dopiero w szpitalu we Francji w grudniu 2014 roku. Francuzi badali go przez kilka dni i w końcu profesor, który zresztą brał udział w pierwszym zabiegu w Warszawie, doszedł do tego, dlaczego tak się stało. Uznał, że to kwestia przerwy w stymulacji mózgu po wyczerpaniu się baterii.

Dawid uzyskał zatem odpowiednią wiedzę dopiero w grudniu 2014 roku. A to oznacza, że mieliśmy czas na złożenie pozwu do grudnia 2017. Ostatecznie został on złożony w listopadzie 2017. W naszej ocenie przedawnienia więc nie ma.

Sprawa Dawida dotarła już do Sądu Najwyższego. Wiadomo, kiedy może być rozpatrywana?

Ponieważ Sąd Najwyższy w pierwszej kolejności orzeka, czy w ogóle przyjmuje skargę do rozpoznania, w tej chwili jesteśmy na etapie takiego „przedsądu”. I jeszcze nawet nie mamy informacji, czy sąd przyjmie naszą skargę do rozpoznania.

Liczy się pan z tym, że skarga może zostać odrzucona?

Wszystko jest możliwe.

Takiej sprawy jeszcze w Polsce nie było. Więc nie mamy pojęcia, co stwierdzi sąd.

Zatem sprawa Dawida jest zupełnie wyjątkowa?

To jedna z najbardziej wyjątkowych spraw, jakie kiedykolwiek prowadziliśmy jako kancelaria.

Kuriozalne dysproporcje

Jak z perspektywy prowadzonych już wielu spraw o odszkodowania czy rentę, ocenia pan sytuację prawną swoich klientów?

Oceniam ją jako dobrą. Rozwiązania prawne, które istnieją w polskim prawie, zapewniają osobom poszkodowanym uzyskanie należnych świadczeń. Tyle że są to sprawy arcytrudne.

Trzeba tu jednak odróżnić sprawy osób z niepełnosprawnością, które doznały uszczerbku na zdrowiu w wyniku wypadku samochodowego czy w rolnictwie, od sprawy takiej, jak Dawida. W tym pierwszym przypadku najczęściej jest stwierdzona wina i wtedy na ogół sądzimy się tylko, co do wysokości świadczenia.

Np. ubezpieczyciel mówi, że powinno ono wynieść 80 tys. zł, a my później wygrywamy półtora, czy dwa miliony. Albo mówi, że renta powinna być w wysokości 150 zł miesięcznie, a my wygrywamy rentę 22 tys. zł.

Oczywiście to kuriozum, że w ogóle są takie dysproporcje, ale niestety tak jest.

Najgorsze jest to, że takiemu poszkodowanemu nie przysługuje pełen zwrot kosztów obsługi prawnej. Jest wprawdzie rozporządzenie, które przewiduje konkretne stawki, ale one zupełnie nie przystają do realiów rynkowych.

Najtrudniejsza kategoria spraw

To niektórym osobom może wręcz zamykać drogę do postępowania?

Myślę, że każdy z tych poszkodowanych, szczególnie w takich sprawach, znajdzie fachową pomoc u pełnomocnika, w osobie radcy prawnego czy adwokata.

To wynika też z zasad etyki obowiązujących w naszym zawodzie.

Żaden prawnik takich osób bez pomocy zatem nie zostawi. Jestem naprawdę o to spokojny.

Natomiast sprawy z zakresu błędu medycznego to najtrudniejsza kategoria spraw, jakimi się zajmujemy. Tu trzeba po prostu zgłębiać wiedzę medyczną, ale postępowanie w dużej części opiera się również na doświadczeniu, którego przecież nie sposób wyczytać z książek.

Niejednokrotnie pracownicy kserują mi np. jakieś książki na Uniwersytecie Medycznym, czytamy różne fachowe artykuły. To bardzo mrówcza praca, ale ona przynosi efekt.

Pierwsza opinia – błędu nie ma

Ta robota spada bezpośrednio na was – prawników, czy posiłkujecie się specjalistami?

Uzyskanie pomocy specjalisty jest naprawdę niełatwe. Trzeba pamiętać, że mało który lekarz chętnie podejmie się sprawdzania i opiniowania pracy innego lekarza.

Ale to, co dzieje się w sądzie, zależy już w dużej mierze od biegłych?

To prawda. Dodam, że w wielu sprawach, które wygraliśmy, pierwsze opinie były takie, że błędu nie ma. Z tym że my zawsze piszemy do takiej opinii swoje zastrzeżenia i to przynosi pozytywny dla naszego klienta skutek.

