Pamiętacie rysunek z martwym św. Mikołajem? Odnalazłem w Iraku małą rysowniczkę z obozu w białoruskich Bruzgach. Jesienią 2021 próbowała z rodzicami przedostać się do Finlandii. Utknęli w polskim lesie, w pasie śmierci. Lida ma siedem lat. Nie chciała się ze mną spotkać. "Bo jesteś z Polski"
- Nie chciałaś się ze mną spotkać.
- Bo jesteś z Polski.
- I?
- Bałam się.
- Czego?
- Że przyjedzie Polak i znów zniszczy nam telefon.
Lida ma prawie siedem lat. Chce zostać doktorem jak ciocia. Spośród szkolnych przedmiotów najbardziej lubi język kurdyjski i matematykę. Siedzimy na szarej wykładzinie w kuchni ich trzypokojowego domu nad kredkami i pożółkłym blokiem rysunkowym. Przysiada się siostra Ila, lat cztery. Z zawodu, takiego wymarzonego, księżniczka. Kiedyś pokaże mi swoje sukienki, ale teraz nie ma czasu, bo ogląda bajkę na telefonie w różowym etui.
Mamy dwanaście kolorów, spróbujemy naszkicować ostatnie kilka miesięcy ich życia.
Oto mama Dnya. Ma falowane włosy i długie paznokcie, kiedyś prowadziła salon piękności. Jest uśmiechnięta, więc to pewnie obrazek sprzed czasu, gdy zaczęła dostawać pogróżki – w konserwatywnej społeczności kobiecie nie przystoi zajmować się biznesem, nawet jeśli to malowanie paznokci.
Dnya stoi przed domem razem z Lidą i Ilą. Dom wydaje się zmyślony. Brakuje stalowej bramy z kłódką, betonowych schodów i pustych doniczek na balkonie. Rośnie przed nim drzewo, którego za oknem przecież nie ma, w sąsiedztwie okolicznych bliźniaków rozciąga się tylko gruz zmieszany z błotem.
W tle pustka, trzeba sobie wyobrazić niewidzialne na rysunku pięćdziesięciotysięczne miasto Koya w autonomicznym Regionie Kurdystanu, w rzeczywistości równie bezbarwne. Na obrazku nie zobaczymy: bazaru Qaisari z okresu osmańskiego.
Ruin Chwar Taqan, miejsca przystanków dawnych karawan.
Opuszczonej dzielnicy żydowskiej, bo potomkowie kurdyjskich Żydów wyjechali do Izraela z Koya w ramach operacji „Magiczny Dywan” w latach 50.
Nie ma też siedziby Demokratycznej Partii Kurdystanu, w której w 2018 roku zginęło 14 osób po ataku rakietowym Iranu.
Nad domem słońce rozświetla bezchmurne niebo. Lida podkreśla, że słońce w Iraku jest o wiele ładniejsze niż na pograniczu polsko-białoruskim.
Młodsza z sióstr, Ila, wtrąca, że gdyby miała narysować rodzinę, namalowałaby trzy świnki. Bo to jej ulubiona bajka i kojarzy się z domem. Ale bez wilka, zastrzega. I nie teraz, bo wciąż nie ma czasu, przecież nie zdążyła jeszcze ściągnąć zielonej piżamy.
Dziewczęta z rysunku Lidy machają czteropalczastymi dłońmi do taty. Ten ma patykowate nogi i torbę na ramieniu. Wyraźnie śpieszy się do pracy, bo zdążył już przejść na kolejną kartkę.
Z wykształcenia jest inżynierem, zawsze pracował w branży paliwowej, ale robota, do której śpieszy się na rysunku też jest zmyślona, bo w rzeczywistości stracił ją kilka lat temu.
