0:000:00

0:00

Prawa autorskie: ilustracja: Mateusz Mirys / OKO.pressilustracja: Mateusz ...
  • Dla mnie jest jasne, że osoba terminalnie chora na raka trzustki, której szanse przeżycia wynoszą 3 proc., w porywach do 5 proc i która na 99 proc. będzie cierpiała przed śmiercią, powinna móc mieć możliwość skrócenia cierpień.
  • Nikt nikomu nie każe dokonywać eutanazji, nikt nikomu nie każe wykonywać aborcji. To powinien być otwarty wybór.
  • Oddziały opieki paliatywnej nie działają tak, jak miały. W wielu przypadkach nie uśmierzają bólu, a nawet jeśli zajmują się bólem fizycznym, to na pewno nie zajmują się pozostałym bólem. Nie udzielają pomocy psychologicznej rodzinie.
  • Jestem przekonany, że legalna eutanazja to kwestia najbliższych może nie lat, ale dekady. Pokolenie obecnych czterdziesto-, trzydziesto- i dwudziestolatków, za dziesięć lat będzie decydowało o tym, jaki mamy rząd i jakie obyczajowo zmiany wprowadzamy.

Rozmowa z Mateuszem Pakułą*, dramatopisarzem, autorem książki „Jak nie zabiłem swego ojca i jak bardzo tego żałuję” (wydawnictwo Nisza).

Premiera teatralnej adaptacji książki w reżyserii autora odbędzie się w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie 20 stycznia 2023 roku, premiera w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach tydzień później.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Przeczytaj także:

Dziennik umierania

Roman Pawłowski, OKO.press: Opisałeś w swojej książce umieranie ojca chorego na nowotwór. Przeżyłem podobne doświadczenie śmierci mojego ojca, terminalnie chorego. Bliskie są mi wszystkie emocje, o których piszesz. Bezradność wobec cierpienia, chęć niesienia pomocy, wciąż kiełkująca nadzieja, mimo że rozum mówi coś innego. Czytałem Twoją książkę tak, jakby to była moja historia.

Mateusz Pakuła: Mam wrażenie, że ta historia w ogóle nie jest moja, w sensie - indywidualna. Zrozumiałem to, rozmawiając przez ostatni rok z czytelnikami. Ludzie czytają tę książkę jako swoją historię. Zaskoczyło mnie to bardzo – jest nas legion, po prostu. Zanim ją napisałem, miałem poczucie, że przytrafiło mi się doświadczenie, które nie jest częste – towarzyszenie komuś w umieraniu. Początkowo odrzucałem myśl o pisaniu o umieraniu ojca, mimo że często biorę na warsztat swoje doświadczenia osobiste jako materiał do pracy w spektaklach czy sztukach teatralnych. Opiekując się nim, zapisywałem tylko takie skrawki dla siebie, żeby wywalić emocje.

Kiedy pomyślałeś, że to doświadczenie to materiał na książkę?

To się zmieniło pod sam koniec, kiedy ojciec wrócił z ostatniego pobytu w szpitalu i poprosił o eutanazję. I nagle to intymne, osobiste doświadczenie zaczęło być społeczne. Wtedy zrozumiałem, że muszę to opisać. Zacząłem prowadzić dziennik umierania ojca, dzień po dniu. Po to, aby to intymne doświadczenie mogło wybrzmieć z całą mocą. Jeżeli chcę doprowadzić do jakiegoś manifestu społeczno-politycznego, muszę przeprowadzić odbiorcę przez swoje intymne, konkretne doświadczenie. To nie może być jakiś ojciec, jakiś syn, jakaś rodzina. To muszę być realny ja, realny mój ojciec, realni członkowie rodziny. Wtedy to działa z ogromną mocą.

I daje nadzieję, że ludzie zmienią zdanie w kwestii eutanazji i dadzą temu wyraz przy urnach wyborczych.

Jak przyjęli książkę o umieraniu ojca twoi bliscy?