Sąd wtedy zwraca się do innego biegłego, czy ten sam biegły musi podrapać się w głowę?

Procedura jest następująca: opinia biegłego jest doręczana stronom i one mają czas na złożenie zastrzeżeń. W zastrzeżeniach można napisać wszystko to, co w naszej ocenie jest niezgodne w opinii. I to ten biegły, który sporządził opinię, musi się do tego ustosunkować.

Wracam do osób, których nie stać na wzięcie prawnika. Co z nimi?

W takich sprawach, poza jakimś wynagrodzeniem wstępnym, można np. umówić się na procent od wygranej.

To chyba dobre rozwiązanie dla obu stron?

Dlatego tak się to często rozwiązuje.

Ale czasem na realne pieniądze musimy czekać i 5 i więcej lat. Ryzyko jest więc także po naszej stronie. Nigdy bowiem nie mamy gwarancji wygranej, ale poszkodowanym ludziom trzeba pomagać.

Dość wysoka świadomość

Wspomniał pan o ogromnych różnicach pomiędzy tym, co może proponować ubezpieczyciel, a tym, co jest pan w stanie wywalczyć w sądzie. Jeśli on proponuje rentę w wysokości 150 zł miesięcznie, a pan uzyskuje 22 tys. zł, to coś jest nie tak w tym systemie.

Jest nie tak, to oczywiste.

Przypomina mi się np. sprawa pewnego człowieka z niedowładem czterokończynowym. Przecież nie trzeba być lekarzem, żeby wiedzieć, że takiemu komuś potrzebna jest 24-godzinna opieka. Przecież on nie kontroluje choćby wydalania kału. Często jest tak, że ma zaparcia i trzeba najpierw zrobić mu wlewkę, a potem, jak nic nie działa, ręcznie opróżnić jelito z kału.

I niech pan sobie wyobrazi, że w takiej sytuacji ubezpieczyciel mówi, że takiej osobie potrzebna jest opieka przez 6 godzin dziennie. A na dodatek, że godzina opieki kosztuje 15 zł, przy czym stawka minimalnego wynagrodzenia wynosi 20 zł, a pracownik sieci dyskontów zarabia ok. 30 zł na godzinę. I do tego dochodzi mu pakiet medyczny czy wejście na siłownię lub basen.

Mówi pan o niezłej sytuacji prawnej osób poszkodowanych. Ciekaw jestem, jaki odsetek spośród tych ciężko dotkniętych życiowo ludzi rzeczywiście szuka opieki prawnej.

Sądzę, że świadomość społeczeństwa w zakresie usług prawnych i tego, że do tego typu spraw potrzebny jest prawnik, jest dość wysoka.

Osób, które w takiej sytuacji się poddają, czy też godzą się na bardzo małe pieniądze od ubezpieczyciela, jest coraz mniej.

Wielokrotnie słyszy się jednak, że świadomość prawna polskiego społeczeństwa jest niska.

Na pewno niższa niż np. w Stanach, gdzie praktycznie z każdą umową idzie się do prawnika.

W Polsce ludzie często starają się walczyć o swoje sprawy samodzielnie. I do prawnika idą dopiero, jak przegrają w pierwszej instancji, czyli na etapie apelacji. Co, niestety, może być działaniem spóźnionym.

Wartość dodana

Czy kancelarii takich, jak pańska, działa w Polsce dużo? Nie jest pan raczej wyjątkiem na tym rynku?

Naszym atutem jest duże doświadczenie. Natomiast nie można twierdzić, że ktoś inny by takich spraw nie poprowadził.

My zajmujemy się głównie procesem cywilnym. I niezależnie od tego, czy sądzimy się o błąd medyczny, o wypadek, o rentę, czy np. o nieruchomość, czy wreszcie rękojmię za zakupiony wadliwy pojazd, skupiamy się na prowadzeniu spraw sądowych.

Początkowo nie zajmowaliśmy się błędami medycznymi. Ale coraz częściej myślę, że to jest po prostu potrzebne. Ponieważ praktycznie po każdej naszej sprawie, dzieje się coś pozytywnego – np. szpital zmienia organizację pracy. To swego rodzaju wartość dodana.

Bo, wiadomo, że czasem tego najważniejszego nie zdziałamy. Np. umiera dziecko i jeśli nawet wywalczymy dla rodziców kilkaset tysięcy za jego śmierć, życia i tak mu nie wrócimy.

Z drugiej strony, jeśli rodzina ma jeszcze dwójkę dzieci, te pieniądze na pewno im się przydadzą. Bo te pozostałe dzieci są też w pewnym sensie współposzkodowanymi. Rodzice często przez wiele lat pozostają w żałobie, przybici całą sytuacją. Takie rzeczy też są ważne.

