0:00
0:00

0:00

„Żyjemy w czasach nadmiernej wrażliwości w ochronie zwierząt, tak delikatnie powiem” – oznajmił 3 lipca 2018 roku minister środowiska Henryk Kowalczyk podczas spotkania z mieszkańcami Mławy.

Tej "nadmiernej wrażliwości" z pewnością nie ma PiS, co udowodniły cztery lata rządów tej formacji.

Przez ten czas na listę gatunków łownych wprowadzono szakala złocistego, choć widziano go u nas zaledwie 10 razy. Omal nie zdjęto zakazu odstrzału łosia. Rozpoczęto też depopulację dzików w skali całego kraju. A niedawno minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski żalił się, że myśliwi nie chcą strzelać do bobrów.

Bo PiS napięcia na linii dzikie zwierzęta - człowiek najbardziej lubi rozwiązywać przy pomocy ołowianej amunicji.

Przeczytaj także:

Jelenie z Lasu Warmińskiego

11 stycznia 2017 roku ówczesny minister środowiska Jan Szyszko zażądał od olsztyńskiej Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, by do planu ochrony rezerwatu przyrody Las Warmiński (woj. warmińsko-mazurskie) wprowadziła zapis zezwalający na polowanie na sarny i jelenie. Po to, by ograniczyć zgryzanie przez te gatunki młodych drzewek.

Było w zasadzie ultimatum - Szyszko wyraźnie zaznaczył, że jeśli RDOŚ Olsztyn nie wprowadzi zmiany, to Ministerstwo Środowiska zrobi to samo. Tyle że ten, de facto, szantaż był niezgodny z prawem.

Swoje prawo do ingerencji w plan ochrony rezerwatu minister Szyszko uzasadniał rozporządzeniem Prezesa Rady Ministrów z 23 grudnia 2009 roku w sprawie trybu kontroli aktów prawa miejscowego. Ale w piśmie szefa resortu zabrakło uzasadnienia dla odstrzału, czego wymagało rozporządzenie, na które powołał się resort.

Olsztyńska RDOŚ się nie ugięła i odrzuciła żądanie ministra środowiska. W oficjalnym komunikacie napisała, że - co prawda - jeleniowate zgryzają rośliny lasotwórcze, ale jednak „brak jest dowodów bezsprzecznie wskazujących, że wprowadzenie pilnej ingerencji w postaci odstrzału tych gatunków jest niezbędne dla wypełnienia celów ochrony rezerwatu”.

Szyszko odpuścił.

Zabić łosia

28 sierpnia 2017 Ministerstwo Środowiska opublikowało projekt rozporządzenia, które znosiło moratorium na polowania na łosie. Zakaz odstrzału tych największych polskich jeleniowatych obowiązywał od 2001 roku.

Powodem było zabicie przez myśliwych zbyt wielu osobników latach 90. XX w. Na przełomie tysiącleci w Polsce żyło zaledwie ok. 2 tys. łosi, co groziło zniknięciem tego gatunku w naszego kraju. Przez blisko 20 lat liczebność zwierząt udało się odbudować.

Ale minister Szyszko uznał, że łosi jest już wystarczająco, a nawet za dużo, bo m.in. powodują wypadki. Przy czym, podawane dane były niespójne. Jeszcze w kwietniu 2017 roku mówiono o tym, że łosi jest 28 tys., latem - że 20 tys.

„Szacunki, którymi posługuje się ministerstwo, są obarczone ogromnym błędem. Łosie w ubiegłych latach liczono za pomocą metod, które nie dają wiarygodnych danych” – mówił OKO.press dr hab. Rafał Kowalczyk z Instytutu Biologii Ssaków PAN w Białowieży.

Minister Szyszko chciał, by na łosie można było polować w sześciu województwach: kujawsko-pomorskim, mazowieckim, pomorskim, lubelskim, podlaskim i warmińsko-mazurskim. Na byki - od 1 września do 30 listopada, a na klępy (samice) i łoszaki (młode) od 1 października do 31 grudnia.

„Z punktu widzenia biologii łosia, szczególnie jeśli chodzi o byki, to zaproponowany okres polowań jest dla tego gatunku najgorszy, bo to okres godowy. Intensywny odstrzał tym czasie będzie powodował płoszenie zwierząt, co może mieć ostatecznie wpływ na mniejszy rozród” – wyjaśniał dr hab. Kowalczyk.

23 października 2017 rozporządzenie zdejmujące moratorium zostało podpisane przez Szyszkę, ale już 26 niespodziewanie... anulował je.

Według nieoficjalnych informacji, zareagował sam Jarosław Kaczyński, który jest znany ze swojej niechęci do myślistwa. Niewykluczone, że była to reakcja na skierowany do niego list otwarty koalicji #JESTEMZŁOSIEM, w którym zaapelowano o niedopuszczenie do odstrzału łosi w Polsce.