W większości bardzo dobrze albo wręcz entuzjastycznie. Dla mojej mamy, która była ze mną najbliżej tych wydarzeń, było to niezwykłe doświadczenie. Dzięki książce znalazła słowa na opisanie swojego przeżycia. Myślę, że podobnie było z moim bratem, siostrą mojego ojca, czy jego matką. Inaczej rzecz się ma z babcią Natalią, która do tej pory nie przeczytała książki. Mama bardzo nie chciała, żeby ona ją czytała, uważała, że to nie ma sensu. Jeszcze inna historia jest z moją siostrą, z którą radykalnie różnimy się światopoglądowo. Mam jednak wrażenie, że coś też zadziałało. Myślę, że jej rodzina byłaby dzisiaj za legalną eutanazją.

Szatańska czwórka

Piszesz o trudnym procesie oswajania się z myślą o bliskim odejściu ojca, ale też o wewnętrznej walce, czy masz prawo skrócić jego cierpienia i pomóc mu umrzeć. Nie zabiłeś swojego ojca, chociaż i on, i ty bardzo tego pragnęliście. Dlaczego?

Od początku miałem poczucie, że chciałbym to zrobić. Żaden lęk przed grzechem mi w tym nie przeszkadzał. Przeszkadzała mi moja bezradność i poczucie niekompetencji. Bałem się, że mogę zrobić ojcu jeszcze większą krzywdę. Byłem wściekły na system, który mi w tym nie pomaga. Potrzebowałem osoby, która by mi powiedziała – tak, 10 tabletek morfiny czy też odpowiedni zastrzyk, to będzie OK. Ale w związku z tym, że to jest nielegalne, strach jest rozmawiać z kimkolwiek, poza zaufanymi osobami.

Za pomoc w ukrócenia cierpienia ojcu można pójść do więzienia.

Myślę, że to są dwie główne przyczyny, dlaczego tego nie zrobiłem.

Oczywiście, nielegalność eutanazji wynika wprost z chrześcijańskiego systemu wartości, który w Polsce jest ponad prawem konstytucyjnym. Dotyczy to wielu sfer życia, związanych z narodzinami, śmiercią, prokreacją i seksualnością. To jest ta szatańska czwórka: aborcja, prawa osób LGBT, in vitro i eutanazja. Ostatnie rejony, gdzie Kościół katolicki ma cokolwiek do powiedzenia światu, bo na temat świata, na temat rzeczywistości po prostu nic sensownego do powiedzenia od dawna nie ma. Religia w ogóle nie jest w stanie już odpowiedzieć na pytania dotyczące materialnej rzeczywistości.

Kościół jest w stanie tylko narzucać poczucie winy, związane z seksem, prokreacją, śmiercią, narodzinami.

Otwarty wybór

W dogmacie chrześcijańskim zawarte jest przekonanie, że życie nie należy do człowieka, tylko jest darem od Boga. W związku z tym jest święte i człowiek nie powinien podejmować żadnych decyzji, które by to życie skracały, czy powoływały kogoś do życia w sposób odmienny od naturalnego. Po drugiej stronie tego sporu jest współczesna medycyna, która przedłuża dzisiaj życie człowieka ponad jego psychiczne i fizyczne możliwości. Jak wybrnąć z tego dylematu?

To jest bardzo proste.

Nikt nikomu nie każe dokonywać eutanazji, nikt nikomu nie każe wykonywać aborcji. To powinien być otwarty wybór.

Nie do końca rozumiem, z czego tu trzeba wybrnąć. Dla mnie jest jasne, że osoba terminalnie chora na raka trzustki, której szanse przeżycia wynoszą 3 proc., w porywach do 5 proc i która na 99 proc. będzie cierpiała przed śmiercią, powinna móc mieć możliwość skrócenia cierpień. Powinna dostać papierek przy diagnozie, że w razie wyrażenia takiego życzenia, ma prawo do pomocy anestezjologa czy lekarza, który dokona eutanazji. To proste.

Dużo trudniejsze wydają mi się przypadki, kiedy osoba nie może sama za siebie decydować. Tu rozsądne byłoby komisyjne rozpatrywanie przypadków. Kościół mówi, że nikt nie może decydować o przerwaniu czyjegoś życia. Ale już decydować za kogoś o przedłużaniu życia pełnego cierpień można, tak? Czemu lekarz nie ma prawa skrócić cierpień w określonych warunkach?

