Za granicznym płotem siedzą dziewczyny i nastoletni chłopcy. W nocy znów pojawiają się Białorusini, polują tu na ludzi. Dziewczyny rozpaczliwie krzyczą i kurczowo trzymają się płotu. Białorusini je odciągają, śpiwory wrzucają do ogniska, bucha czerwony słup
Czy to ona? Miałam spotkać nastolatkę, a wchodzi lekko przygarbiona młoda kobieta. Drobna, półtora metra wzrostu, długie, rozjaśnione włosy. Brwi pociągnięte henną i pełne usta.
Siadamy w kuchni starego drewnianego domu, urządzonego na potrzeby nowych mieszkańców. Chcieli uciec od miasta. Kiedy w puszczy pojawili się uchodźcy, zajęli się pomocą w lesie.
– Hila jadłaś obiad? – pyta Maria.
– Nie.
– Co chcesz? Jajko? Egg?
– Tak.
Szczeniak podgryza nam kostki, monitor pokazuje podjazd przed domem. Kiedy Maria i jej mąż zaczęli chodzić do lasu, zamontowali kamery, bo służby świecą na podwórko i notują numery samochodów.
Idziemy z Hilą do pokoju. Siada pod ścianą obwieszoną świętymi obrazkami. Do kolekcji głów JP II Hila przylepiła karteczki z przypomnieniem w farsi, żeby nie jeść słodyczy. Boli ją po nich brzuch.
– Jak to jest tu być? – pytam Hilę.
– Jak we śnie. W Afganistanie widziałam takie miejsca tylko w filmach. Hila mówi cicho i powoli. Ciągle zapina i rozpina mankiet koszuli w kratkę. Oczy szklą jej się tylko raz, gdy opowiada, jak poczuła w puszczy, że nikomu nie jest potrzebna.
„Hila” w farsi znaczy „marzenie”. Takie imię wybrała na potrzeby reportażu, choć na razie żyje bez marzeń.
Zanim straciła marzenia, mieszkała z mamą i siostrami w domu z ogrodem. Ojca nie poznała. Policjanta na wysokim stanowisku zabili Talibowie, zanim Hila się urodziła. Z czasem starsze siostry się wyprowadziły, a jej mama wyszła ponownie za mąż. Ojczym nie pracował. Spał, palił haszysz albo wychodził. Wyprzedawał rzeczy z domu i kupował narkotyki. Nigdy jedzenia dla nich.
– Byłyśmy z młodszą siostrą głodne – przyznaje Hila. – A ojczym ciągle na mnie wrzeszczał. Nie wiedziałam, że nie jest moim ojcem. Sąsiedzi mi powiedzieli, gdy miałam 9 lat.
Mama Hili sprzątała i gotowała u innych, by mieli co jeść. Już jako 14-latkę wydano ją za mąż, wcześnie urodziła córki, zawsze im powtarzała: „Uczcie się”. Jedna siostra Hili została ginekolożką, pracuje i mieszka z mężem w Afganistanie. Druga skończyła uniwersytet, wyjechała do USA.
Hila też się pilnie uczyła. – Marzyłam, by zostać lekarką, jak siostra, lubiłam jej białe fartuchy. Czasami mnie w nie ubierała i zabierała do kliniki – Hila się uśmiecha.
Cztery lata temu mama zmarła na raka żołądka. – Miała 53 lata – szepcze Hila. – Powtarzała, że musimy być wolne, silne i niezależne.
Sześć miesięcy później władzę przejęli Talibowie. Hila miała 16 lat. Pewnego dnia ojczym oznajmił, że jedzie z jej młodszą siostrą do rodziny, a Hila ma zostać.
Pod dom podjechały auta, weszli obcy ludzie, powiedzieli, że zabierają Hilę do ojca i siostry, ale zawieźli do budynku, w którym ich nie było. „Sprzedał cię” – usłyszała Hila. Ten, który ją „kupił”, twierdził, że jest jej mężem. Więził ją, bił i gwałcił.
Udało jej się uciec. W Kabulu kupiła fałszywy paszport i wizę studencką do Rosji. Pomogła przyrodnia siostra, której mąż pracował dla Niemców. Zanim nadeszli Talibowie, ewakuowano ich do Berlina.
Hila chciała się wydostać z Afganistanu.
Na lotnisku strażnicy pytali, dokąd leci. Spod hidżabu wyszeptała, że do męża, będzie studiować w Rosji. Powiedzieli, że powinna się uczyć w Afganistanie. „Przecież dziewczyny nie mogą” – pomyślała Hila, ale powtórzyła tylko, że mąż czeka w Emiratach. Pozwolili jej lecieć, przez Dubaj do Moskwy.
