Gdy piszę ten tekst, dzwoni do mnie rodzina, którą poznałam w marcu. Kubańskie małżeństwo z 7-letnią córką, kobieta była też wtedy w ciąży. Teraz są w Madrycie. Pierwszą noc spędzili na ulicy z niemowlakiem. Musieli uciekać z Niemiec, bo groziła im deportacja do Polski.
Wcześniej w Polsce spędzili osiem miesięcy w kontenerach strzeżonego ośrodka dla uchodźców w Kętrzynie; po wypuszczeniu przez chwilę byli w ośrodku recepcyjnym pod Warszawą, a po kilku dniach przeniesiono ich do Dragacza pod Grudziądzem.
Ta pokręcona historia jest tak naprawdę bardzo typowa i dotyczy właśnie setek osób, które przeszły przez granicę polsko-białoruską, a potem przez polskie ośrodki strzeżone.
Po koszmarze push-backów i wielomiesięcznej detencji, czeka teraz na nich instytucjonalne limbo – procedura dublińska.
W najbliższych miesiącach będziemy słyszeć takich historii coraz więcej.
„Dublin” i „odciski palców” to, obok „push-backów” i „obozów”, kluczowe pojęcia w słowniku ludzi szukających azylu w Europie. Niektórzy znają je dobrze jeszcze przed wyruszeniem w drogę. Wielu uczy się ich od siebie nawzajem; na migracyjnych szlakach i w obozach.
W skrócie: w momencie złożenia wniosku o ochronę międzynarodową ludzie składają odciski palców
Kraj, w którym to robią, będzie prowadził ich sprawę azylową. Jeśli w trakcie procedury wyjadą za granicę i zaaplikują o azyl w innym państwie Unii Europejskiej, ich odciski palców „wyskoczą” w systemie EURODAC. Urzędnicy rozpoczną wobec nich procedurę readmisji, czyli po prostu deportacji do kraju, w którym złożyli pierwszy wniosek.
W europejskich krajach granicznych bywa po prostu bezwzględne i dyskryminuje całe narodowości.
Procedury dublińskie są jednak nieubłagane - osoba, która złożyła wniosek o ochronę w Polsce czy Bułgarii, nie może potem ubiegać się o nią w Europie Zachodniej.
To kraj, który pobrał jej odciski wyda w jej sprawie decyzję. Albo i nie wyda, przetrzymując w wieloletnim zawieszeniu, licząc, że może straci nadzieję i poprosi o deportację. Albo chociaż ostrzeże innych, że Europa nie jest już taka, jak myśleli.
Widzieliście netflixowe „Pływaczki”, historię syryjskich sióstr, które najpierw pontonem na Lesbos, a potem szlakiem bałkańskim, docierają do upragnionych Niemiec? W pewnym momencie jeden z bohaterów ostrzega wędrującą grupę:
„nie możemy dać się złapać w Serbii! Zamkną nas w obozach, wezmą odciski palców i będziemy załatwieni”.
Tego samego chce uniknąć tysiące ludzi, którzy od lata 2021 próbują przedostać się do Unii Europejskiej przez Białoruś. Ich wiedza o procedurach europejskich bywa różna, ale cel mają najczęściej ten sam:
dotrzeć do kraju, który zaoferuje im lepsze życie i bezpieczeństwo i nie odeśle ich z powrotem.
Tak jak rodziny wsiadające na łodzie, tak i te walczące o przeżycie w lodowatym lesie nie robią tego, by dać się zaraz grzecznie deportować.
Jest to oczywiście trochę kontrowersyjne – w końcu często podkreśla się, że procedura uchodźcza ma na celu właśnie odsianie ludzi kwalifikujących się do otrzymania azylu od tych, którzy nie spełniają tych warunków i powinni być odesłani.
W czerwcu 2021 Grecja uznała też, że wszyscy obywatele Palestyny, Syrii i Afganistanu (których Unia Europejska z zasady nie deportuje) będą odsyłani do Turcji, która jest dla nich „krajem bezpiecznym”. Pół roku później, „bezpieczny kraj” rozpoczął proceder masowej detencji i deportacji syryjskich mężczyzn i chłopców, ogłaszając zresztą otwarcie, że planuje odesłać ok. miliona do północnej Syrii.