Jest sprzeczność pomiędzy oddaniem życia w ręce Boga a wiarą w potęgę medycyny, która potrafi podtrzymywać życie osób terminalnie chorych.

Jak to sobie katolicy układają w głowie, nie mam pojęcia. Nie wiem, jak potrafią pogodzić wiarę w personalnego Boga ze współczesną nauką.

Poruszył mnie fragment książki, kiedy opisujesz, jak ratujesz ojca, który się dusi. I uświadamiasz sobie, że jeszcze przed chwilą rozważałeś, czy mógłbyś go udusić poduszką. Czy poza tabu dogmatów oraz lękiem przed konsekwencjami prawnymi, działa w nas po prostu instynkt przetrwania?

To jest automat, bezwarunkowy odruch ratowania życia. Totalnie naturalny. To mi uświadomiło, że nie byłbym w stanie udusić ojca poduszką. Nie jestem psychopatą. Wyobrażałem sobie, że byłbym w stanie podłączyć ojca, jego port z chemioterapii, do kroplówki z morfiną, gdybym miał taką morfinę w płynie. Bezpośrednie, fizyczne odebranie komuś życia jest granicą nie do przekroczenia. Zwłaszcza, kiedy jest się związanym z tą osobą emocjonalnie. Dlatego wydaje mi się ważny postulat zwolenników legalnej eutanazji, aby dokonywała jej neutralna osoba – lekarz.

Koszmar pandemii

Wiele miejsca poświęcasz systemowi opieki zdrowotnej, który w twoim opisie nie ma nic wspólnego z opieką, ani ze zdrowiem. Opisujesz oddział paliatywny szpitala onkologicznego w Kielcach, przy którym szpital psychiatryczny z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem” to, jak piszesz, „małe miki”. Przemoc, pogarda, brak empatii, bezinteresowne zło na porządku dziennym. Dlaczego polski system nie umie pomóc cierpiącym? Dlaczego nie otacza opieką umierających, nie pomaga przejść przez ten dramatyczny moment ich bliskim?

Jest kilka powodów. Na pewno ludzie pracujący na tych najbardziej wrażliwych oddziałach są przeciążeni pracą. Żeby nie zwariować, stosują jakieś strategie emocjonalne – obojętność na cierpienie jest jedną z nich. Z drugiej strony, spotkaliśmy w czasie choroby ojca bardzo sensowne pielęgniarki i lekarzy, którzy byli empatyczni. Ale w służbie zdrowia niewątpliwie są osoby, które nie powinny wykonywać tego zawodu. Ludzie znęcający się, upokarzający pacjentów i rodziny, czerpiący psychopatyczną uciechę z władzy, którą mają.

Pandemia to tylko wzmogła. Chorowanie w tym czasie na cokolwiek innego niż COVID to był najgorszy możliwy pech. Mieć raka w czasie pandemii to koszmar koszmarów. Dla większości służby zdrowia to był strasznie trudny czas. Ale niektórzy wykorzystywali tę sytuację, że nikt im nie patrzy na ręce. Mogli robić, co chcieli. Miałem do czynienia z kilkoma takimi lekarzami, zwłaszcza z szefem oddziału paliatywnego w Kielcach. Moja opinia nie jest odosobniona. Tacy ludzie nie powinni pracować w służbie zdrowia.

Paliacja nie działa

Podobne myśli zawarła w spektaklu „ONKO” reżyserka Weronika Szczawińska. Opisuje w nim swoje doświadczenie bycia pacjentką onkologiczną. Jej historia pokazuje, że pacjent jest tylko przedmiotem, nigdy podmiotem.

À propos tych oddziałów paliatywnych. Miały być odpowiedzią polskiego państwa wyznaniowego na brak możliwości eutanazji. Nie musimy nikogo zabijać, nie musimy nikogo mordować, oni sobie będą po prostu leżeć, śnić słodkie sny na morfinie do końca swoich dni, aż Pan Bóg ich wezwie do siebie.