Gdy w 2013 roku rząd regionalny Kurdystanu ukończył budowę rurociągu ze złoża Taq Taq do granicy turecko-irackiej, pracę straciły dziesiątki inżynierów, kierowców cystern i podrzędnych pracowników. Dwa lata później doszedł kryzys w branży: niższe ceny za baryłkę, ekspansja Państwa Islamskiego, w końcu spory kurdyjskich polityków z rządem centralnym Iraku, sprawiły, że pracy wciąż ubywało. Zwolnili go, próbował własnego biznesu, ale nie wyszło – pokłócił się z jednym z partnerów.
A perspektyw na zatrudnienie nie widać, choć Irak jest drugim co do wielkości producentem w Organizacji Krajów Eksportujących Ropę Naftową (OPEC). Prawie 3,5 miliona baryłek dziennie eksportowanych przez kraj to ponad dziewięćdziesiąt procent dochodów państwa. Według umowy zawartej między rządami w Bagdadzie i Erbilu, region kurdyjski jest zmuszony dostarczać do Iraku 250 tys. z ponad 400 tys. wydobywanych baryłek ropy dziennie. Oczywiście w zamian za wpływy z budżetu federalnego na szkolnictwo, czy służbę zdrowia.
Kilka dni po moim spotkaniu z Lidą, Sąd Najwyższy Iraku nakazał autonomicznemu regionowi dostarczenie całej wydobywanej w Kurdystanie ropy do rządu federalnego w Bagdadzie.
A może tata z rysunku śpieszy się, bo ucieka? Jest teraz w domu, ale odzywa się z rzadka, o doświadczeniu migracji mówi niechętnie, ale gdy staje z nim przy pustych doniczkach na balkonie, do których wyrzuca niedopałki, mówi, że ropa w Iraku zawsze pachnie krwią.
Samolot rozpływa się w niebie. Ma nienaturalnie długie skrzydła. Zmierza w kierunku słońca. W dole widać domek, który musieli zostawić.
Z okien samolotu wystają cztery twarze. Jedna z dziewczynek ma koronę. W kolejnym oknie plecak. Nie trzeba się domyślać, co jest w środku, bo siostry recytują, które przedmioty są przydatne w podróży po lepsze życie. A więc koniecznie: sukienki, buty, czapki, skarpety i YouTube, przydadzą się też butelka z wodą i namiot.
Ila: - W samolocie mi się nie podobało. To było strasznie nudne.
Lida: - Ale dawali jeść. Nie tak, jak w lesie.
Dotarli już autobusem do Bagdadu, następnie do Libanu i właśnie lecą do Mińska. Jest połowa września. Jeszcze wierzą, że Europa na nich czeka. Ostatni przystanek to Finlandia.
- Muminki? – obie siostry rozkładają ręce.
Mama mówiła im, że w Finlandii są najlepsze szkoły na świecie. Problem w tym, że akurat tam nie da się dolecieć samolotem. Najpierw trzeba iść przez dżunglę, straszniejszą niż w bajkach.
- Narysujecie? – proszę.
Czteroletnia Ila rzuca się do kredek. Pierwszy kolor, który wybiera to czerń. Ale ostatecznie nic nie namaluje, w przeciwieństwie do Lidy.
Jest ciemno i strasznie. Drzewa mają coś z brązowych upiorów, wymachują gałęziami i zagradzają drogę. Idą przez dżunglę, taką jak z bajek o egzotycznych zwierzętach, cała czwórka.
- Tutaj to ja, księżniczka. Jak Kopciuszek – wskazuje Lida.
- Zgubiłaś but?
- Nie, ale też się bałam. Najbardziej psów.
- Kopciuszek to twoja ulubiona bajka?
- Prawie. Najbardziej lubię Squid Game.
Zmieszana matka tłumaczy się znad zlewu: – Pozwalam jej oglądać ten koreański serial, nic gorszego niż na Białorusi już nie zobaczy.