Tak jak Syryjczycy powinni omijać Grecję szerokim łukiem i składać wnioski gdziekolwiek indziej, tak dla irakijskiej rodziny, składanie wniosku o ochronę w Polsce byłoby strzałem w stopę. Dostaną tu jedynie wpis do EURODAC-u, który zablokuje im szansę na azyl w lepszym kraju. Jednak od początku kryzysu na wschodniej granicy, ok. 1800 Irakijczyków złożyło wniosek w Polsce. I niemal 2/3 z nich już stąd wyjechało.
Logicznie byłoby spytać, po co ta farsa, jednak logika nie jest mocną stroną prawodawstwa o cudzoziemcach.
Za przekroczenie granicy w niedozwolonym miejscu i bez uprawniających do tego dokumentów, straż graniczna zamyka ludzi w strzeżonych ośrodkach. Tryby, w jakich mogą tam przebywać, są trzy:
Po upływie tego czasu straż graniczna może wypuścić taką osobę, niezależnie od tego, czy ochrona została już jej przyznana, czy procedura ciągle się toczy. Urząd do Spraw Cudzoziemców najczęściej nie wyrabia się z wydaniem decyzji w pół roku, większość osób skorzystała więc z prawnego paradoksu, „zamienila” procedurę powrotową na uchodźczą i po prostu wyszła z ośrodków. Oczywiście, wielu z nich wiedziało, jak utrudni im to potem złożenie wniosku w innym kraju – tylko co mieli zrobić, jeśli alternatywne wyjście z detencji prowadzi przez drzwi samolotu do Iraku?
Prawo pozwala na przedłużanie tego okresu o kolejne trzy. W przypadku decyzji negatywnej Straż Graniczna może uruchomić tryb deportacji.
Czy jadąc do Niemiec martwili się, że „dublin ich dorwie”? Ludzie w drodze nie martwią się na zapas. Kiedy przekracza się Odrę, najważniejsze było nie dać się złapać znanym z poprzednich miesięcy polskim pogranicznikom. Na szczęście, ci z granicy zachodniej okazują się dużo bardziej pobłażliwi.
Przejeżdżanie przez granicę polsko-niemiecką jest notoryczne. Można tu wyróżnić kilka scenariuszy.
W tym tłumie jest np. dwóch braci Akrama, Syryjczyka, który sam miał mniej szczęścia i został zatrzymany na Podlasiu. Osób takich jak Akram było w tamtych miesiącach ok. 2800.
Część z nich to również osoby z granicy polsko-białoruskiej, jednak wiele przebywało przez dłuższy czas w Polsce. Są w tej grupie
Jest w niej i Akram, który po zwolnieniu z detencji wyjechał do braci. I wspomniana kubańska rodzina, która przestała wierzyć, że znajdzie w Polsce pracę.
Właśnie o takich osobach pisze od czasu do czasu Straż Graniczna w swoich komunikatach o „zatrzymaniu osób nadużywających procedury uchodźczej”, czy „przekazaniu do Polski cudzoziemców przez służby niemieckie”.
Nikt nie gromadzi takich danych, ale jakieś pojęcie dają nam statystyki umorzeń postępowań uchodźczych.
Urząd do Spraw Cudzoziemców umorzył w 2021 prawie 1100 spraw, a w 2022 – prawie 3300.
Na 1800 wniosków uchodźczych, które złożyli Irakijczycy od początku kryzysu na granicy, do września 2022 już ponad 1100 zostało umorzonych; w przypadku Afgańczyków była to połowa z ok. 2100 wniosków.
Wysłałam do UdSC pytanie o przyczyny umorzeń w ostatnich dwóch latach. Odpowiedzieli mi, że powodem było opuszczenie Polski przez cudzoziemca, co stwierdza się na podstawie tego, że „nie stawił się w ośrodku recepcyjnym w terminie dwóch dni od dnia zwolnienia ze strzeżonego ośrodka” lub „opuścił ośrodek i nie powrócił do niego przez okres dłuższy niż 7 dni bez usprawiedliwionej przyczyny”.
Liczba umorzeń nie równa się liczbie osób, które wyjechały z Polski.
Część z nich po wyjściu z ośrodków strzeżonych czeka jeszcze na decyzję, a gdy jest odmowna - wyjeżdża. Nie wiadomo też, ile osób opuściło Polskę mimo otrzymania statusu uchodźcy.