1000 nieistniejących szakali

19 lipca 2017 na stronie internetowej Rządowego Centrum Legislacji opublikowano projekty dokumentów, wpisujących szakala złocistego na listę zwierząt łownych. Z zastrzeżeniem, że odstrzał będzie możliwy dopiero od marca 2019 roku.

Uzasadnienie dla tej decyzji brzmiało dziwnie: resort przekonywał, że „po wpisaniu szakala złocistego na listę gatunków zwierząt łownych będzie istniała możliwość prowadzenia badań naukowych nad tym gatunkiem”.

Do tej chwili mało kto w Polsce w ogóle o szakalu słyszał. Pierwsze doniesienie mamy z 2015 roku. W nasze rejony zawędrował z południa Europy. Kiedy resort publikował rozporządzenie, badacze dysponowali zaledwie kilkoma wiarygodnymi obserwacjami tego gatunku.

„Nie wiemy, ile jest szakali w Polsce. Wiemy, co najwyżej, że jest ich mało” – mówił OKO.press dr Robert Mysłajek z Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego. „Tymczasem Ministerstwo Środowiska już chce je wpisywać na listę zwierząt łownych. To absurd”.

Z kolei dr hab. Kowalczyk zauważył, że szakal jest wymieniony w załączniku V do dyrektywy siedliskowej UE. Ta pozwala polować na to zwierzę, ale tylko, jeśli nie zagraża to przetrwaniu populacji. „Odstrzał będzie zatem łamaniem unijnego prawa” – wyjaśniał naukowiec.

Ale Jan Szyszko dopiął swego i w 2019 roku można już na szakale polować. I choć brzmi to niedorzecznie, to plan łowiecki na sezon 2019/20 pozwala na zabicie 1270 osobników, a Polski Związek Łowiecki (PZŁ) wiosną tego roku naliczył ich 1008.

„PZŁ liczebność szakali wziął z sufitu. W Polsce odnotowaliśmy dotychczas 10 wiarygodnych obserwacji osobników tego gatunku, z czego sześć to osobniki martwe” – komentował dla OKO.press dr hab. Kowalczyk.

Wilki też na celowniku?

Szakala złocistego łatwo pomylić z lisem lub psem. Ale też z wilkiem, który jest w Polsce objęty ścisłą ochroną gatunkową. „Z pewnością odstrzał szakali uderzy w wilki, bo myśliwi będą mylić te gatunki podczas polowań” – mówił OKO.press dr hab. Kowalczyk, który zajmuje się monitoringiem tego gatunku w Polsce.

Takiego samego zdania jest prof. Henryk Okarma z Instytut Ochrony Przyrody PAN w Krakowie, który w artykule „Szakal (?) na pokocie”, opublikowanym w myśliwskiej „Braci Łowieckiej”, postawił pytanie: „Nie należę do zwolenników teorii spiskowych, ale może właśnie o to chodziło?

Skoro nie udało się w inny sposób doprowadzić do redukcji populacji wilków, to rozwiązanie tego problemu wprowadzono tylnymi drzwiami, dopuszczając polowania na szakale”.

A na dodatek PZŁ – wbrew deklaracjom składanym jeszcze w 2017 roku przez wiceministra Andrzeja Koniecznego (dziś szefa Lasów Państwowych) – nie przeprowadził szkoleń dla myśliwych z odróżniania szakali od wilków i innych psowatych.

Co prawda, w rozmowie z „Super Expressem” z lipca 2019 minister środowiska Henryk Kowalczyk przekonywał, że wilk jest nietykalny, bo „od kilkudziesięciu lat jest pod ochroną” i „w związku z tym nie ma mowy o redukcji tego gatunku”.

Niemniej podczas wspomnianego wcześniej, ubiegłorocznego spotkania w Mławie, minister Kowalczyk zaznaczył, że PiS wprawdzie nie ma zamiaru zdejmować ochrony gatunkowej z żubrów, łosi, bobrów, czy wilków, ale Regionalne Dyrekcje Ochrony Środowiska już dostały sugestię, by bardzo chętnie wyrażać zgody na odstrzały zwierząt chronionych gatunkowo.

Los wilka pod rządami PiS wydaje się być niepewny.

Pół dzika na kilometr kwadratowy

Na początku miał powstać 700-kilometrowy płot na wschodniej granicy Polski - by zatrzymać dziki i uchronić Polskę od afrykańskim pomorem świń (ASF), śmiertelną i nieuleczalną chorobą świniowatych, zagrażającą interesom hodowców trzody chlewnej. Pomysł ten, którego orędownikiem był ówczesny minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel, mało kto traktował poważnie. W 2018 roku ostatecznie go zarzucono.