Po roku skończyła jej się wiza. Wszędzie słyszała, że może ją przedłużyć tylko w Afganistanie. Na szczęście poznała afgańską rodzinę, chcieli jechać z małym dzieckiem do Niemiec. Przyłączyła się.
Hila opowiada, jak dotarła na polsko-białoruską granicę.
W Mińsku utknęli na dwa miesiące. Hila w jednym pokoju z Afganką i dzieckiem, w drugim nawet 20 facetów. Afgańskiej rodzinie brakowało pieniędzy, szukali taniego przemytnika.
Do mieszkania przychodzili ludzie, którzy wrócili z granicy. Opowiadali, że pogryzły ich psy, komuś zabrakło jedzenia, inny został pobity. Ale niektórzy dzwonili potem z Niemiec.
Pod koniec maja 2023 Hila z całą grupą znalazła się przy białoruskiej sistiemie. Mężczyźni zrobili podkop.
– Trzeba się było wcisnąć głową i podać ręce, a osoba z drugiej strony wyciągała – opowiada Hila. – Nie przejmowałam się, czy to legalne, bo wszyscy tak robili. Kobiety w ciąży, starsi, małe dzieci.
Potem zasnęli w lesie.
– Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam wielkiego psa i białoruskich strażników. Nakryłam się hidżabem i powtarzałam: „Nie widzę was”.
Pobili jednego z mężczyzn, wpakowali wszystkich do samochodów.
– Modliłam się, by nie odsyłali nas w głąb Białorusi. Byliśmy już po siedmiu dniach w dżungli. Mokrzy, bez wody i jedzenia.
W nocy Białorusini gdzieś ich zawieźli. Było tam już ze 150 osób, a strażnicy zwozili kolejne.
– Tych z Afryki bardzo bili – wzdryga się Hila. – Zauważyłam rodzinę z córkami. Jedna trzymała kota. Strażnik uśmiechał się i bawił z kotkiem. Na ludzi wrzeszczał, szarpał ich. Zdałam sobie sprawę, że to nie film, tylko moje życie.
Białorusini zawieźli ich w środek puszczy. Wybrali lidera, zostawili mu telefon i powerbank. Pozostałym zabrali. Powiedzieli:
„Idźcie. Jeśli wrócicie, pobijemy was. Albo zabijemy”.
Hila znała trochę rosyjski. Przetłumaczyła to reszcie grupy.
Znowu szli kilka dni, ciągle padało, Hila była mokra, ze splątanych włosów nie mogła wyciągnąć owadów. Głowa i twarz opuchnięte, czerwone od ukąszeń, a stopy białe od wody w butach. Było jej strasznie zimno.
– Był z nami 13-letni chłopiec, zupełnie sam – wspomina Hila. – Patrzył na mnie smutno.
Chciał wstać, zakręciło mu się w głowie i upadł.
Ktoś z grupy rzucił, że od dawna nic nie jadł i nie pił. Piliśmy wodę z liści i z ziemi. Nie wiem, ile dni spędziłam w dżungli, myślę, że dwa tygodnie.
W połowie czerwca dotarli do polskiej granicy. Mężczyźni postanowili zrobić drabinę. Podpalali drzewo i palili je, aż dało się złamać. Zajęło im to dwa dni. Sznurówkami wiązali szczeble. Wieczorem poszli pod płot. Hila weszła na drabinę. Nie wie, jak spadła na drugą stronę.
Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła trzech obcych chłopaków. Podali jej energetyk.
– Nigdy nie zapomnę tego cytrynowego smaku – uśmiecha się Hila. – Oni też byli z Afganistanu. Mówili, że po mnie jeszcze wiele osób przeszło przez ogrodzenie i nikt się nie zatrzymał. Leżałam tak kilka godzin.
Jeden z chłopaków wziął ją na plecy. Był szczupły i niezbyt silny, więc zostawił plecak Hili ze wszystkimi rzeczami. Kiedy próbował ją postawić na ziemi, nie mogła ustać nawet przez chwilę. Kolejny wziął ją na plecy.
Nad ranem powiedziała: „Zostawcie mnie, idźcie. Gdyby znalazła was policja, czułabym się winna”. Ale oni powtarzali: „Nie. Jak nas złapią, przejdziemy jeszcze raz”.
Zrobili prowizoryczne nosze i szli dalej. Próbowali ją rozśmieszać, nie pozwalali zasnąć. Wchodzili na drzewa, by złapać zasięg i zadzwonić po pomoc.
Wołali: „Help! Help!” Nikt nie odpowiadał. Przy pomocy perfum rozpalili ognisko. Jeden krzyczał:
„Podpalę całą tę pieprzoną dżunglę! Dlaczego tu nikogo nie ma!”.
Zanieśli Hilę bliżej płotu. Jeden został, koledzy poszli po pomoc.
– Kiedy wrócili, jeden usiadł i się rozpłakał. Pytam, czemu płacze. A on: „A dlaczego ty nie płaczesz, nie krzyczysz, nie jesteś smutna. Ja no to: „Bo jeśli umrę, nikt się tym nie przejmie. Nie jestem nikomu potrzebna”.
W końcu przyszli aktywiści, chłopcy dostali jedzenie, suche ubrania i buty. Jeden dał Hili 200 $ i poszli dalej. Medyczka podała Hili lek przeciwbólowy.
– Droga do karetki była straszna – wspomina Hila. – Nogi zawadzały o drzewa i krzaki. Każde dotknięcie wywoływało potworny ból. W karetce zaczęłam krzyczeć, bo coraz bardziej mnie bolało. Ratownicy wrzeszczeli: „Zamknij się!”, a ja wyłam i szlochałam aż do szpitala.
Hila wysłała wiadomość przyrodniej siostrze. – Gdyby nie ona, nie byłoby mnie tu. Muszę jej oddać wszystko, co na mnie wydała – Hili drży głos.
Wysłali ją do kolejnego szpitala i dopiero tam rozebrali z mokrych i brudnych ciuchów. Miała pełno kleszczy.
Kiedy otworzyła oczy, miała cztery wenflony, a wielka maszyna wtłaczała w nią leki przeciwbólowe. Mimo to płakała z bólu.
Po dwóch miesiącach na rękach miała rany od kroplówek. Nie mogła się ruszać, sama umyć, prosiła pielęgniarki, by ścięły jej włosy. Protestowały. Karmiły ją, rozśmieszały. Delikatnie umyły jej głowę, a potem po kawałku całe ciało.
– To było wspaniałe uczucie po dwóch miesiącach bez mycia! – wspomina.
Po tygodniach rehabilitacji, z pomocą pielęgniarek, usiadła.
– Byłam taka szczęśliwa, że widzę stopy! Rehabilitanci poprosili, bym poruszyła nogą. Nie mogłam. Bałam się, że mi ją odetną.
W połowie trzeciego miesiąca Hila dostała kule. W zoperowanej nodze nerwy były uszkodzone, nie czuła bólu, więc jak tylko udało jej się wstać, zaczęła chodzić. Najpierw o dwóch kulach, potem z jedną, w końcu samodzielnie.
– W stopie mam dwie śruby, w plecach sześć metalowych elementów. Do dziś nie mam czucia w niektórych częściach ciała. Powiedzieli, że będzie lepiej po kolejnej operacji. Może.
Gdy cudzoziemcy bez dokumentów twierdzą, że są małoletni, SG kieruje ich na badanie wieku. Robią RTG nadgarstka albo oceniają uzębienie.
– Nie ma żadnej metody, która by w 100% potwierdzała wiek osoby – mówi adwokatka Ewa Ostaszewska-Żuk z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Margines błędu przy tych badaniach to dwa lata. Na dodatek stosowane są tak zwane atlasy anatomiczne przygotowane w latach 50. XX w. na podstawie badań rasy białej. Nie mają zastosowania do osób z krajów afrykańskich czy Bliskiego Wschodu. Ale lekarze nie biorą tego pod uwagę.
– Dla Europy ustalanie wieku, kalendarz to fetysz – dodaje Maria. – W wielu krajach dzieciaki nie wiedzą, kiedy dokładnie się urodziły. Zresztą co za różnica, czy ktoś ma 17, czy 19 lat. Wszyscy powinni być dobrze traktowani.
– Zdarza się, że ktoś ma dwa dokumenty z różnymi datami urodzenia – dodaje Jarek. Z żoną Asią opiekują się samotnymi nastolatkami w szpitalu, wspierają je, gdy już trafią do domu dziecka.
– Niektóre osoby nie potrafią zapisać daty urodzenia w systemie anglosaskim albo wcale, bo są analfabetami – mówi Jarek.
– Są kraje, w których kalendarz jest kompletnie inny – dodaje Asia.
– Mamy pod opieką osobę z Afganistanu urodzoną w 1375 roku.
Wyższa matematyka jak to przeliczyć.
SG nie miała wątpliwości co do wieku Hili, bo jej siostra przesłała kopię dokumentu tożsamości dziewczyny. Mimo to długo szukano dla niej placówki opiekuńczej, brakuje miejsc.
– Skutek jest taki, że SG zwleka z przyjmowaniem wniosków od małoletnich cudzoziemców – wyjaśnia Agnieszka Matejczuk, prawniczka ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej (SiP).
Zgodnie z prawem cudzoziemiec od 15 lat wzwyż i w procedurze powrotowej, zmierzającej do deportacji, może być umieszczony w Strzeżonym Ośrodku dla Cudzoziemców (SOC). Ale jeśli ma mniej niż 15 lat albo złoży wniosek o ochronę międzynarodową, nie może być tam przetrzymywany. Musi go jednak złożyć w obecności kuratora. Sam może zadeklarować wolę ubiegania się o ochronę, co też zobowiązuje SG do zabrania go do placówki opiekuńczej i wnioskowania o kuratora.