Wiadomo natomiast, ile z nich wróciło, czy to będąc odesłanym w procedurze dublińskiej, czy po prostu przekazanym polskiej Straży Granicznej przez niemiecką Bundespolizei. Od początku kryzysu na granicy polsko-białoruskiej, takich osób było ok. 800, z czego ponad połowę stanowili Ukraińcy, Białorusini i Gruzini, czyli osoby ze „starej” migracji, przed Usnarzem. Dla porównania, Afgańczyków wróciło do tej pory 80, Irakijczyków – 55.
Oczywiste jest, czemu z Polski uciekają osoby zagrożone deportacją, za to z możliwością uzyskania azylu w innym kraju.
Dlaczego jednak wyjechali też ludzie, którzy mieli dużą szansę na ochronę międzynarodową, np. Syryjczycy i Afgańczycy, których Polska z zasady nie deportuje?
Gdy dziesiątki tysięcy Syryjczyków zaczynało urządzać nowe życia w Niemczech, Polska oznajmiła, że nie przyjmie nikogo. Gdy na Zachodzi tworzyły się syryjskie diaspory osiedlały rodziny – np. wujowie i dziadek Akrama, do których teraz chciał dołączyć z braćmi – u nas prezes Kaczyński bełkotał o pasożytach i pierwotniakach.
(na zdjęciu u góry - syryjscy uchodźcy z Aleppo, 2016 r., fot. AFP)
Osoby ewakuowane rządowymi samolotami, mimo szybkiego otrzymania statusu uchodźcy, były kwaterowane w ośrodkach otwartych na odludziach. Pomagające im stowarzyszenia i wolontariusze opisywali, jak zapomoga od państwa nie starcza nawet na opłacenie miesięcznych biletów. Dzieci jednej rodziny nie mogły przez to uczęszczać na terapię poza ośrodkiem. Części osób, zwłaszcza byłym współpracownikom polskiej misji wojskowej, którzy znali angielski, udało się znaleźć pracę. Wtedy wolontariusze błagali na internetowych grupach o pomoc w znalezieniu mieszkania, zaczynając posty od „ciągle liczymy na cud”.
To osoby przekraczające granicę polsko-białoruską, ale też słowacką lub czeską, w drodze ze szlaku bałkańskiego. Potraktowane podwójnym standardem – np. w Usnarzu Górnym – wypychane na Białoruś albo zamykane w ośrodkach strzeżonych. W kontenerach w ośrodku w Kętrzynie przez pół roku mieszkał Afgańczyk z 6-letnim synem i 11-letnią córką, a prawnicy miesiącami usiłowali połączyć ich z matką i resztą rodzeństwa w Niemczech. W końcu zostali zwolnieni i jeszcze tego samego dnia pojechali do Niemiec.
Gdyby złapała ich Straż Graniczna, prawdopodobnie również nazwałaby ich osobami „nadużywającymi procedury uchodźczej”.
Zdaniem prawników i członków sieci pomocowej, część osób szczerze chciało zostać w Polsce, ale zmieniło zdanie po doświadczeniu detencji. Magdalena Fuchs ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej mówi mi, że z wieloma klientami kontakt urwał się tuż po ich zwolnieniu z ośrodków: „Dla wielu to doświadczenie było bardzo ciężkie, Polska absolutnie nie jawiła im się jako dobry kraj. Nagle traciliśmy z nimi kontakt, przestawali odbierać telefony i odpisywać na maile, a gdy przychodziła jakaś decyzja w ich sprawie, nie mieliśmy nawet jak ich poinformować. Po prostu znikali z radaru".
Aktywiści przytaczają historie osób, które przez kilka miesięcy szukały mieszkań i pracy i w końcu się poddawały. Ludzie zwalniani z ośrodków zamkniętych do otwartych dziwili się, że te drugie również znajdują się w lesie. Ośrodek, do którego obecnie kieruje się osoby po detencji, jest w Białej Podlaskiej. Welu kojarzy się to z powrotem pod granicę polsko-białoruską. Alicja Matwiejczuk ze Stowarzyszenia Leubuzzi, które od kilkunastu miesięcy wspiera osadzonych w Krośnie (a wcześniej w Wędrzynie), opowiada o grupce młodych Irańczyków i Afgańczyków, którzy zadzwonili do niej tuż po wyjściu z detencji:
"Byli na dworcu w Świebodzinie, uciekł im pociąg do Warszawy, nie wiedzieli nawet w którą stronę jechać.
Kupiliśmy im bilety i jedzenie na drogę, wsadziliśmy do pociągu. Następnego dnia wszyscy jechali już w drugą stronę. Sama nie wiem, dlaczego. W tych dniach jeden z polskich polityków powiedział w międzynarodowej telewizji, że Polska nie chce migrantów z Bliskiego Wschodu, przetłumaczono to na perski. Może się przestraszyli? A może po prostu zobaczyli, że ośrodek otwarty też jest na odludziu, przedyskutowali możliwości i stwierdzili, że nie mają tu czego szukać".
"Rzeczywistość w ośrodkach otwartych zweryfikowała oczekiwania wielu osób" – mówi Magdalena Fuchs. – "Jeśli udało im się zbudować jakieś relacje, kontakty, mają perspektywy na znalezienie pracy, to częściej decydują się zostać. Jeśli nie mają takiego zaplecza, a w dodatku trafiają do ośrodków w środku lasu, daleko od miast, to po prostu widzą, że nie ułożą tu sobie życia".
Z czterech kubańskich rodzin, które poznałam, gdy przebywały w strzeżonym ośrodku w Kętrzynie, wszystkie chciały zostać w Polsce. Katolicki, nielubiący komunizmu kraj dobrze im się kojarzył, nie bali się też dyskryminacji, jaka dotyka osoby z Afryki, czy Bliskiego Wschodu. Ich zapału nie zgasił też fakt, że trafili do ośrodka w Lininie, w środku lasu, ok. 50 km od Warszawy; zwątpili dopiero, gdy z dnia na dzień przeniesiono ich pod Grudziądz. Ojciec kubańskiej rodziny, która dziś jest w Madrycie, był zdesperowany, by znaleźć pracę, ale dookoła po prostu nic nie było. Jego ciężarna żona wspomina, że była wiecznie głodna i ludzie z litości oddawali jej swoje porcje jedzenia. W końcu wszyscy zdecydowali się wyjechać, „nadużywając procedury azylowej”, która i tak skończyłaby się dla nich deportacją.
Wczesną wiosną, w grupach pomagających uchodźcom z granicy polsko-białoruskiej zaczęto mówić o prawdopodobnym wstrzymaniu procedury dublińskiej. Ludzie nie będą już „dublinowani”, bo Polska poprosiła Unię o taryfę ulgową w związku z przyjęciem milionów uchodźców z Ukrainy. Straż Graniczna i Urząd do Spraw Cudzoziemcow nie ogłaszały niczego oficjalnie, ale po zakończeniu okresu „bez dublinów” SG potwierdziła, że trwał on przez 5 miesięcy.
W tym samym czasie osoby w ośrodkach dla uchodźców twierdziły, że wypuszcza się je z dnia na dzień, by „zrobić miejsce dla Ukraińców”.
Szacowali, że teraz łatwiej będzie im dostać się wtopić w tłum i dostać do Niemiec. Podróżowali pociągami i autobusami. Ich opowieści o tym brzmiały trochę jak nastoletnie przechwałki o wykiwaniu kanara, a trochę jak historie z Europy lat 40.:
Niemieckie służby, nawet jeśli zatrzymały kogoś na granicy, raczej nie zawracały do Polski, tylko kierowały do tamtejszych ośrodków dla uchodźców.
Cześć z nich zgłaszała się tam sama, niektórzy jechali dalej – do Holandii, Hiszpanii czy Francji. Składali ponowne wnioski o azyl, a kraje nie uruchamiały wobec nich procedur dublińskich. Wielu uwierzyło, że to już szczęśliwy koniec podróży i że można powoli wymazywać z pamięci polski las, detencję i te nieszczęsne odciski palców. Jednak 1 sierpnia „dubliny” zostały wznowione, a ludzie zorientowali się, że znowu muszą uciekać – tym razem przed deportacją do Polski.
Po przyjęciu osoby do ośrodka w Niemczech urzędnicy przeprowadzają z nią wywiad: pytają o pobyt w Polsce, powody wyjazdu. Informują, że skoro ma otwartą procedurę w innym kraju, to będzie musiała tam wrócić.
Ludzie błagają, by Niemcy nie odsyłały ich z powrotem: opowiadają o łamaniu praw, przemocy w strzeżonych ośrodkach i traumie dzieci po wielomiesięcznym zamknięciu. Wiele osób odwołuje się od decyzji o powrocie i zwraca po pomoc do niemieckich prawników.
Organizacje broniące praw człowieka podkreślają, jak ważne jest uświadamianie niemieckim sądom i urzędnikom, że Polska to nie jest zwykły, bezpieczny kraj z unijnymi procedurami. NGO-sy z obu krajów przygotowują wspólnie raporty o detencji. M.in. o notorycznym umieszczaniu w niej dzieci i ofiar tortur. Dokumentują też przypadki przemocy ze strony strażników i historie osób, którym strzeżone ośrodki zniszczyły zdrowie, bo nie otrzymały na czas pomocy medycznej.
W niektórych landach zapadły już wyroki blokujące deportacje do Polski.
Gdy decyzja o readmisji jest ostateczna, niemieckie służby mają 6 miesięcy na jej wykonanie. Jeśli jednak nie zrobią tego w tym czasie, sprawa się przedawnia. Odciski palców znikają z systemu i ludzie mogą rozpocząć procedurę od nowa, już w Niemczech. Wielu z nich próbuje więc za wszelką cenę przeczekać ten okres. Nie mogą jednak po schować się przed systemem i wrócić za pół roku. Jeśli opuszczą ośrodek, będzie to uznane za uchylanie się od procedur i brak współpracy, a okres, po którym odciski się „zerują” wydłuży się do 18 miesięcy.
- Co tylko mogą, są przerażeni wizją powrotu do Polski - mówi Małgorzata Rycharska z Hope&Humanity – Od kilku miesięcy słyszymy coraz więcej takich historii. Na przykład:
Jednak nawet prawnicy nie są do końca pewni, jak będzie działać w przypadku „dublinów”. Niektórzy obawiają się, że może tylko zamrażać procedurę, bo państwo uzna, że spędzone tam miesiące nie liczą się do okresu przedawnienia. Poza tym, kościoły w ostatnim czasie pękają w szwach i nie przyjmują nowych osób.
"A ci, którzy nie mają kontaktów w innych krajach i pieniędzy na dalszą podróż, po prostu odliczają czas. Niektórzy śpią w butach i ze spakowanymi plecakami. Jak usłyszą służby, uciekną przez okno. Potem będą myśleć, co dalej" – mówi.
Niektóre deportacje do Polski odbywają się samolotami, jednak osoby odsyłane z Niemiec najczęściej są przekazywane polskim służbom na przejściach granicznych, np. w Zgorzelcu czy Gubinie.
Część osób trafia z powrotem do detencji. Inni są po prostu zostawiani na ulicy. Straż Graniczna wręcza im kartkę z adresem ośrodka otwartego, do którego mają się udać - ostatnio głównie do Białej Podlaskiej.
Na pytanie do SG, czy tym drugim udziela się jakiejkolwiek pomocy w dostaniu się na drugi koniec Polski – np. kupując bilet na pociąg – dostałam odpowiedź, że służby nie gromadzą w tym zakresie danych.
Nie dowiedziałam się też nic o dalszych losach osób odesłanych do Polski. Na pytania o liczbę i narodowości osób umieszczanych ponownie w detencji, Straż Graniczna również odpisała, że nie posiada takich informacji.
Wiadomo, że przynajmniej kilka takich osób trafiło z powrotem do strzeżonych ośrodków w Przemyślu i Lesznowoli. Straż Graniczna rozpoczyna wtedy procedurę ich deportacji, co może ciągnąć się miesiącami, bo Irak niechętnie przyjmuje swoich obywateli z powrotem.
Mogą odnowić swoje procedury azylowe i w większości przypadków, wkrótce dostaną status uchodźcy. Część z nich pewnie znowu spróbuje szczęścia w drodze na Zachód.
"Zawsze odradzamy osobom w procedurach jakiekolwiek wyjazdy. Tłumaczymy, że to tylko skomplikuje ich sytuację – mówi Magdalena Fuchs.
Przekonujemy, żeby kontynuowali legalną ścieżkę, ale tak naprawdę niewiele możemy zrobić".
Alicja Matwiejczuk, która zawiozła do Krosna i Wędrzyna setki paczek i poznała wiele historii, potwierdza, że zrobić można niewiele.
"To po prostu niemożliwe. Tak jakbym ja, albo Pani, jechała przez pół świata do swojej rodziny i jakiś «dublin» miałby mnie powstrzymać".
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Socjolożka, kulturoznawczyni i dziennikarka freelance. Publikowała m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Newsweeku" i "Balkan Insights". Na stałe mieszka w Madrycie.
Komentarze