Rodzina z rysunku maszeruje dalej. Przed sobą mają namiot w kolorze ciemnej zieleni, w którym spędzili 25 nocy w strefie śmierci, niczyim pasie pomiędzy granicami Polski i Białorusi. Domyślam się, że jest noc, ale ludziki z rysunku nie mają latarek. Pierwsza idzie Lida, potem mama, na końcu ojciec z Ilą na rękach.
- Królowa! Tak wołałam do siostry, gdy byłam zła. Tata ciągle ją niósł, a ja musiałam iść. Raz nawet się na niego obraziłam.
- Czego wam brakowało?
- Nie było ołówków, więc nie mogłam rysować. Byłam głodna. Nogi bardzo bolały. I ciągle kazali mi iść.
Rodzice porozumiewawczo na mnie patrzą. Ojciec znów wychodzi na papierosa.
Zdarzyło się, że w ciągu trzech dni przeszli czterdzieści kilometrów. W trakcie miesiąca osiem razy przekraczali granicę białorusko-polską. Na rysunku nie widać, by czteroletnia Ila płakała. Ale gdy raz zakwiliła, to ich złapali. To było już po polskiej stronie, chwilę potem jak pokonali drut kolczasty, który plącze się w rogu kartki.
Ila: - Zabrali mi wtedy ipada.
Lida: - A mamie potłukli telefon. Dlatego tak nie lubię Polaków. No, niektórzy nie byli tacy źli. Raz dali nam wodę, chleb i batoniki.
- To może ich narysujesz?
- Nie!
- Czemu?
- Bo nie.
- Jak wyglądali?
- Mieli skrzywione usta, o takie – Lida wykrzywia usta, pomaga sobie palcami. Kartka pozostaje pusta.
Dziewczynki zrywają się z szarej wykładziny, groźnymi minami próbują zamaskować uśmiechy. Lida parodiuje białoruskiego pogranicznika. Ila zdaje się być Polakiem. Za granicę robi tutaj elektryczny piecyk, który ogrzewa kuchnię. Przeskakują nad nim w kółko i krzyczą:
- Go Poland!
- Polska no!
- Go Poland!
- Polska no!
Potem młodsza wraca do bajki, a starsza nuci w kółko „Kill this love, kill this love” („Zabij tę miłość”). To przebój południowokoreańskiego girlsbandu Blackpink. Potem Lida biegnie ubrać mundurek. Jest sobota, o godzinie trzynastej zaczyna lekcje w szkole, kilka przecznic od domu, najpierw przez gruz, potem obok mizernego placu zabaw z huśtawką i zepsutym bujakiem. Pójdziemy tam razem, Lida wyrzuci rzeczy z plecaka wprost na ławkę, przedstawi mnie swoim koleżankom, a ja z oślej ławki będę obserwował, jak groźny dyrektor maszeruje po sali z linijką w ręku.
To lekcja języka kurdyjskiego, dzieciaki uczą się czytać. Potem w zaciszu gabinetu dyrektor pochwali Lidę, że szybko nadrobiła zaległości. Gdy zapytam go o psychologa, ucieknie wzrokiem i odpowie, że szkoła zapewnia najlepszą opiekę merytoryczną dla wszystkich podopiecznych.
Z rodzicami dziewczynki wracamy do domu.
- Polacy, w przeciwieństwie do Białorusinów, nawet nie podnieśli na nas ręki. Stosowali za to tortury psychiczne. Wolałabym zostać pobita, niż jeszcze raz słyszeć, że nas rozdzielą, zniszczą telefony albo znów wywiozą – matka wyciera z twarzy rozmazany tusz.
Mąż milczy. Nie ma nic do dodania.
Dnya: - Nie wytrzymałam tylko raz, gdy jeden z polskich strażników wywiózł nas do lasu i rzucił na odchodne: „Bóg z Wami”. Wykrzyczałam mu w twarz: „Czy możesz mi pokazać Boga? Tutaj nie ma żadnego Boga!” Nie był winny, starał się być miły, ale ja już nie miałam siły. Byłam w kiepskim stanie. Nie wyobrazisz sobie, co czuje matka w takiej sytuacji. Strach i mróz to nic przy tym, jak bolały pytania córek.