– Tyle że miejsc w placówkach brakuje, kuratorów też, więc SG często „nie słyszy” deklaracji małoletnich – dodaje Matejczuk. – Jesteśmy jednym z niewielu krajów UE, w którym nie ma osób przygotowanych do roli kuratora. Nie ma też jednej osoby odpowiedzialnej za dbanie o interesy dziecka. Do każdej procedury sąd wyznacza kuratora. Ustawowo ma na to trzy dni, ale zdarza się, że trwa to i pięć tygodni.
Kandydat na kuratora powinien być radcą prawnym, adwokatem lub reprezentować NGO-s, który udziela pomocy prawnej cudzoziemcom.
– Nikt się nie zgłasza, więc sąd typuje kogoś „z łapanki”, kto niekoniecznie się na tym zna – dodaje Olga Hilik z SiP.
Placówki opiekuńcze też niechętnie przyjmują młodzież uchodźczą.
– Tłumaczą się brakiem miejsc – mówi Hilik. – Mają jednak obowiązek przyjąć dziecko, gdy SG je przywozi. Mimo to nagminnie zdarza się, że dziecko odsyłane jest z kwitkiem.
To frustrujące dla młodego człowieka, że nikt go nie chce.
Wszystko to tworzy gigantyczną dziurę systemową.
Hila złożyła wniosek o ochronę międzynarodową w Polsce, ale chciała jechać do siostry, do Niemiec. Procedura łączenia rodzin może dotyczyć rodzeństwa, ale sprawę komplikował fakt, że siostry są przyrodnie.
Hila, która wtedy jeszcze nie chodziła, miała trafić do zakładu opiekuńczego dla osób niepełnosprawnych. Jak już się taki znalazł, sąd stwierdził, że nie można w nim umieścić dziecka bez orzeczenia o niepełnosprawności. A orzeczenia nie można wystawić osobie w procedurze uchodźczej.
W końcu znaleziono dla Hili miejsce w domu dziecka. Dyrektorka twierdzi, że Straż Graniczna w ogóle jej nie pytała o zdanie. Oświadczyli, że Hila tu zostaje i tyle.
– Miałam dzielić pokój z jakąś dziewczyną. Nie chciała ze mną być – wspomina Hila. – Małe dzieci podchodziły i pytały: „Skąd jesteś? Pokaż swój kraj na mapie”. Starsze nie były miłe. Myślałam: „To po takie życie tu jechałam? Po to połamałam kręgosłup?”
– Parę dni później pojechała z domem dziecka na Jasną Górę – opowiada Maria. – Domy dziecka są bardzo „kościelne”. To problem, bo dzieciaki, które tam trafiają, niekoniecznie są chrześcijanami. Hila nie jest.
– Kiedy coś mnie bolało, byłam chora, prosiłam o lekarstwo, leki przeciwbólowe, ciocie mówiły, że nie mogą mi dać – opowiada Hila. – Dla innych dzieci miały dużo lekarstw. Dawały im witaminy, mnie nie.
Czasami dom dziecka zamawiał jedzenie z McDonalds’a dla wszystkich dzieci poza Hilą.
– Lubisz coś w Polsce? – pytam ją.
– Karolinę.
Karolina, pedagożka pracy socjalnej z resocjalizacją, zajmowała się wcześniej dziećmi z autyzmem. Od dwóch lat wspiera małoletnich, którzy trafili do Polski przez granicę białoruską. Podobnie jak Maria pracuje w jednej z podlaskich fundacji. Nie podają jej nazwy, nazwisk, imiona mają tu zmienione. Nie chcą pogorszyć i tak niełatwych relacji z domami dziecka.
– Jestem trochę pośredniczką. Łączę psychotraumatologa z placówką opiekuńczą, lekarza z kuratorem, prawnika z dzieckiem – mówi Karolina.
Spacerujemy wokół domu Marii. W zagrodzie kury i kaczki. „Happy Woman’s Day” – mówi do nich Hilla, bo to akurat 8 marca. Opowiada, jak Karolina przychodziła po nią co kilka dni do domu dziecka i zabierała na rehabilitację. Zaprosiła też Hilę do siebie w Boże Narodzenie.
– Po czterech miesiącach byłam w końcu w prawdziwym domu – wspomina Afganka. – Śpiewaliśmy, gotowaliśmy. Byłam też pierwszy raz w życiu w kinie. Coś wspaniałego, miałam wrażenie, że jestem w filmie.
Karolina przyniosła jej blok i farby, a Hila namalowała pole kwiatów, zwoje concertiny i blondynkę w płomieniach. Od tamtej pory namalowała już kilkanaście obrazów.
A jak maluje się przyszłość Hilli?
– W kręgosłup mają mi wstawić protezę. Może wtedy odzyskam czucie. Chciałabym pójść do szkoły.
Wracamy do pokoju Hilli.
– Myślę, że najgorsze za mną, ale nie jest super – mówi dziewczyna. – Kiedy mam jakiś problem, proszę: „Bogowie, pomóżcie mi” – śmieje się Hila, pokazując święte obrazki na ścianach. Jest też zegar z inwokacją do Allaha i modlitwa z Koranu wyszyta na makatce.
– Nadal wierzę, że tam wysoko ktoś jest.
– Co jeszcze trzyma cię przy życiu?
– Że mam młodszą siostrę. Zrobię dla niej wszystko. Na razie nie wiem, co się z nią dzieje. Mam nadzieję, że żyje i że starsza siostra ją odnajdzie.
Dwa lata temu dwie nastolatki z krajów afrykańskich zostały złapane przez SG. Trafiły do jednego z podlaskich domów dziecka. Mówiły tylko po francusku, nie mogły się z nikim porozumieć. Przez sześć miesięcy nikt nie wyrobił dziewczynkom peselu, dokumentów, więc nie mogły chodzić do szkoły. Skarżyły się, że są pozostawione same sobie. Jedną przez dwa tygodnie bolał ząb, a opiekunki dawały jej tylko tabletki przeciwbólowe. Szukając pomocy, trafiły do fundacji Karoliny.
– Przy pierwszych kontaktach z domami dziecka niektóre rzeczy brałam za oczywiste – przyznaje Karolina. – Uznawałam, że to dom dziecka zapewni opiekę medyczną, czy edukację. Okazało się, że nie. Załatwiłyśmy dziewczynom lekcje polskiego online, umówiłyśmy dentystę. Potrzebne było skomplikowane leczenie kanałowe – opowiada Karolina.
Aktywistki znalazły też dziewczynom francuskojęzyczną psycholożkę. Zabierały na spacer i na zakupy.
– Dzieciaki z granicy nie mają nic, czasem nawet grzebienia,
nie mówiąc o zimowych butach – mówi Karolina. – Pomagamy, bo placówkom brakuje środków i personelu. Niektóre domy dziecka robią, co do nich należy, inne wkładają w to więcej serca. Część nie stara się nawet zapewnić tłumacza, a przecież dzieci mówią czasami tylko w paszto, dari czy po somalijsku. Szukamy więc tłumaczy na żywo albo przez telefon.
Afrykanki miały kłopoty z żołądkami, nie były przyzwyczajone do jedzenia dwa razy dziennie białego chleba. Aktywistki kupowały im wołowinę, kaszę mannę, warzywa, by mogły sobie gotować. Dom dziecka zarzucił kobietom, że je rozpieszczają.
– Mam wrażenie, że niektóre placówki tylko czekają, aż te dzieci uciekną, ktoś je zabierze – mówi Karolina. – I zdarza się, że znikają. Najczęściej chłopcy, ale dziewczyny też. Nie znając kraju, systemu, łatwo mogą paść łupem handlarzy.
Zwykle 16, 17-letnie dziewczyny o tym nie opowiadają.
– Wstydzą się i boją. W ich krajach kobiety zgwałcone bywają karane śmiercią – tłumaczy Karolina. – Poza tym po szkoleniach z La Stradą wiemy, że osoby po takich przejściach, nawet kiedy są już pod opieką, myślą, że to kolejny przystanek na trasie handlu ludźmi. Nie znamy jego skali, bo kobiety rzadko o tym mówią.
– Jesteśmy przekonani, że na granicy polsko-białoruskiej nie ma kobiet, które nie były ofiarami przemocy seksualnej – dodaje Maria. – W kraju pochodzenia, w Rosji i na Białorusi, na samej granicy. Z tego, co słyszymy, także ze strony polskich służb. Jeżeli coś takiego podejrzewamy, powinniśmy zgłosić to służbom. Tyle że wezwanie ich do lasu, może się skończyć wywózką, co naraża kobiety na kolejne gwałty. Dlatego służb nie wzywamy.
Jedna z Afrykanek dotarła do Polski będąc w ciąży, która była efektem gwałtu w Rosji lub Białorusi. Dziewczyna nie chciała rodzić. Prawniczka złożyła do sądu wniosek o zgodę na aborcję. Dom dziecka był przeciwny. Dyrektorka powiedziała wprost, że dziewczyna powinna urodzić. Sąd jednak przychylił się do wniosku dziewczyny, ciąża została usunięta w szpitalu.
– Naszą podopieczną traktowano tam z dużym współczuciem i wyrozumiałością – wspomina Karolina.
– Wychodzimy z założenia, że ofiary handlu powinny być jak najdalej od białoruskiej granicy – mówi Karolina.
La Strada pomogła przenieść dziewczyny do Warszawy.
– Kontakt ze stołecznym domem dziecka pokazał, że wszystko jest do załatwienia, jeśli się troszeczkę wysilić. Zapraszano nas tam na spotkania. Dzieliłyśmy się wiedzą o dziewczynach, bo były z nami w kontakcie, miały zaufanie.
Niestety jedna z dziewcząt zniknęła. Nie była jeszcze pełnoletnia.
– Nie wiemy, czy zabrali ją handlarze ludźmi, jest takie niebezpieczeństwo – ocenia Karolina. – Dzieciaki z granicy zostawione same sobie, mogą wpaść w kłopoty. Na szczęście, jeśli się uczą, to po skończeniu 18 lat nie muszą opuszczać domu dziecka. Gdyby po roku, dwóch w Polsce musiały się usamodzielnić, byłoby to bardzo trudne – mówi Karolina.
Wiedząc, że jedna z dziewczyn marzy o byciu modelką, aktywistki zorganizowały jej prawdziwą sesję zdjęciową. Okazało się, że dziewczyna ma talent. Niestety Urząd do Spraw Cudzoziemców (UdSC) przez półtora roku nie wydał jej żadnego dokumentu ani pozwolenia na pracę.
Kiepsko jest też z wiedzą placówek opiekuńczych o opiece medycznej.
Od 2015 roku Petra Medica realizuje umowę z UdSC obejmując opieką medyczną cudzoziemców, także małoletnich ubiegających się o ochronę w Polsce.
– Ale Petra Medica, podobnie jak NFZ niechętnie daje recepty, a leczenie nie jest na już – skarży się Karolina. – Hila nie może czekać, więc szukamy leczenia prywatnie.
Fundacja zapewnia też dziewczynie opiekę traumatologa.
Dzieci uchodźcze, które są w pieczy zastępczej, nie dostają od państwa żadnych pieniędzy.
– Niewyjaśniona jest sprawa 800+. Jedna prawniczka mówiła, że się tym dzieciom należy, inna, że nie – narzeka Maria.
Domy dziecka pełnią opiekę faktyczną, ale nie mają uprawnień do podejmowania decyzji w sprawach medycznych. A nawet znieczulenie przy leczeniu zęba, czy rehabilitacja wymaga zgody. Kiedy szpital wyznacza termin operacji, trzeba zdążyć z decyzją sądu, który na nią zezwoli. Poprzednio, zanim przyszła zgoda, Hili zdążyła się źle zrosnąć złamana pięta.
– Uzyskanie opieki prawnej nad dzieckiem jest skomplikowane. W przypadku Hili należałoby udowodnić na przykład, że jej rodzice nie żyją – mówi Maria. – Jak, skoro Afganistan nie wydaje aktów zgonu? Pomoc, którą niesiemy w lesie, wliczając w to przedzieranie się przez bagna i chowanie w rowach przed SG, to jest pikuś w porównaniu z użeraniem się podczas pomagania tym dzieciom. To czarna magia i odbijanie się od drzwi do drzwi.
– Placówki szkolne wymagają dokumentów poświadczających, gdzie te dzieci się uczyły – dodaje Karolina. – Nie ma jak ich ściągnąć z krajów pochodzenia, więc znalezienie szkoły w Polsce graniczy z cudem. Zmieniła się władza, zgłosiłyśmy wszystkie problemy Rzecznikowi Praw Dziecka. Może uda się coś z tym zrobić – liczą aktywistki.
Kiedy kolejny raz się spotykamy, Hila jest w cienkiej bluzce écru, podkreśla jej porcelanową cerę. Ma ostre czarne tipsy z białymi wzorami. Ma coś w sobie z biznes woman. Żartują z Marią, że Hila lepiej zarządzałaby pieniędzmi fundacji. Afganka pomieszkuje u Marii.
– Dom dziecka postrzega jak kolejne więzienie. Udało nam się dogadać, placówka pozwoliła Hilę urlopować. Dziewczyna odżyła – opowiada Maria.
Pytam, jak wieś zareagowała na obecność Hili.
– Nie gadamy z sąsiadami, odkąd dowiedzieli się, że pomagamy w lesie – mówi Maria.
Hila wyjmuje z pudła wielką lalkę-syrenę, naciska jej brzuszek, lalka śpiewa.
– She sings about the freedom – tłumaczy Maria. – Znaleźliśmy ją w lesie jak wiele innych rzeczy uchodźców.
Hila przytula lalkę i przegląda fragmenty dokumentów, rachunek od jubilera, banknoty, biblię po arabsku.
– Ja miałam ze sobą perfumy, jakich używała moja mama i malutki modlitewnik, który dostałam w meczecie. Wszystko przepadło w dżungli. Straciłam tam telefon, dokumenty i marzenia.
Od 1 lipca 2021 roku do 31 grudnia 2021 Straż Graniczna odnotowała na polsko-białoruskiej granicy jedenaścioro małoletnich bez opieki.
Ppłk Andrzej Juźwiak p.o. Rzecznika Prasowego Komendanta Głównego SG twierdzi, że za lata 2022-2023 SG danych nie ma. Stowarzyszenie Wearemonitoring monitorujące kryzys humanitarny na granicy w 2023 r. zarejestrowało zgłoszenia od 139 małoletnich bez opieki.
Od połowy marca aktywiści donoszą o rosnącej liczbie samotnych nastolatków błąkających się po Puszczy Białowieskiej. Od początku roku do końca kwietnia Grupa Granica dostała od nich już 134 zgłoszenia. Bardzo wielu nie ma żadnego planu, więc dochodzi do tzw. „ujawnień” przed SG.
– Jeśli są świadkowie, większość wniosków o ochronę jest przyjmowana – mówi Michał, aktywista Grupy Granica. – SG w Dubiczach Cerkiewnych i Białowieży się nie wyrabia, przepycha „klientów” do innych placówek na Podlasiu, które nie są na to przygotowane. Jeśli nie ma świadków zatrzymania, uchodźcy są wyrzucani na Białoruś, niezależnie od wieku i czy chcą ochrony, czy nie – twierdzi Michał.
Nadal zdarzają się puszbeki z placówek SG i ze szpitala. Wearemonitoring wie o co najmniej 28 wywózkach nieletnich od początku roku do końca kwietnia.
27 maja 2024 Andrzej Juźwiak odpowiada: „W tym roku na odcinku granicy z Białorusią nie odnotowano żadnej osoby małoletniej bez opieki”. Twierdzi też, że SG jest w kontakcie z placówkami opiekuńczymi i są w nich miejsca.
Według aktywistów domy dziecka zapchane są pod korek. Olga Hilik z SiP mówi, że już nawet placówki interwencyjne nie chcą przyjmować małoletnich. Może dlatego, gdy SG zawozi osoby podające się za małoletnie na badanie wieku, większość „okazuje się” pełnoletnia.
Juźwiak twierdzi, że od 1 stycznia do 20 maja 2024 roku do SOC-ów przyjęto tylko 9 małoletnich bez opieki, a obecnie przebywa tam jeden.
Olga Hilik mówi, że w samym Przemyślu było ich w ostatnich dniach sześcioro.
– Bo idą ogromne grupy nieletnich w wieku 16-17 lat – mówi Asia. – Głównie somalijskich nastolatków z przewagą dziewcząt. Pytamy ich, czy się znali przed wyruszeniem w podróż. Nie. Czytali na Facebooku, że wystarczy dotrzeć pod płot i ich wpuszczą. Brat, siostra, którzy są już w Belgii, czy UK wysyłają pieniądze i dzieciaki jadą.
Jeśli przejdą płot, część z nich trafia do domów dziecka, część do SOC-ów lub ośrodków otwartych. A większość najpierw do szpitala. Z nieżytami żołądka po piciu wody z bagna, infekcją dróg oddechowych, moczowych, wyziębieniem, osłabieniem. Są też złamania kończyn, zerwania więzadeł w kolanie, rany cięte od koncertiny.
– Ale przede wszystkim są potwornie odwodnieni i niedożywieni – mówi Asia. – Zwłaszcza ci, którzy przetrwali zimę w Białorusi. Wyglądają, jakby wyszli z obozu w Oświęcimiu.
Pod koniec marca do kilku grup pomocowych przyszło wezwanie i zdjęcia młodego Jemeńczyka. Nie ma prawej nogi, drugą częściowo niesprawną, narzeka na ból nerek. Próbował iść o kulach. Nie dał rady, czołgał się przez Puszczę Białowieską. Przez dwa miesiące pytałam aktywistów z różnych grup, czy wiedzą, co się z nim stało. Nie wiedzieli.
Od początku kwietnia Podlaskie Ochotnicze Pogotowie Humanitarne (POPH) było w kontakcie z samotnym szesnastolatkiem z Egiptu, który prosił o pomoc. Koło 20 kwietnia aktywiści dostali od niego kolejne zgłoszenie. Polscy żołnierze złapali go w lesie. Pokazał im napisaną po polsku w telefonie prośbę: „Jestem nieletni. Proszę o ochronę międzynarodową w Polsce”. Rozbili mu telefonu i wyrzucili chłopca na Białoruś.
– Pojechaliśmy pod płot zobaczyć chłopca i nawiązać z nim kontakt – opowiada Agata Kluczewska z POPH-u i Fundacji Wolno Nam. – Spędził dwa lata w Białorusi, był na granicy z Łotwą, przeżył tam tortury. Zgłaszaliśmy sprawę SG, policji, RPO, Rzecznikowi Praw Dziecka. Pisaliśmy do sądów rodzinnych i ETPC.
– Nie wiemy co, ale coś zadziałało – mówi Agata Kluczewska.
Chłopca wpuszczono do Polski. Informacje o akcji rozeszły się po internecie. Od tej pory POPH codziennie odbiera kolejne wezwania o pomoc.
Od miesiąca aktywiści monitorują sytuację pod płotem niemal 24 godziny na dobę. Donoszą, że wojskowi i WOT-owcy spokojnie jedzą na oczach głodujących ludzi. Chodzą wzdłuż płotu słuchając rozkręconego na full disco-polo z komórki.
Zdarza się też jednak, że patrol SG na prośbę aktywistów przekazuje ludziom za płotem żywność, śpiwory i ubrania.
– Często jednak pod płotem słyszymy od wojska: „Dziś nikogo tu nie było” – mówi Kasia Mazurkiewicz-Bylok z POPH-u. – A zza płotu dostajemy fotografię żołnierza vis a vis osoby robiącej zdjęcie. Albo wiadomość: „Polali nas gazem, uciekliśmy”. Pod koniec maja gazem spryskane zostało nawet niemowlę.
Kiedy pod słupkiem granicznym gromadzą się ludzie, POPH zbiera ich dane. Wykrzyczane przez płot lub przesłane telefonem. I dziesiątki, setki zdjęć obrażeń. Ludzie narzekają na ból brzucha, astmę, problemy z oddychaniem, alergie. Są osoby po zawale serca, złamaniu kręgosłupa, częściowo sparaliżowane, pogryzione przez psy, pokąsani przez owady tak, że nie mogą otworzyć oczu, nieprzytomne. Kobiety w ciąży, roniące, chore na raka, z jątrzącymi się ranami, poparzeniami, wymiotujące dzieci.
Aktywiści piszą maile, gdzie się da i nie dostają odpowiedzi. Dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt razy.
– Piszemy dalej, dzwonimy, bo czasem to działa. Chyba, bo kogoś wpuszczają albo zabierają karetką – mówi Agata Kluczewska. – Wpisujemy na listę kolejne osoby. Z dziesięciu służby wpuszczają trzy. Nie wiemy, czemu akurat te. Jak rozumieć tę piekielną loterię.
W majowy weekend dołączam do aktywistów pod płotem. Odnajduję za nim chłopka z Jemenu bez nogi. Siedzi po stronie białoruskiej, ale na polskiej ziemi. Uśmiecha się nieśmiało, przykłada dłoń do serca. Uciekał przed wojną. Prawdopodobnie wszedł na minę. Wysyła mi zdjęcie. Noga jest amputowana wysoko nad kolanem. Obok chłopaka leżą kule. Tuż obok siedzi kilkanaście dziewcząt, wokół kręcą się nastoletni chłopcy. W nocy znowu pojawiają się Białorusini, którzy polują tu na ludzi. Dziewczyny rozpaczliwie krzyczą i kurczowo trzymają się płotu. Białorusini je odciągają, jedzenie i śpiwory wrzucają do ogniska. Bucha czerwony słup ognia.
Rano ludzie wracają pod płot. Rodziny z dziećmi, młodzi i starsi mężczyźni, kobiety w średnim wieku. I samotne nastolatki. Z Somalii, Erytrei, Etiopii, Syrii, Jemenu.
Gwałcone dziewczyny, chłopcy bici przez polskie i białoruskie służby.
Wycieńczony Abdullahi po puszbeku opiera się o płot.
Fatimie z cukrzycą brakuje leków.
Zeinab narzeka na ból brzucha.
Bracia Adam i Khadir, proszą o wodę i jedzenie. Wyciągają dłonie przez płot.
Wojskowi nie reagują. Między Polską a Białorusią spaceruje trójkolorowa kotka. Ją możemy nakarmić, dzieci nie.
Rząd buduje „Tarczę Wschód”. Podpisał z USA umowę na dostarczenie Polsce balonów z radarami. Będą rozmieszczone wzdłuż granicy. Potrafią wykrywać samoloty, drony i pociski rakietowe na odległość ponad 300 km. Może wykryją też nastolatki pod polskim płotem? Może choć z okazji Dnia Dziecka rząd uchyli im bramki?
Reportaż powstał między innymi dzięki stypendium Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Imiona niektórych bohaterów i bohaterek zostały dla ich bezpieczeństwa zmienione. POPH można wesprzeć na https://zrzutka.pl/r4utvj
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Komentarze