Celowo mówię sarkastycznie. Bo się okazuje, że te paliacje nie działają. W wielu przypadkach nie uśmierzają bólu, a nawet jeśli zajmują się bólem fizycznym, to na pewno nie zajmują się pozostałym bólem. Nie udzielają pomocy psychologicznej rodzinie. Kiedy zapytaliśmy na oddziale paliatywnym w Kielcach, czy był u ojca psycholog, usłyszeliśmy, że chyba był, może był, nie pamiętam. To było coś druzgocącego dla nas. Nie mówiąc już o tym, że traktowano nas jak impertynentów.

Z drugiej strony cytujesz wypowiedź lekarki, zdziwionej, że chcecie zabrać z oddziału do domu swojego bliskiego w ciężkim stanie. „Stąd rzadko ktoś chce zabrać pacjenta” – mówi. Rodziny oddają bliskich do szpitala na umieranie?

Tak. Z różnych względów. Bo nie mają możliwości opiekowania się chorym, czasu, chęci. Zdecydowanie najczęściej na oddziały paliatywne trafiają seniorzy, których małżonkowie są w podeszłym wieku. Nie mają siły, aby się nimi opiekować. Lekarze to wykorzystują, robią łaskę, że przyjmą tych pacjentów i będą trzymać do śmierci. To zaskakujące, na ten wspaniały oddział paliatywny bardzo trudno się dostać. A tak naprawdę, według wszelkich badań, wszyscy chcą jednak umrzeć w domu, z rodziną. A nie w szpitalu, wśród pielęgniarek i lekarzy z fochem.

Ostatnie deski ratunku

Udrękę terminalnie chorych i ich rodzin powiększa jeszcze działalność cudotwórców, którzy oferują różne cudowne leki. Pod koniec lat 80., kiedy umierał mój ojciec, cała onkologiczna Polska żyła nadzieją preparatu profesora Tołpy. Roztwór z torfu ponoć miał leczyć raka. Żeby go zdobyć, trzeba było jechać do Warszawy i odstać ileś godzin w kolejce. Moja mama głęboko wierzyła, że preparat zadziała. Nie wiem, ile za niego zapłaciła, czytałem, że był dostępny na czarnym rynku za grube pieniądze. Mój ojciec przyjmował tę miksturę przez jakiś miesiąc, czy dwa. Oczywiście, to nie zahamowało postępów choroby, tylko ożywiło płonne nadzieje. Później zbadałem historię tego cudotwórcy i jego leku. Rok po śmierci mojego ojca zarejestrowano w Polsce, przy pomocy amerykańskiej inwestorki, korporację Tołpa, która zajęła się produkcją kosmetyków.

U nas pojawiały się witamina C w dużych dawkach dożylnie i grzybki reishi. Na szczęście nikt z mojej rodziny szczególnie w to nie wierzył. Aczkolwiek faktycznie są takie momenty, myślę że to jest naturalne, że chce się łapać tych ostatnich desek ratunku, choćby nie wiem jak absurdalnych. Homeopatia, nie homeopatia, grzybki, torf - wszystko jedno. Jeśli miałoby pomóc, to niech by to był i torf.

Spojrzeć w otchłań

Opisujesz też wizytę księdza z ostatnim namaszczeniem u ojca. To jest jakaś parodia tego, czego można oczekiwać po duchownym. Ksiądz „smyra ojca mazidłami”, wypowiada kurtuazyjne zdania, po czym czmycha. Żadnej otuchy, wiary, nadziei. Kościół przestał być pociechą dla cierpiących?

Jestem z bardzo wierzącej rodziny, byłem bardzo religijnym dzieckiem. Długo się wydostawałem się ze swojej religijności. Mieliśmy ślub kościelny. Ochrzciliśmy naszego pierwszego syna. Uważaliśmy się jeszcze wtedy za chrześcijan, już nie za katolików. Dopiero rok temu dokonałem apostazji razem z żoną. Drugiego syna już nie ochrzciliśmy, więc nie będzie musiał dokonywać apostazji.

Dla wielu ludzi ważna jest nadzieja, że coś istnieje po śmierci. Starałem się to powiedzieć w dramacie o Stanisławie Lemie i Philipie K. Dicku, który jest częścią książki. Najtrudniejsze jest zrezygnowanie z wiary w nieśmiertelność. Wtedy otwiera się otchłań, której wielu ludzi nie jest w stanie sprostać. Nie mam śmiałości zmuszać ludzi do patrzenia w tę otchłań. A z drugiej strony chciałbym, żeby się z tym konfrontowali. Żebyśmy mogli wyjść wreszcie z etapu dzieciństwa ludzkości. Skonfrontowali się z tym, że nie ma dobrego ojczulka, który nas zaprowadzi do nieba. Że ta nasza nieśmiertelność, jeśli jest, to jest zupełnie inna.

Udało mi się uwolnić od tego myślenia w ciągu ostatnich lat.

Dzisiaj czuję się wolny. I to jest wspaniałe uczucie. Umieranie mojego ojca tylko mi to wzmocniło.

Chyba najtrudniejsza w tym wszystkim jest konfrontacja z naszą śmiertelnością i skończonością. Jednak kiedy w końcu ludzkość do tego dojrzeje, wskoczymy na jakiś kolejny poziom cywilizacyjny.

Eutanazja, czyli dobra śmierć

Jesteś w kolektywie Instytutu Dobrej Śmierci. Eutanazja to dosłownie z greckiego - dobra śmierć. Czym ta dobra śmierć może być dzisiaj? Jak oceniasz szanse na wprowadzenie w Polsce legalnej eutanazji? Jakie rozwiązania prawne mogłyby zaistnieć?

Instytut Dobrej Śmierci zajmuje się bardzo szeroko odtabuizowaniem mówienia o śmierci, o umieraniu, żałobie. Anja Franczak, liderka tej grupy jest „doulą” (z greckiego – kobieta „która służy” - red.) umierania. Wspiera umierających i osoby w żałobie. O śmierci za mało się u nas mówi. Wciąż za mało narzędzi, języka, aby mówić o tym doświadczeniu. I to jest ogromna robota, którą robi ten kolektyw.

Jeśli chodzi o legalną eutanazję: ktoś mnie ostatnio pytał, czy jakakolwiek partia polityczna ma ten postulat w swoim programie? No, nie ma. Natomiast w programie Lewicy pojawia się punkt o rozdziale państwa od Kościoła. To jest pierwszy krok, niezbędny, żeby w ogóle taka ustawa mogła się pojawić na stole i być dyskutowana. Myślę, że to wymagałoby jakiegoś solidnego przygotowania społecznego. Na pewno nie przy tej władzy.

Jestem przekonany, że to kwestia najbliższych może nie lat, ale dekady. Pokolenie obecnych czterdziesto-, trzydziesto- i dwudziestolatków, za dziesięć lat będzie decydowało o tym, jaki mamy rząd i jakie obyczajowo zmiany wprowadzamy.

Potrzebna jest zmiana pokoleniowa, aby rozwiązać Konkordat?

Na pewno tak. To się wiąże z postępującą laicyzacją polskiego społeczeństwa. Mam wrażenie, że to, co trzyma moje pokolenie przy Kościele, to są rodzice i dziadkowie. Starsi wywierają presję, żeby był ślub kościelny, żeby były chrzciny, żeby była komunia, żeby było coś tam. A że już w ludziach z mojego pokolenia w ogromnej większości nie ma takiej potrzeby, to jest spełnianie czyichś oczekiwań. Ponadto jest też coś takiego, że ludziom dekadę, czy kilkanaście lat starszym ateizm kojarzy się mocno z komuną, a wiara z Solidarnością i internowaną opozycją. Czyli albo złe niewierzące komuchy, albo ci, którzy mają Boga po swojej stronie.

Czy cierpienie ma sens?

Chciałbym jeszcze wrócić do wpływu, jaki ma śmierć bliskiej osoby na życie rodziny. W twojej książce wyraźnie widać, że ten dramatyczny moment jednoczy bliskich. Wywołuje nadzieję na pokonanie głębokich różnic, czy emocjonalnych, czy politycznych. Rodzina konsoliduje się wokół śmierci. Katolicyzm, jak wiadomo, głosi ideę cierpienia jako ofiary, która ma uczynić nas lepszymi. Z twojej książki wynika, że doświadczenie umierania ojca was zmieniło i połączyło. Czy zastanawiałeś się nad takim aspektem ceremoniału śmierci?