Czemu strażnicy noszą karabiny?
Dlaczego nas nie lubią?
Co złego zrobiłyśmy?
Czy możemy coś zjeść?
Czemu znów musimy iść?
Czy umrzemy w lesie?
Święty Mikołaj leży martwy w lesie. To przez niego pojechałem do irackiego Kurdystanu odwiedzić Lidę.
Na zdjęciach białoruskiej propagandy z obozu tymczasowego w Bruzgach zobaczyłem dziewczynkę, która prezentowała dziennikarzom białoruskich stacji TV obrazek ze Świętym Mikołajem. To był weekend przed mikołajkami, a Białorusini ustawili kobiety i dzieci w pierwszym rzędzie i urządzili propagandowy show.
Malunek, który Lida trzymała w ręce, przypominał rysunek polskiego rysownika Bartłomieja Kiełbowicza, który stał się popularny w mediach społecznościowych. Autor kopii wyraźnie inspirował się pracą Polaka, ale dodał od siebie kilka szczegółów, m.in. wystające z ziemi dziecięce ręce i drut kolczasty.
Jeden z migrantów z Bruzgów opowiedział mi o utalentowanej siedmiolatce. Po kilku dniach znalazłem kontakt do jej matki. Dnya przyznała, że Lida rzeczywiście próbowała narysować Świętego Mikołaja, który padł martwy w lesie. Ostatecznie obrazek namalował Kardo Omed, 26-letni Kurdyjczyk, który wolny czas w obozie spędzał na szkicowaniu razem z dziećmi.
Kiedy rozmawialiśmy przez telefon jeszcze w grudniu, chłopak przyznał, że inspirował się rysunkiem Kiełbowicza. Zobaczył go w mediach społecznościowych, a że w obozie w Bruzgach miał do dyspozycji kredki i dużo wolnego czasu, namalował kopię, którą potem wykorzystała białoruska propaganda do ataków na Polskę.
- Przy okazji zostałem nauczycielem Lidy, choć sam jestem samoukiem. To bardzo pojętna dziewczynka - opowiada Kardo przy stoliku w kawiarni w As-Sulejmanijja, dużym mieście, które uchodzi za kulturalną stolicę irackiego Kurdystanu.
Odpala papierosa od papierosa. Ma 26 lat. Wyruszył w drogę do Europy, gdy stracił pracę w wojskowej kantynie, gdzie pracował jako kucharz. Całe życie zawodowe związany był z gastronomią, już w dziewiątej klasie opuścił szkołę, by zarabiać na życie w budkach z kebabami, a potem w restauracjach.
Teraz pokazuje zdjęcia potraw, które upichcił dla wpływowych klientów. Jest baranina z dodatkami, duży talerz krewetek, ale o tych, którzy zjedli ładnie przybrane jedzenie boi się mówić. Jego podróż do Europy zaczęła się w kuchni, która należała do skonfliktowanych osób z bliskiego otoczenia ważnych polityków. Gdy doszło do rękoczynów i grożenia bronią, nie opowiedział się po żadnej ze stron. Wtedy i jemu zaczęli grozić. Jedni i drudzy zaczęli wymuszać zeznania na swoją korzyść.
Mówi, że bał się o życie, dlatego postanowił uciec.
W drogę wyruszył 25 października. Kilka razy próbował przedostać się do Polski. W końcu trafił do obozu w Bruzgach, gdzie spędził prawie miesiąc. Pokazuje zdjęcia beczkowozu z zamarzniętą wodą. I namiotu, w którym wegetował przez kilka tygodni. Deportowali go w grudniu.