Biegłych brakuje

Wróćmy jeszcze do biegłych. Czytam, że ich brakuje, że marnie im się płaci.

Z biegłymi jest problem.

Mamy sprawę np. wypadku samochodowego. Ktoś doznał uszkodzenia kręgosłupa i wymagana jest opinia biegłego ortopedy. Okazuje się, że można na nią czekać ponad rok, bo na liście jest np. trzech biegłych ortopedów na cały okręg sądu. A przecież tych spraw jest mnóstwo.

I poszkodowani przez ten rok trwają w zawieszeniu?

Niestety, tak.

To samo jest z błędami medycznymi. Jest za mało opiniujących lekarzy. Biegłych często szuka się miesiącami.

W końcu znajduje się lekarz, który podejmie się zadania, ale mieszka np. w Gdańsku i klient musi tam dojechać. A dla osób z niepełnosprawnością taka podróż jest poważnym wyzwaniem.

Przeciążone sądy

Jak pan ocenia niedawne powołanie Funduszu Odszkodowawczego w Polsce?

Dobrze. Myślę, że takie instytucje powinny istnieć. Na pewno w wielu przypadkach takie sprawy nie muszą się kończyć w Sądzie.

Sądy są bardzo przeciążone różnymi sprawami. Ostatnio doszło wiele spraw frankowych.

Sędziowie często mają po kilkaset spraw na wokandzie, pracując ponad ludzką miarę.

O tym prawie się nie mówi.

Może pan przywołać jakiś konkretny przykład z pana kancelarii? Sprawy, która nie była łatwa, a zakończyła się pozytywnie.

Kiedyś zwrócił się do mnie pewien mężczyzna, po wypadku samochodowym z niedowładem od odcinka piersiowego w dół. Przegrał na etapie pierwszej i drugiej instancji i miał już tylko do napisania skargę kasacyjną. Przejąłem tę sprawę od jego pełnomocnika.

Pamiętam, było lato, wszyscy gdzieś na wakacjach, a ja cały czas siedziałem, czytając i pisząc.

Przepracowałem uczciwie dwa miesiące.

To był prosty człowiek, ale bardzo życzliwy, z kochającą żoną, synami. Sprawa wydawała się beznadziejna, ale podjąłem wiele różnych działań. Docierałem do różnych archiwów, do dokumentów.

Na rozpoznanie skargi kasacyjnej czekaliśmy chyba ok. dwóch lat. Ale Sąd Najwyższy uchylił wyrok drugiej instancji i przekazał sprawę do ponownego rozpoznania. I wtedy ostatecznie wygraliśmy.

Ten człowiek dostał zadośćuczynienie oraz dożywotnią rentę. To była jedna z pierwszych spraw, w których chodziło o podwyższenie sumy gwarancyjnej w ubezpieczeniu OC w Polsce.

Ostatecznie udało się nam podwyższyć tę sumę. Mój klient dostał świadczenia w dużej wysokości. Aż miło było patrzeć na szczęście tej rodziny. Miał zabezpieczone wszystkie potrzeby, jeśli chodzi o opiekę. Żona mogła być odciążona. Naprawdę widać było, jak ta sprawa im pomogła.

Warto próbować

To jednocześnie ogromna satysfakcja dla pana.

Z tamtym człowiekiem nawiązała się dozgonna przyjaźń. On był gościem u mnie na weselu i tamta rodzina zapraszała mnie na swoje rodzinne okazje. Naprawdę coś niesamowitego.

Proszę powiedzieć na koniec, co przekazałby pan jako prawnik szerszej publiczności.

Co bym chciał przekazać?

Że nie warto się bać i przynajmniej próbować skonsultować swoją sprawę z prawnikiem. Jak nie z jednym, to z dwoma, a nawet trzema, bo może akurat ten pierwszy taką kategorią spraw się nie zajmuje. Nigdy nie można się poddawać.

Czasem ludziom się wydaje, że ze Skarbem Państwa czy ze szpitalem albo z jakąś dużą firmą, nie da się wygrać. Z każdym się da, tylko trzeba próbować. Oczywiście nic na siłę. Nie chodzi przecież o to, żeby toczyć z góry przegrane procesy, ale na pewno każdą sprawę warto sprawdzić.

*Radosław Śliżewski – radca prawny, od 2007 roku członek Okręgowej Izby Radców Prawnych w Lublinie. Jak czytamy na stronie jego kancelarii, specjalizuje się w sprawach odszkodowawczych o zadośćuczynienie, odszkodowanie i rentę.

;
Na zdjęciu Sławomir Zagórski
Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze