0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

20 września 2022 wieczorem Władimir Putin miał wygłosić mowę do narodu. Wiadomym było, że ogłosi przeprowadzenie referendów, których z góry znane wyniki pozwolą Rosji ogłosić formalną aneksję obwodów ługańskiego i donieckiego i zajęte po 24 lutego części obwodów zaporoskiego i chersońskiego.

Spodziewano się również, że w obliczu kolosalnych strat swojej armii ogłosi powszechną mobilizację. Emisję orędzia dwukrotnie przekładano, aż wreszcie anonse prezydenckiej przemowy po prostu zniknęły ze stron rosyjskich kanałów propagandowych. „Idźcie spać” - lakonicznie napisała na Twitterze szefowa kremlowskiej tuby informacyjnej RT.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Przez resztę wieczoru i nocy trwały dyskusje, co takiego mogło się zdarzyć, że „głównodowodzący” przełożył zapowiadane orędzie na następny dzień. Snuto domysły na temat wewnętrznych tarć, rozłamu w szeregach kremlowskiej wierchuszki, niepoprawni optymiści zaczęli dywagować na temat odsunięcia go od władzy. Heheszkowano na temat herbatki z polonem, duszenia poduszką i zawijania w dywan. Co tak naprawdę działo się w nocy z 20 na 21 września, wie dziś bardzo niewiele osób.

Rankiem następnego dnia wyemitowano nagraną uprzednio przemowę. Wódz ogłosił „częściową mobilizację” w trybie natychmiastowym. W informacyjnym polu rozpoczął się chaos kaskadowo publikowanych informacji. Minister obrony narodowej Sergiej Szojgu rzucił z sufitu liczbę trzystu tysięcy nowych poborowych.

Pojawiały się wykluczające się nawzajem wiadomości, mówiono o różnych warunkach mobilizacji, podawano rozmaite przedziały wiekowe mobilizowanych itd. Zaufanie znacznej części społeczeństwa do oficjalnych komunikatów i komentarzy pokazała sytuacja na granicach. Jeszcze tego samego dnia zaczęło brakować biletów lotniczych do Erywania, Tbilisi i Stambułu. Samochody w drodze do przejść granicznych z Finlandią i do mostu łączącego Iwanogród z estońską Narwą ugrzęzły w korkach. Na granicach z Gruzją, Kazachstanem i Mongolią pojawiły się wielokilometrowe kolejki.

Z wjazdem do Unii Europejskiej obywatele rosyjscy mają coraz większy problem. Niedługo przed ogłoszeniem mobilizacji państwa bałtyckie i Polska faktycznie zamknęły granice dla Rosjan. Nie zdecydowała się na to ościenna Finlandia, ale prace nad poważnym ograniczeniem wjazdu były w toku. Po ogłoszeniu mobilizacji wielu rosyjskich opozycjonistów znajdujących się za granicą zareagowało na to dość nerwowo. Lubow Sobol, rosyjska polityczka i do niedawna działaczka Fundacji Walki z Korupcją, rozwiązanej organizacji Aleksieja Nawalnego, nie kryła oburzenia:

„I w tym czasie Rosjanom nie dają wiz” – napisała na Twitterze.

Przeczytaj także:

"Wszyscy mają was dosyć, nikt wam niczego nie jest winien"

Nie trzeba było długo czekać na komentarz innego rosyjskiego politycznego emigranta, dawnego korespondenta wojennego, od lat nieprzejednanego przeciwnika Kremla i tzw. rosyjskich liberałów, Arkadija Babczenki: „A co to się u dziewczyny w głowie wyprawia? Luba. Słońce. Masz w perspektywie obóz dla internowanych. Jakich ty wiz jeszcze potrzebujesz?”.

Sobol nie była jedyną rosyjską działaczką emigracyjną, która w reakcji na mobilizację podniosła alarm, że Europa, zamiast pomagać niechcącym walczyć przeciw Ukrainie Rosjanom, zaostrza warunki wizowe, a niektóre państwa unijne wprowadzają zakaz wjazdu na własne terytorium.

Dziennikarz Maksym Kac zareagował jeszcze bardziej emocjonalnie: „W tym czasie, kiedy Rosjanie, którzy nie chcą strzelać do Ukraińców szukają sposobów wyjazdu z Rosji, póki jeszcze granicę są otwarte, Finlandia ogłosiła, że także zamierza przestać wpuszczać Rosjan. Co się dzieje w głowach tych ludzi? Czy wewnętrzna popularność zdobywana kosztem ksenofobii jest warta takich haniebnych decyzji?”.

Kac również nie musiał długo czekać na reakcję. Odpisał mu Ajder Mużdabajew, urodzony w Rosji krymski Tatar, długoletni pracownik rosyjskich mediów. Od kilku lat obywatel Ukrainy. Mużdabajew nie przebierał w słowach: „Jaka znów ksenofobia? Wszystkich już zajebaliście. Nikt nie chce was już widzieć, nikt nie chce mieć z wami do czynienia. Z żadnym z was. Nikt już nie chce zawracać sobie głowy dociekaniem, kto jest kim tam u was. Wszyscy mają was dosyć, pojeby. Zbudowaliście Reich – no to sobie w nim żyjcie. Nikt wam niczego nie jest winien.”

Przy okazji masowej ucieczki Rosjan z kraju wybuchła kolejna w ostatnich latach awantura między tzw. dobrymi Ruskimi i „nieprzejednanymi”. Wbrew pozorom nie jest to jedna z wielu pyskówek między dawnymi pracownikami kilku tych samych moskiewskich redakcji, ludźmi mijającymi się przed laty na ulicach centrum stolicy, kręcącymi się w dość szerokim, ale znającym się lepiej lub gorzej środowisku. Wbrew pozorom, u podstaw tego konfliktu nie leżą jedynie resentymenty i prywatne animozje. Można tu znaleźć mnóstwo niuansów i problemów głęboko zakorzenionych w rosyjskiej historii.

Trudne dzieciństwo „rosyjskiego liberała”

Tę opowieść można by właściwie zacząć od początków istnienia zjawiska pod nazwą „rosyjski liberał”, nie do końca określonego i zdefiniowanego, ale zrozumiałego przez się.

W XIX wieku znienawidzonego zarówno przez apologetów samodzierżawia i rewolucjonistów. Wyśmiewanego w literaturze. Budzącego niechęć przypisywanym mu konformizmem, nieporadnością, kurczowym trzymaniem się nogawek zmieniających się reżimów, nieznośnym nabzdyczaniem się i pouczaniem wszystkich wkoło. Lista zarówno zasadnych i wydumanych zarzutów pod adresem „rosyjskiego liberała” jest długa i od przeszło dwustu lat wciąż uzupełniana.

Zdaniem tych, którzy krytykują go z pozycji wolnościowych i demokratycznych, „rosyjski liberał” niesie w sobie pierworodny grzech fasadowego rosyjskiego oświecenia. Na świat wydała go Katarzyna Wielka. W pierwszym okresie swojego życia wisiał na utrzymaniu cesarzowej lubiącej towarzystwo filozofów, aurę nowoczesnych nurtów społecznych, modnych mebli, pałaców i pomady.

W przerwach między przebieraniem się w modne suknie i korespondowaniem z Wolterem o nowoczesnym sądownictwie, wolnościach politycznych i obywatelskich poddanych, „oświecona władczyni” stworzyła niewolniczy system pańszczyźniany, zgniotła resztki wewnętrznej swobody i brutalnie podbijała ościenne ziemie. A w przypadkach oporu masowo wybijała ich mieszkańców.

Wierne dziecko imperium

W XIX wieku, kiedy „rosyjski liberał” zaczął samodzielnie chodzić i nauczył się mówić, nie przestał być wiernym dzieckiem imperium. Napisano na ten temat mnóstwo prac. Streszczanie ich tutaj nie ma większego sensu. Przyjrzyjmy się krótko jednemu charakterystycznemu epizodowi – sztubackiemu buntowi dekabrystów.

Biestużew, Rylejew, Korniłowicz i pozostali, których przeszło sto lat później sowiecka propaganda przerobi na antysystemowych rewolucjonistów, postępowych paniczów walczących z caratem, faktycznie dążyli do tego, żeby imperium po prostu głęboko zreformować. Samodzierżawie chcieli zastąpić monarchią konstytucyjną, ale, nawet biorąc pod uwagę wewnętrzne spory, w zasadzie nie protestowali przeciw kolonialnej ekspansji Rosji.

Imperialny charakter państwa uważali za naturalny, o czym przekonali się m.in. Polacy słuchający o nieuchronności roztopienia się w idealnej Rosji przyszłości.

Dekabrystom nie podobał się cesarski zamordyzm, chcieli pozbyć się samodzierżawia i znieść pańszczyznę z pobudek moralnych, ale i czysto praktycznych. Samodzierżawie było nieskuteczne i blokowało rozwój imperium. Tym, co różniło ich od klasycznego imperializmu, był sielankowy romantyczny nacjonalizm, egzaltowane wyznania miłości wielkiemu rosyjskiemu ludowi itp. Infantylna wiara w zreformowanie imperium, przebudowanie go od środka skończyła się dla nich samych na szubienicach i zsyłkach.

Bodaj największą szansę w swoim dotychczasowym życiu „rosyjski liberał” dostał w 1917 roku. Osiągnął już pełnoletniość, ale nie był w stanie jej unieść. Po zdetronizowaniu cara we współpracy z częścią generalicji i dzięki niechęci wojskowych mas do umierania w okopach, kilkumiesięczny republikański eksperyment zakończył się katastrofą.

Owoce rewolucji lutowej niecały rok później pożarli bolszewicy. „Rosyjski liberał” trafił na emigrację albo zginął z rąk bolszewików, którzy jako jedyni potrafili osiodłać ludowy „ruski bunt”. Kolejna dziejowa szansa dana „rosyjskiemu liberałowi” pojawiała się siedemdziesiąt lat później.

Rodzina na swoim

W sierpniu 1991 roku desperacki pucz przeprowadzony przez twardogłowych komunistów, chcących ratować walący się Związek Radziecki, spalił na panewce. Demokratom udało się wyprowadzić ludzi na ulicę i zablokować kolumny pancerne wjeżdżające do Moskwy. Żołnierze powyłączali silniki i wyszli z czołgów.

Pod patronatem dawnego liberalnego skrzydła KPZR rozpoczęła się dekada rosyjskiej demokracji. Na jej czele stanął Borys Jelcyn. A wokół niego wygodne miejsce stopniowo wymościła tzw. Rodzina.

Biznesowo-polityczny klan skupiony wokół córki Jelcyna Tatiany, jej męża Walentyna Jumaszewa, ostatniego szefa kancelarii prezydenta Jelcyna - Aleksandra Wołoszyna, oligarchów Borysa Bieriezowskiego, Władimira Gusinskiego, grupy zaufanych siłowików, mniejszych i większych spryciarzy rósł w siłę.

Pod koniec lat 90. Putin faktycznie przejął władzę z trzęsących się rąk schorowanego i coraz rzadziej trzeźwiejącego Jelcyna. Przy różnych okazjach powtarzano, że zawsze lepsze to niż czerwono-brunatni impercy, zepchnięci na margines po tzw. kryzysie konstytucyjnym w październiku 1993 roku.

W latach 90. panowała przecież względna wolność słowa. Odbywały się wybory. Zachód zarabiał fortunę na handlu i współpracy z Rosją. Niespecjalnie przejmowano się więc tym, że „liberalna” Rosja wciąż toczyła imperialne wojenki.

Siała zamęt w Abchazji, Osetii, Górskim Karabachu, Naddniestrzu. W połowie dekady utopiła we krwi Czeczenię. Karząca ręka imperium Romanowów, „rzeźnik Kaukazu” Aleksiej Jermołow byłby pewnie dumny, gdyby nie to, że jelcynowska armia zwiała stamtąd ciągnąc za sobą wagony-chłodnie pełne trupów rosyjskich poborowych. I zostawiając za sobą cmentarze pełne ofiar zbrodni wojennych.

W 1998 roku przyszedł kolejny kryzys ekonomiczny, kurs rubla upadł, a druga kadencja coraz bardziej niepopularnego Jelcyna dobiegała końca. Elity całkiem serio obawiały się kolejnych fal buntów. Finansowy i biurokratyczny establishment zaczął rozglądać się, kto mógłby zastąpić starego przywódcę, uspokoić sytuację, a przy tym nie naruszać niczyich interesów. Jednym z najważniejszych poszukiwaczy nowego awatara władzy był zięć Borysa Jelcyna.

„Systemowi liberałowie” i narodziny Frankensteina

Mąż córki prezydenta Walentin Jumaszew, u szczytu dziennikarskiej kariery kierował wpływowym tygodnikiem „Ogoniok”. Pierwszy numer tego pisma ukazał się pod koniec XIX wieku. To bodaj jedyny magazyn, pierwotnie sprofilowany pod burżuazyjnego czytelnika, który z różnymi zawirowaniami przetrwał okres ZSRR i ukazuje się do dziś.

Przed rewolucją można było przeczytać tam wiadomości giełdowe, nowości polityczne i kulturalne. W ZSRR po starym, burżuazyjnym tygodniku została tylko nazwa. Mimo to pod koniec lat 80. redakcja „Ogońka” stała się jednym z medialnych filarów pieriestrojki i polityki wolności informacyjnej – głasnosti.

W drugiej połowie lat 90. Jumaszew gładko wszedł w politykę. Przez rok pracował jako szef administracji przyszłego teścia. To on miał wskazać Władimira Putina jako idealnego kandydata na następcę gasnącego Jelcyna. Potem, między innymi razem z Wołoszynem i Borysem Bieriezowskim, wymościł Putinowi miejsce na Kremlu.

Putin rósł spokojnie w petersburskim urzędzie miejskim pod okiem byłego partyjnego liberała Anatolija Sobczaka. W końcu został jego zastępcą, a w 1996 roku przeskoczył do Moskwy, wprost do administracji prezydenta państwa. Poszedł ścieżką, którą przetarła petersburska kamaryla kremlowskich syslibów (systemowych liberałów).

U Sobczaka zaczynał między innymi niezmordowany Anatolij Czubajs. Pierwsze poważniejsze kroki stawiał u niego również były minister finansów Aleksiej Kudrin, dziś prezes korporacji informatycznej Yandex. Spod ręki Sobczaka wyszedł German Gref, były minister rozwoju ekonomicznego i handlu, a od ponad dziesięciu lat prezes Sbierbanku i do niedawna jeden z najbardziej wpływowych finansistów w kraju. Podopiecznym Sobczaka był też były premier i prezydent Dmitrij Miedwiediew, który dziś grozi całemu światu wojną atomową.

Nie było żadnego przewrotu pałacowego ani spektakularnego gwałtu na demokracji. W 1998 roku Putin był już wystarczająco godny zaufania, by na krótko zostać szefem FSB. W kolejnym roku objął fotel premiera. Nawiasem mówiąc, po Primakowie i Stiepaszynie był już trzecim z rzędu byłym pracownikiem resortów siłowych na tym stanowisku. Jesienią 1999 roku rozpętano drugą wojnę czeczeńską, dzięki czemu przyszły prezydent mógł pokazać się jako silny wódz i obrońca narodu.

Dla całkowitego bezpieczeństwa, niedługo przed wyborami, Jelcyn mianował go na premiera, a po kilku miesiącach ustąpił ze stanowiska zgodnie z konstytucją pozostawiając Putina jako pełniącego obowiązki prezydenta.

Rosyjska demokracja nie zjadła własnego ogona w ciągu jednego roku. Wyniesienie na szczyt tajniaka średniej rangi było zwieńczeniem zaniechań, niemocy, systemowych patologii i błędów beztrosko popełnianych przez całą dekadę.

Fasadowa opozycja

Po odejściu Jelcyna Walentyn Jumaszew nie przepychał się do pierwszego rzędu, ale i nie przysypiał na zapleczu. Podobnie jak wielki teść robił trochę w budowlance. Oczywiście działał w innym stylu, zgodnie z duchem nowych czasów. Zajmował się głównie deweloperką i rynkiem nieruchomości.

Starał się inicjować działania umiarkowanie konserwatywnej, liberalnej prawicy. Jeszcze do niedawna trzymał się blisko prezydenckiego gabinetu. W czerwcu 2018 roku otrzymał oficjalne stanowisko społecznego doradcy prezydenta Federacji Rosyjskiej. Czyli wtedy, kiedy zachowywał jeszcze resztki względnego kontaktu z rzeczywistością.

Jumaszew był blisko z Sergiejem Kirijenką, technokratą i byłym premierem z czasów Jelcyna, który w epoce Putina odpowiadał fasadę demokratycznego państwa. Kiedy Jumaszewa jeszcze słuchano, zaproponował, by wprowadzić do polityki miliardera Michaiła Prochorowa.

Polityczne perypetie związanego z jelcynowską elitą bankiera i filantropa to dość pouczający przypadek pokazujący, jak działała fasadowa demokracja w czasach dojrzewającego putinizmu. Prochorow rozpoczął od krótkiego, burzliwego epizodu w partii Prawoje Dieło (Słuszna Sprawa), którą stworzono w 2008 roku, łącząc kilka pomniejszych ugrupowań opozycyjnych, by w ten sposób skanalizować niezadowolonych, przeciwnych władzy polityków.

Partia miała stać się kontrolowaną, liberalną frakcją systemowej opozycji, a w przyszłości ewentualną polityczną siłą liberalnego skrzydła kierownictwa państwa.

Do stanowiska szefa partii początkowo przymierzano niedawnego ministra finansów, dziś prezesa Yandexu Aleksieja Kudrina. W 2011 roku projektem dyskretnie zainteresował się ówczesny prezydent Dmitrij Miedwiediew, który wtedy dbał jeszcze o image nowoczesnego reformatora i technokraty.

W tym samym roku na kongresie rozbałaganionej partii, rozchwianej między ideami liberalnymi, umiarkowanym konserwatyzmem i zachowawczym nacjonalizmem, zjawił się Prochorow. Na dzień dobry obiecał, że wyłoży sto milionów dolarów na rozwój ugrupowania i kampanię wyborczą, po czym natychmiast wybrano go na przewodniczącego. Specjaliści od wizerunku zaczęli pozycjonować go jako samodzielnego, dynamicznego lidera, który nie ulega niczyim wpływom.

Prochorow, pouczony przez marketingowców, że ma pokazać się wyborcom jako niezależny twardziel, m.in. odmówił Miedwiediewowi zdjęcia z listy wyborczej Jewgienija Rojzmana – późniejszego mera Jekaterynburga, człowieka licznych talentów i życiowych doświadczeń, polityka, kolekcjonera sztuki, dziś uchodzącego za jednego z ostatnich opozycjonistów, którzy jeszcze nie wyjechali z Rosji.

Specyficznej romantyki dodaje biografii Rojzmana łobuzerska młodość, a zwłaszcza jego znajomości z gangsterami z jekaterynburskiego „Uralmaszu”. Za młodu odsiedział nawet wyrok za drobne kradzieże i chuligaństwo. I właśnie to miało sprowokować Miedwiediewa, który dopiero co polecił przewodniczącym partii usunięcie z list wszystkich kandydatów obciążonych wyrokami sądowymi.

Miedwiediew nie odpuścił, a odpowiedni ludzie wywołali przewrót w partii na przedwyborczym zjeździe. Niedługo przed wyborami Prochorow został usunięty ze stanowiska przewodniczącego. Mimo to nie wycofał się z polityki. Kiedy w 2012 roku Dmitrij Miedwiediew odchodził ze stanowiska prezydenta, Prochorow wystąpił jako liberalny, centrowo-prawicowy oponent Putina, do czego – jak wieść niesie – miał go wówczas zachęcić sam Władimir Władimirowicz.

Wspierany między innymi przez część dawnej jelcynowskiej „Rodziny” wystartował w wyborach prezydenckich. Przed wyjazdem na spotkania z wyborcami otrzymał około trzydziestostronicową broszurę z opisem najważniejszych problemów, z jakimi boryka się naród. Nauczył się na pamięć cen litra mleka, bochenka chleba i kostki masła w różnych regionach. I ruszył w teren. W efekcie zebrał niecałe osiem procent głosów i zajął trzecie miejsce. Był to najlepszy wynik zdeklarowanego liberała w historii rosyjskich wyborów prezydenckich.

Zachęcony sukcesem założył własną partię Grażdanskaja Płatforma (Platforma Obywatelska). Jej początki były całkiem obiecujące. Nowa partia uzyskała niezły wynik w wyborach regionalnych, ale z czasem sytuacja zaczęła się komplikować. W 2014 roku władza wychyliła się w stronę wojującego nacjonalizmu. Prochorow uznał, że zabawa w polityczne teatry staje się zbyt ryzykowna. Mieszka w Stanach Zjednoczonych, wciąż jest bajecznie bogatym człowiekiem i na wszelki wypadek się nie wychyla.

Co jest nie tak z „dobrymi Ruskimi”?

W 2014 roku skończyło się pływanie w letniej wodzie, choć nie wszyscy od razu to zauważyli. Podobnie jak dwa lata wcześniej, po porażce serii protestów przeciw przekrętom w wyborach parlamentarnych w 2011 roku, nie tak wielu ludzi zdawało sobie sprawę, że właśnie pogrzebano ostatnią szansę na zmiany.

Po aneksji Krymu rozpoczęły się nacjonalistyczne bachanalia. Imperium wstało z kolan i wygrażało pięścią wszystkim wkoło przy aplauzie narodu.

Mimo wszystko wciąż działały umownie opozycyjne media. Należące do holdingu „Gazprom-Media” liberalno-demokratyczne radio Echo Moskwy nadawało audycje dla niesogłasnych [niepokornych - red.] inteligentów. Opłacający abonament mogli wciąż oglądać w internecie liberalną telewizję „Dożd'”, której powstaniu patronował kilka lat wcześniej m.in. Dmitrij Miedwiediew.

A w „Nowoj Gaziecie” redagowanej przez Dmitrija Muratowa, późniejszego laureata pokojowej nagrody Nobla, można było poczytać gorzkie aktualne prawdy. Nie specjalnie zwracano uwagę na to, że jednym z donatorów spółki wydającej „Nowoj Gazietę” był Siergiej Cziemiezow, bliski współpracownik Władimira Putina, aktualny prezes produkującego broń koncernu „Rostiech”.

Na początku 2015 roku ostentacyjnie zamordowano na ulicy w Moskwie Borysa Niemcowa, ostatniego niezależnego i liczącego się opozycjonistę z dawnej ekipy „młodych reformatorów”. Z Rosji coraz częściej uciekali inni przeciwnicy reżimu, którzy nie zmieścili się pod parasolem putinowskich służb lub nie godzili się pod nim kryć.

Latem 2015 roku z Rosji wyemigrował zastępca redaktora naczelnego „Moskiewskiego Komsomolca", wspomniany już wyżej Ajder Mużdabajew. Po przyjeździe do Kijowa objął stanowisko wicedyrektora krymsko-tatarskiego kanału ATR. Znany jest z ostrego języka, którego używa nie tylko w odniesieniu do Putina, ale przede wszystkim dawnych kolegów z moskiewskich redakcji i tzw. dobrych Ruskich.

Mużdabajew bodaj jako pierwszy w przestrzeni publicznej zaczął nazywać współczesną Rosję „Ruskim Reichem”. Rosyjskich liberałów, czy tzw. dobrych Ruskich, jak kto woli, uważa za współodpowiedzialnych za jego istnienie. Nazywa ich wprost agentami rosyjskiego imperializmu, „metastazą rakowego guza na ciele świata”, którym jest rosyjski imperializm sponsorujący terroryzm, korumpujący polityków, najeżdżający sąsiadów, dokonujący mordów i przewrotów wszędzie, dokąd jest w stanie dosięgnąć.

„Dobrzy Ruscy” są, jego zdaniem, tak samo odpowiedzialni za zbrodnie i wojny jak Putin i jego otoczenie. Bo to oni przez całe lata świadomie uwiarygodniali fejkową wolność słowa, której faktycznie nie było.

Bałamucili Europę i USA, że w Rosji mimo wszystko są pewne wyspy wolności, a moment, w którym siły demokratyczne mogą dojść do władzy jest coraz bliższy. Nazywa ich wprost wojskami informacyjnymi, które używały klawiatur i języka jak narkotyków otumaniających światową opinię publiczną. A w tym czasie „Ruski Reich” miał czas na zarabianie pieniędzy, korumpowanie Europy i szykowanie się do wojny.

Mużdabajew wypomina „dobrym Ruskim” także to, że przez osiem ostatnich lat niespecjalnie przejmowali się prześladowaniem Tatarów Krymskich. W Rosji nie protestowano, kiedy na Krymie znikali ludzie, a działacze krymsko-tatarscy dostawali absurdalnie wysokie wyroki pod sfabrykowanymi zarzutami o ekstremizm i terroryzm.

Nie protestowano, bo „rosyjscy liberałowie” byli i są produktem imperium. Krymsko-tatarski publicysta zarzuca im skrywany w głębi duszy rasizm i poczucie wyższości kolonialnego Kreola, którego nigdy nie obchodził los ludzi spoza swojej kasty. Pod tym względem są tacy jak ich ideowi przodkowie z petersburskich salonów, którzy nie przejmowali się zabijaniem górali kaukaskich i kolonizowaniem Azji Centralnej.

Synku, wódeczki przynieś

Reżim coraz ostrzej dokręcał śrubę również koncesjonowanym mediom pełniącym dotychczas rolę wentyla bezpieczeństwa dla niezadowolonych. Internetowemu kanałowi „Dożd'” i kilku innym liberalnym mediom wlepiono oficjalny status „zagranicznych agentów”, którym władza piętnuje organizacje, media, a od niedawna nawet indywidualne osoby pozyskujące zagraniczne środki utrzymania.

Tydzień po rozpoczęciu wojny zlikwidowano gazpromowskie „Echo Moskwy”. Zgodnie z oficjalnym komunikatem redakcja rozgłośni dokonała samorozwiązania.

Niezatapialny redaktor naczelny „Echa”, Aleksiej Wieniediktow, szybko zastąpił je nowym projektem internetowym „Żiwoj Gwozd”. Na razie nikt go nie rusza. W tej chwili przeciwko Wieniediktowowi nie toczy się żadna sprawa sądowa, nikt nie oskarża go o dyskredytację armii czy rozpowszechnianie „nieprawdziwych informacji”. Wieniediktow może wyjeżdżać i wyjeżdżać do Rosji kiedy chce.

Z możliwości swobodnego poruszania się po świecie skorzystała również Eugenia Albats, redaktorka naczelna anglojęzycznego rosyjskiego czasopisma „The New Times”. Aktualnie bawi w USA, gdzie występuje z gościnnymi wykładami. Wywołało to falę krytyki nieprzejednanych.

Mużdabajew zareagował sarkastycznym pytaniem: czego oni chcą tam uczyć na Zachodzie? Jak przegrać wszystko, co się da i stopniowo sprzedać się czekistowskiemu reżimowi? A kiedy całe społeczeństwo siedzi już po uszy w błocie, przed uciekającymi przed mobilizacją zamyka się granicę, a w sąsiednim państwie równane są ziemią całe miasta, wymościć sobie wygodne miejsce zagranicą? I stamtąd bezczelnie pouczać innych. jak mają żyć i co robić?

Tymczasem Albats, oprócz wykładów dla Amerykanów, nie zapomina o komentowaniu dla rosyjskojęzycznej publiki bieżących spraw w Rosji i Ukrainie. Właśnie jednym z takich komentarzy ściągnęła na siebie wściekłość części ukraińskich i rosyjskich odbiorców. Kilka tygodni temu wygłosiła tyradę o tym, że rosyjskie wojsko jest źle wyekwipowane. Oburzała się, że brakuje hełmów, kamizelek kuloodpornych, zimowych mundurów.

Obficie cytowała przy tym relacje nacjonal-bolszewickiego imperialisty i piewcy świętej wojny „ruskiego ludu” przeciw „banderowskiej Ukrainie”, Zachara Prilepina. Żeby było zabawniej, zapiekłego wroga liberałów. Nie przeszkodziło to jednak Albats w chwaleniu go, bo przecież, jak się wyraziła: „nasi chłopcy giną”.

To tak, jakby niemiecki demokrata na emigracji w USA chwalił argumenty propagandowego aparatczyka NSDAP, bo Wehrmacht pod Stalingradem nie ma ciepłych ubrań i zamarza na mrozie.

Albats obsztorcowała również FSB. Jak można skutecznie toczyć wojnę, kiedy służby, zamiast ścigać tych, którzy okradają armię, są zajęte nękaniem ludzi opozycji, Ilji Jaszyna i Aleksieja Nawalnego? Krytyka władzy w tym przypadku sprowadziła się do zarzutów o nieskuteczność, korupcję i nękanie stołecznych współplemieńców. Za taką samą postawę, jaką pokazała Albats, przez kilka ostatnich lat nieprzejednani krytykowali Nawalnego.

Dyskusja na temat pretensji i zarzutów wobec Nawalnego to temat rzeka. Nie ma sensu po raz kolejny, w szczegółach, opisywać jego dawnych flirtów z neofaszystami z „Ruskiego Marszu”, wspierania inwazji na Gruzję w 2008 roku, rasistowskich komentarzy wobec imigrantów i co najmniej dwuznacznego stosunku do aneksji Krymu, czy zagłębiać się w pogłoskach i mętnych wywodach na temat jego rzekomej współpracy z FSB. Faktem jest to, że po śmierci Niemcowa to właśnie Nawalny stał się liderem rosyjskiej opozycji. I zapłacił za to bardzo słono.

Nawalnemu nie zarzucano braku odwagi i charyzmy. Znacznie częściej krytykowano jego zaangażowanie się w walkę z korupcją. Nieprzejednani, m.in. wspominani już Mużdabajew, Babczenko czy blogerzy pokroju Aleksandra Sotnika wytykali mu, że walka z łapownictwem i złodziejstwem w państwie staczającym się w totalitaryzm to w najlepszym wypadku głupota.

Jedyny skutek, jaki ewentualnie mogłoby przynieść działanie Fundacji Walki z Korupcją założonej przez Nawalnego będzie taki, że armia „Reichu”, policja, urzędy i instytucje będą po prostu skuteczniej działały.

Rakiety lecące w kierunku sąsiednich państw będą celniejsze, a aparat wewnętrznych represji doskonalszy.

Bodaj najbardziej nietrafioną ideą okazało się tzw. sprytne głosowanie (umnoje gołosowanije). Nawalny i jego środowisko wezwali do głosowania na jakiekolwiek ugrupowanie inne niż partia władzy „Jedna Rosja”.

Uznali, że osłabią w ten sposób wiodącą rolę tej partii. Jak tłumaczyli, może to rozchwiać cały system. Wyborcy, którzy za namową Nawalnego szli do urn, głosowali więc na fejkowych komunistów z KPRF, fejkowych nacjonalistów z ŁDPR, fejkowych socjaldemokratów z SR. Albo fejkowych liberalnych demokratów z „Jabłoka”, czyli różne awatary tego samego kremlowskiego monstrum.

„Sprytne głosowanie”, jak dało się przewidzieć, okazało się niewypałem. Przebywający na emigracji Arkadij Babczenko wyzłośliwiał się nad ludźmi, którzy uwierzyli w pomysły Nawalnego, nazywając ich „różowymi konikami Pony", głupiutkimi jak świnki morskie.

Wieszczył, że jeśli zostało im choć trochę oleju w głowie, powinni uciekać, póki nie jest za późno i nie dawać się wyprowadzać na ulicę wprost pod policyjne pałki. Nawalnego Babczenko nazywał prowokatorem, za co oskarżano go o tchórzostwo, sabotowanie działań opozycji, a nawet współpracę z putinowskimi służbami.

W 2020 roku Nawalny ledwo przeżył próbę otrucia dokonaną przez FSB. Po leczeniu i rekonwalescencji w Niemczech postanowił wrócić do Rosji. Już na pokładzie samolotu Julia Nawalna postanowiła dodać sobie i mężowi otuchy. No i zażartowała cytując słynne zdanie z końcowej sceny filmu o rosyjskich gangsterach „Brat 2”, w której jedna z głównych bohaterek mówi do stewarda: „Synku, wódeczki przynieś. Do ojczyzny wracamy”.

Nagranie w mig obiegło internet i wśród części publiki wywołało konsternację. Filmy „Brat” i „Brat 2” nie bez przyczyny uchodzą za manifest współczesnego rosyjskiego szowinizmu. Wygłoszona przez głównego bohatera Daniłę Bagrowa sentencja: „Bracie, siła leży w prawdzie” (siła w prawdie, brat) urosła do rangi jednego potocznych haseł wojującego „ruskiego miru”.

Wszystko jest tu na swoim miejscu, prawda jest prosta i oczywista. Mieszkańcy Kaukazu to prymitywni „czarnodupcy”, Ukraińcy to głupkowate chochły – banderowcy, Żydzi to kanciarze. Zachód jest pazerny, zboczony i bezduszny. Na komentarze nieprzejednanych, że nawet otarcie się o śmierć nie wybije z głowy „rosyjskiego liberała” imperialnych klisz, nie trzeba było długo czekać. Na zamknięcie Nawalnego do więzienia również. Jest tam do dziś i dopóki obecny reżim się nie zawali, raczej stamtąd nie wyjdzie.

Nie istnieje uniwersalna sztanca spod której można by przycinać jeden wzór „dobrego Ruskiego”. W ostatnim dwudziestoleciu wielu z nich po prostu odgrywało rolę w teatrze koncesjonowanej opozycji i niby wolnych mediów.

Są również tacy, którzy wierzyli w możliwość wpływania na system od środka, choć raczej trudno uwierzyć, by po 2014 roku mogli mieć jeszcze jakieś złudzenia. Wielu z nich to obłudni oportuniści pokroju Aleksieja Wieniediktowa. Niektórzy, tak jak odsiadujący wieloletni wyrok Nawalny, przeszarżowali dając się ponieść narcystycznej brawurze. Inni sprzedali się za czapkę gruszek.

Tych, którzy stwarzali realne zagrożenie dla reżimu zmuszono do emigracji, albo, tak jak Niemcowa, po prostu zabito.

Wspaniała „Rosja przyszłości”, o której od dawna opowiadają „dobrzy Ruscy” jest jak mityczna Ziemia Obiecana. Niestety, jak dotąd w praktyce nigdy nie potrafili poradzić sobie z rolą Mojżesza.

Udostępnij:

Albert Jawłowski

Adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW, badacz terenowy, pisarz. Autor książek, m.in.: „Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów" i „Miasto biesów. Czekając na powrót cara".

Przeczytaj także:

Komentarze