Równolegle zdecydowano się na odstrzał dzików. Najpierw w Polsce miało się ostać 0,5 dzika na km2 na zachód od Wisły i 0,1 dzika na km2 na wschód od niej. A potem rząd zdecydował się na pierwszą opcję dla całego kraju.

W 2017 roku minister Szyszko zezwolił na zabijanie dzików przez cały rok - i to we wszystkich klasach wiekowych. Ofiarami myśliwych miały więc padać nie tylko dorosłe osobniki - w tym lochy, także te w ciąży - ale też najmłodsze pasiaki. Również w parkach narodowych.

Zniesiono także górny limit odstrzału - plan zakładał tylko pozyskanie minimum. Koła mogły więc przekraczać przyznane im limity odstrzału dzików.

Apogeum kampanii rządu przeciw dzikom przypadło na styczeń 2019, kiedy minister środowiska Henryk Kowalczyk - w porozumieniu z Głównym Lekarzem Weterynarii i przy aprobacie władz PZŁ - zdecydował o przeprowadzeniu na obszarze całego kraju tzw. polowań wielkoobszarowych.

Chodziło o skoordynowane polowania zbiorowe w sąsiadujących ze sobą okręgach łowieckich. Na przeprowadzenie tej akcji silnie naciskał też minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski, który zresztą ciągle oskarżał myśliwych, że zabijają za mało dzików. I straszył rozwiązaniem PZŁ.

Chaos informacyjny ze strony Ministerstwa Środowiska i PZŁ sprawił, że w Polskę poszła informacja, że mają zostać odstrzelone wszystkie polskie dziki.

Polska solidarna z dzikami

To spowodowało silny społeczny sprzeciw. W kilkunastu miastach manifestowano pod hasłem „Solidarni z dzikami". Protestowali nawet niektórzy myśliwi. Powstał list naukowców - sygnowany przez ponad tysiąc badaczy - do premiera Morawieckiego.

„Masowy odstrzał dzików w ramach polowań zbiorowych nie zapewni realizacji celu tj. zatrzymania ekspansji wirusa ASF. Uważamy, że decyzja ta zapadła pod naciskiem politycznym i nie ma żadnego merytorycznego uzasadnienia” – pisali uczeni.

Badacze podkreślali, że kluczowa dla zwalczenia ASF w Polsce jest bioasekuracja - zabezpieczenie hodowli świń przed dostaniem się wirusa z zewnątrz. Niestety, z tą sobie w naszym kraju nie poradzono. Raport NIK w tej sprawie ze stycznia 2018 był miażdżący: 74 proc. gospodarstw nie posiadało niezbędnych zabezpieczeń.

Ostatecznie, walka z ASF ołowiem sukcesu nie przyniosła. W 2019 roku potwierdzono już 1746 przypadków ASF u dzików.

Afrodyzjak ministra Ardanowskiego

W ciągu czterech lat rządów PiS zdarzały się też momenty humorystyczne, gdy politycy partii rządzącej snuli plany pozbawiania życia różnych gatunków. Minister Ardanowski w maju 2019 roku żalił się, że trudno jest znaleźć chętnych myśliwych do odstrzeliwania częściowo chronionych bobrów, gdy już obligatoryjną zgodę na ich zabicie wyda Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska.

Zdaniem szefa resortu rolnictwa trzeba uznać bobra za gatunek jadalny. „I może się okazać, że na bobry chętni będą, bo nie bardzo wiadomo, co z tym bobrem zrobić, jak się go już upoluje”. I dodał: „A jeszcze jak sobie ludzie przypomną, że płetwa bobra ma - ponoć - właściwości afrodyzjaków, to może się okazać, że problem bobrów się niedługo skończy".

Pomijając już to, że polskie prawo nie zna żadnej „listy zwierząt jadalnych”, to bóbr nie ma płetwy, tylko ogon. I nie wyrabia się z niego żadnego środka stymulującego libido. Za takowe uznawano przez setki lat bobrze gruczoły zapachowe wydzielające tzw. kastoreum. Mieszczą się w okolicy ogona, stąd pewnie pomyłka ministra. Ale seksualnych fajerwerków po nich spodziewać się nie można.

„Według mojej wiedzy nie ma żadnych naukowo potwierdzonych informacji, aby bobrze kastoreum działało jako afrodyzjak. To najpewniej nienaukowy przesąd” – mówił OKO.press dr Robert Maślak z Wydziału Nauk Biologicznych Uniwersytetu Wrocławskiego.
;
Na zdjęciu Robert Jurszo
Robert Jurszo

Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.

Komentarze