Tak, absolutnie się nie odżegnuję od tego, że to zmienia i niesie ze sobą jakieś dobro. Gorzej, jeżeli wyciągamy z tego wniosek, że całe to cierpienie było po to, żebyśmy my z siostrą padli sobie w objęcia.

Albo żebyś ty wrócił na łono Kościoła.

Co się nie wydarzyło. Faktem jest, że szwagier mojego ojca z siostrą mojego ojca po wieloletnich kłótniach zbliżyli się z sobą, opiekując się moim ojcem. Ale to wcale nie znaczy, że cierpienie mojego ojca było po to, żeby to się wydarzyło.

Z drugiej strony muszę przyznać, że ostatni rok po wydaniu mojej książki przyniósł jakieś niesłychane i niespodziewane dla mnie dobro. Czytelnicy piszą do mnie o tym, jaką ulgę im to sprawia. Że wreszcie znaleźli słowa na wyrażenie swoich emocji, że ktoś się z nimi skomunikował. Że to jest odsamotniające po prostu. Ale pogląd, że mój ojciec umarł po to, żeby ta książka powstała, uważam za jakiś absurd. Wolałbym, żeby nie powstała!

Chrześcijaństwo nie ma monopolu na miłosierdzie

Z twojej książki wynika, że paradoksalnie w obliczu śmierci rośnie cena życia. Śmierć bliskich uświadamia nam, jak ważne są więzi emocjonalne. Jesteśmy dzisiaj po pandemii, po stu tysiącach nadmiarowych zgonów. Polska przoduje niestety w tej statystyce. Tymczasem Kościół straszy nas perspektywą „cywilizacji śmierci”. Czujesz się jej heroldem?

Któryś z krytyków napisał, że moja książka jest z gruntu chrześcijańska. Bo jest o miłosierdziu, miłości, bliskości, czułości. Z jednej strony mam takie poczucie, że to prawda.

Z drugiej strony chrześcijaństwo nie ma monopolu na miłosierdzie, humanizm i przytulanie się.

Sens naszego życia to jest nasza praca, a nie to coś, co zostało nam dane, zaplanowane i tak dalej. Musimy sami ten sens sobie zrobić. Uświadomić. Miesiące, spędzone z moim ojcem, postrzegam jako piękne. Gdyby mój ojciec żył, nie mielibyśmy szansy na taką bliskość.

Piszesz, że po 30 latach po raz pierwszy wziąłeś go za rękę. Opisujesz pokonywanie kolejnych granic bliskości z ojcem. To również moje doświadczenie. Nigdy nie miałem tak bliskiej relacji z ojcem, jaka wytworzyła się w ostatnich miesiącach jego życia, w domu, kiedy się nim opiekowałem razem z matką. Wspominam to jako czas naszej bliskości. Chociaż równocześnie rośnie we mnie gniew. Bo dzisiaj nowotwór płuc nie jest wyrokiem. W tamtym czasie, w latach 80., na ogół był.

To prawda. Zastanawiam się, dlaczego w takich granicznych sytuacjach powstaje bliskość. Może to jest wpisane w nasze DNA. Obecność przy umieraniu to takie współumieranie. W taki sposób to odczuwałem i chyba większość członków najbliższej rodziny też. To jest dla mnie porównywalne tylko z jednym doświadczeniem: współrodzeniem dzieci z moją żoną. To są te momenty graniczne, których absolutnie nie da się do niczego innego porównać. Po takim doświadczeniu jest się zupełnie innym człowiekiem.

Rodzić i umierać po ludzku

Współczesna cywilizacja spycha momenty narodzin i śmierci na margines, zamyka w specjalnych instytucjach. Nie pozwala na takie uczestniczenie, o jakim mówisz, robi z tego urzędniczą procedurę.

Co ciekawe, dzisiaj ten trend się odwraca. Coraz więcej jest porodów domowych. W moim pokoleniu współuczestnictwo w porodzie, towarzyszenie rodzącej partnerce jest oczywiste. Jeszcze dwadzieścia lat temu tak nie było.

W przypadku śmierci faktycznie tendencja jest odwrotna. Chodzi o to, żeby wszystko działo się za zamkniętymi drzwiami, żeby na to nie patrzeć.

Czy któryś z czytelników napisał, że chciałby dokonać eutanazji?

Miałem taką jedną rozmowę. Z osobą, która prosiła mnie, żeby jej podpowiedzieć, jak może dokonać eutanazji. Swojej. Bo rodzina się sprzeciwia, a ta osoba jest w tej sytuacji sama.

Co jej odpowiedziałaś?

Nie znałem tej osoby, nie wiedziałem, co to za sytuacja. Mogłem tylko zasugerować, żeby ta osoba dała najbliższym książkę do przeczytania. I żeby potem porozmawiali o sytuacji.

Pomyślałeś w jakimś momencie w trakcie pisania, że poprosisz kiedykolwiek swoich bliskich o eutanazję?

Wiesz, mam nadzieję, że za dwadzieścia lat, kiedy mnie to może dotyczyć, będziemy mogli sobie drukować trzustki na drukarkach 3D. Mój starszy syn uważa, że po prostu zamrozi mi mózg. Za kilkadziesiąt lat wsadzi mnie w nowe ciało i będziemy żyli dalej.

To są trudne rozmowy z dziesięciolatkiem. Kiedy mój ojciec umierał, mój starszy syn miał siedem lat i to było dla niego piekielnie trudne. To pierwsze, poważne, zetknięcie się ze śmiercią. Obserwowanie chudnącego, nagle zupełnie innego fizycznie dziadka, z którym byli blisko.

Te rozmowy o nieśmiertelności w naszej ateistycznej rodzinie są takie: hodowanie organów, które będzie pozwalało nam wymieniać te zużyte, no i oczywiście konkretne leki na te raki. Myślę, że w ciągu kilkudziesięciu lat onkologia może funkcjonować na zupełnie innym poziomie. Chemioterapia nie będzie najskuteczniejszym rozwiązaniem.

Abstrahując od tego science fiction, liczę na to, że tak się umówimy z moją żoną i synami. Żeby zrobić eutanazję.

Niezgoda na bezsensowne cierpienie

Czytając twoją książkę, poczułem, że jesteśmy złapani w pułapkę wiary w postęp. Technologia daje nam złudzenie, że życie można w nieskończoność przedłużać. Jednak naprawdę życie ma swój kres. Twoja książka, a także działalność Instytutu Dobrej Śmierci, są o tyle ważne, że zbliżają nas do tego doświadczenia, którego chcemy za wszelką cenę uniknąć.

Myślę, że o tym jest trochę ta książka. To banał, rzecz jasna. Ale życie jest cenne właśnie dlatego, że ma kres. Moja książka nie jest o niezgodzie na śmierć, na naszą śmiertelność. Ona jest o niezgodzie na bezsensowne cierpienie, którego dałoby się uniknąć.

Życzę długiego życia w zdrowiu.

portret Mateusza Pakuły na tle scenografii teatralnej, przedstawiającej wielkie metalowe czarne rury
Mateusz Pakuła, Fot. Klaudyna Schubert

* Mateusz Pakuła - pisarz, dramaturg, reżyser teatralny. Wielokrotnie nagradzany za swoje sztuki, adaptacje i spektakle. Jego debiut prozatorski „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” został uznany za jedną z najciekawszych książek 2021 roku. Był nominowany do Odkryć empiku, Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza, znalazł się również w finałowej piątce europejskiej nagrody literackiej Le Grand Continent.

;

Udostępnij:

Roman Pawłowski

publicysta, kurator teatralny, dramaturg. Absolwent teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, w latach 1994-2012 dziennikarz działu kultury „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Zbigniewa Raszewskiego dla najlepszego polskiego krytyka teatralnego (1995). Opublikował m.in. antologie polskich sztuk współczesnych „Pokolenie porno i inne niesmaczne utwory teatralne” (2003) i „Made in Poland. Dziewięć sztuk teatralnych z Polski” (2006), a także zbiór wywiadów z czołowymi polskimi ludźmi kultury „Bitwa o kulturę #przyszłość” (2015), wyróżniony nagrodą „Gazety Wyborczej” w Lublinie „Strzała 2015”. Od 2014 związany z TR Warszawa, gdzie odpowiada za rozwój linii programowej teatru oraz pracę z młodymi twórcami i twórczyniami.

Komentarze