- Z martwym Mikołajem było tak, że znajomi Kurdowie z obozu przyszli do mnie ze zdjęciem z Facebooka, żebym narysował podobne. »Mogę coś dorysować od siebie?«, zapytałem. »Rób jak chcesz«, powiedzieli, więc namalowałem moją własną interpretację. Te ręce wystające z ziemi, to ręce dziecka, które woła o pomoc przywódców Unii Europejskiej. Ten obraz to był mój krzyk rozpaczy prosto z granicy – mówi Kardo.
Inni dorośli też się zaangażowali w tamten protest. Niektórzy wymyślali hasła, które chcieli pokazać do kamer, tak by usłyszał o nich świat albo przynajmniej Unia Europejska.
Dnya: - Sama się w to zaangażowałam, choć mój angielski jest średni. Napisałam na kartonie tylko: „Jesteśmy ludźmi”, bo po wcześniejszych doświadczeniach w lesie zaczęłam w to wątpić. Wyobraź sobie, po dwudziestu dniach w lesie wzięłam prysznic. Ten obóz pozwolił nam wrócić do człowieczeństwa. Ale odebrał nadzieję na Europę.
Reportaż Szymona Opryszka to jego 41. tekst w OKO.press (tutaj - wszystkie). Zaczął od serii reportaży pisanych z wyprawy trasą uchodźców, od Stambułu przez Mińsk, aż do granicy polsko-białoruskiej, za które był nominowany do nagrody Grand Press. Bohaterów swoich reportaży szuka w Iraku i Kurdystanie
Lida z uśmiechem wspomina magazyn w Bruzgach, w którym Łukaszenko otworzył tymczasowy ośrodek dla migrantów. Bo było cieplej niż w lesie. Jedzenie ohydne, ale przynajmniej było.
Dziewczynka grała w piłkę z innymi dziećmi. Oglądała, jak pracują dziennikarze. Z najlepszą przyjaciółką bawiła się w lekarkę. No i rysowała, i rysowała.
Namalowała: rozdarte serce i księżniczkę (długopisem), samą siebie w różowej sukience i z plecakiem, z niebieskimi oczami, w otoczeniu drzew i drutu kolczastego (kredkami, które podarował jej pracownik białoruskiej telewizji).
Kolekcja jej rysunków była spora. Niektóre jeszcze pod koniec stycznia wisiały na ścianie w jednym z pomieszczeń w magazynie, o czym donosił mi Ahmed, jeden z moich informatorów. Potem strażnicy je zerwali, a pod koniec lutego zaczęli opróżniać obóz z ludzi: wielu migrantów wyrzucono do lasu, a później pogranicznicy i wojsko przepychali ich na polską stronę. Tym, którzy nie chcieli iść, grożono wywózką na ogarniętą wojną Ukrainę.
Rodzinę Lidy też wyrzucono siłą. W połowie grudnia usłyszeli, że zabierają ich do Europy. Wpakowali ich do autobusów, dopiero na lotnisku w Mińsku okazało się, że to było zwykłe oszustwo i czeka ich deportacja do Iraku. Podobno dwóch chłopaków uciekło wtedy przez okno lotniskowej toalety. Gdy matka mi o tym opowiada, dziewczynki tarzają się ze śmiechu po podłodze.
- Ucieszyłam się wtedy – Lida znów wywołuje zmieszanie na twarzy rodziców.
- Czemu?
- Że już nie pójdziemy do lasu.
- A co z Finlandią?
- Już nie chcę jechać do Europy. Nigdy! Jestem szczęśliwa, że wróciliśmy. Że znów chodzę do szkoły z moimi koleżankami. Mam teraz lepsze stopnie niż przed wyjazdem.
- A mogłabyś namalować obóz? – proszę jeszcze raz.
- Nie, ale mogę powiedzieć, kogo bym narysowała. Na pewno Manazę, dziewczynkę z Kirkuku, z którą się zaprzyjaźniłam. I miłego dziennikarza, który przywiózł mi kredki. To był jedyny dobry dorosły, którego tam spotkaliśmy. No i śmierdzące jedzenie.
Kilka dni później proszę Kardo, „nauczyciela” Lidy z obozu w Bruzgach, by naszkicował swoje doświadczenia z polsko-białoruskiej puszczy.
- W dzieciństwie rysowałem, gdy byłem smutny albo gdy miałem problemy ze skupieniem. Teraz nawet to mi to nie pomaga.
Opowiada o braku snu i apetytu, stanach lękowych i tygodniach spędzonych w łóżku z poczuciem beznadziei. I o tym, że zadbali o niego kumple, którzy są z nim nawet teraz, siedzą przy stoliku obok i żartują sobie z naszych rozmów przy kartce i ołówku.
- W szkicowniku można użyć gumki, obrazów z mojej głowy nikt nie wygumkuje – mówi Kardo.
Kreśli oko, w soczewce widać zgarbione, zapłakane dziecko. - Łzy, które płyną z oka, przypominają druty kolczaste. Raniły moją duszę, jak ten drut poranił moje plecy, gdy Białorusini kazali się przeciskać na polską stronę.
Milczymy. Nie mam śmiałości prosić Kardo, by malował coś więcej. Dopiero później napiszę mu wiadomość, czy coś jeszcze udało mu się stworzyć. Odpowiada, że na razie nie jest w stanie wracać myślami na Białoruś.
- O czym marzysz? – pytam Kardo na koniec spotkania.
Zamyśla się. – Chciałbym uczyć się rysunku, gdzieś daleko stąd. Może w Polsce? Na pewno nie w Białorusi.
To znów dom Lidy. Kredki są już w kącie kuchni. Tylko jedna robi za mikrofon. „I need your love; I need your time; When everything's wrong; You make it right; I feel so high I come alive” – Lida wygina się jak na teledysku do piosenki Calvina Harrisa.
- A może opowiesz mi, o czym marzysz? – dopytuję, gdy siedzimy na dywanie i z plastikowych talerzy jemy pizzę przygotowaną przez jej matkę.
Trudno narysować marzenia, o wiele łatwiej pokazać je na YouTubie. Bierzemy po kawałku pizzy wpatrujemy się w cukierkowe życie bohaterki kanału „Like Nastya”. Siedmioletnia Rosjanka w różowej sukience i w pastelowych wnętrzach opowiada o swoich przygodach, na czym zarobiła już setki milionów dolarów. Dziewczęta z zapartym tchem oglądają odcinek, w którym Nastya zgubiła się w lesie. Nie przypomina puszczy na pograniczu Polski i Białorusi, tak naprawdę jest równo przystrzyżonym żywopłotem.
- Nie rozumiem, co wam się podoba w jej życiu – pytam.
- Nastya ma fajne łóżko. I kolorowe sukienki. I super zabawki. Zazdroszczę jej kuchenki dla dziewczynek, bo lubię gotować. Najbardziej pizzę.
- Chciałabyś być jak ona?
- Tak!
- Dlaczego?
- Bo może być dzieckiem.
Lidę odwiedziłem na początku lutego w Kurdystanie. Zaraz potem pojechałem na wojnę w Ukrainie. Pod koniec marca, kiedy zacząłem pracować nad historiami z Iraku, dostałem zdjęcie Lidy. Nie potrafię na nie spojrzeć po raz drugi. Leży zapłakana na łóżku w swoim pokoju. Ma opuchniętą i poranioną twarz, podbite oczy. Nieznany sprawca napadł ją na ulicy i pobił do nieprzytomności. Jej matka przyznała, że nie wie, jakie były motywacje sprawcy, jednak postrzega to jako groźbę dla ich rodziny. „Teraz naprawdę zrozumiesz, czemu próbujemy uciekać” – napisała Dnya w wiadomości.
*Materiał powstał przy wsparciu nagrody z konkursu realizowanego przez Centrum Edukacji Obywatelskiej, która finansowana jest ze środków Unii Europejskiej.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze